Mała księżniczka/Rozdział dziewiętnasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mała księżniczka
Wydawca Księgarnia Gustawa Szylinga
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. A Little Princess
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY.
ANNA.


Nigdy jeszcze nie panowała taka wesołość w dziecinnym pokoju Dużej Rodziny. Dzieciarnia nawet nie marzyła o tych radościach i przyjemnościach, jakie na nią spłynęły z bliższej znajomości z „dziewczynką, co nie była żebraczką“. Same jej przygody i przejścia uczyniły ją wprost nieoszacowanym nabytkiem. Dzieci kolejno napraszały się, by im opowiadała — po raz drugi, trzeci i dziesiąty — wszystko, cokolwiek jej się zdarzyło. Siedząc przy ciepłym ogniu w wielkim, jasnym pokoju, miło było słuchać o tem, jak to zimno bywało na poddaszu. Trzeba zaznaczyć, że dla poddasza poczuły dzieci prawdziwą sympatję — i że jego chłód i pustka wydawały się rzeczą drobnej wagi, ilekroć była mowa o Melchizedechu, lub gdy się słyszało o wróbelkach i innych rzeczach, które można widzieć, stanąwszy na stole i wytknąwszy głowę przez okno.
Najulubieńszym tematem było, rzecz oczywista, opowiadanie o nieudanej uczcie i o śnie, który się ziścił. Po raz pierwszy opowiadała o tem Sara zaraz na drugi dzień po swojem przybyciu do domu pana Carrisforda. Było to przy podwieczorku, na który przybyło kilku członków Dużej Rodziny. Jedni siedli za stołem, inni pokładli się na dywanie przed kominkiem, a ona snuła po swojemu całą historję. Pan Carrisford słuchał i przyglądał się jej uważnie. Zakończywszy opowieść, Sara podniosła na niego oczy i złożyła mu rękę na kolanie.
— Opowiedziałam, co do mnie należało. A teraz możebyś ty, wujaszku Tomaszu, opowiedział zkolei wszystko, co do ciebie należy? — (Na własną jego prośbę nazywała go stale „wujem Tomaszem“). — Nie znam jeszcze twej roli w tej opowieści, a pewno będzie to coś ładnego.
Pan Carrisford opowiedział więc, jak siadywał w swym gabinecie samotny, schorowany i zgorzkniały i jak Ram Dass starał się go nieco rozerwać opisując mu widzianych z okna przechodniów. Wśród nich była dziewczynka, która częściej niż ktokolwiek inny przechodziła pod kamienicą. Pan Carrisford zaczął się nią interesować — potrosze dlatego, że sam właśnie wciąż rozmyślał o pewnej dziewczynce, potrosze zaś dlatego, że Ram Dass opowiedział mu o swej wizycie u niej w pogoni za małpką. On to opisał smętny wygląd pokoju oraz tryb życia dziewczynki, która nie zdawała się należeć do kasty kuchennych posługaczek i służących. Idąc trop za tropem, Ram Dass dokonywał coraz to nowych odkryć dotyczących nieszczęśliwej doli dziewczęcia. Przekonał się przytem, jak łatwą było rzeczą przebycie kilku piędzi dachu, dzielących go od okna Sary. Ta okoliczność była początkiem wszystkiego, co nastąpiło.
— Sahibie — rzekł dnia jednego; — możebym tak przekradł się po dachówkach do tego pokoiku i napalił tam w piecu, gdy dziewczynka będzie na sprawunkach w mieście. Gdy powróci, zziębnięta i przemoczona i zobaczy ten ogień, pomyśli sobie, że to jakiś czarodziej go rozpalił.
Pomysł ten tak był uroczy, że smutna twarz p. Carrisforda rozjaśniła się umiechem. Ram Dass zaś wpadł w taki zachwyt, iż nie poprzestał na początkowym projekcie, lecz jął klarować swemu panu, jak łatwem byłoby wykonanie wielu jeszcze innych rzeczy. Ujawniał wprost dziecięcą radość i pomysłowość, a przygotowania do spełnienia planu zabrały mu wiele dni czasu. W ów wieczór, gdy na niczem spełzła zamierzona uczta, Ram Dass czuwał niezmordowanie, trzymając wszystkie paczki w pogotowiu na własnem poddaszu; wraz z nim czuwała i osoba, dodana mu do pomocy, równie jak on zainteresowana całem przedsięwzięciem. Gdy uczta została przerwana w sposób tak niemiły, Ram Dass leżał plackiem na dachówkach, zaglądając przez okno wgłąb pokoju. Przekonawszy się, że Sara zasnęła twardo, wziął „złodziejską latarkę“ i wślizgnął się do pokoju; towarzysz pozostał nazewnątrz i podawał mu kolejno wszystkie rzeczy. Ilekroć Sara poruszyła się choćby nieznacznie, Ram Dass zamykał wieczko latarki i wyciągał się jak długi na podłodze. Tych i innych jeszcze, równie ciekawych, szczegółów dowiedziały się dzieci z ust p. Carrisforda, zasypując go tysiącznemi pytaniami.
— Och, jakże się cieszę, że to właśnie wujaszek był moim przyjacielem! — zawołała Sara.
Odtąd nie było równie oddanych sobie przyjaciół, jak tych dwoje. Przypadli sobie do serca przedziwnie. Pan Carrisford nigdy jeszcze nie miał kolegi ani towarzysza, którego tak kochał jak Sarę. W przeciągu miesiąca, zgodnie z przepowiednią pana Carmichaela, stał się zgoła innym człowiekiem. Ożywił się, poweselał i zaczął cieszyć się posiadaniem bogactwa, którego brzemię tak mu dawniej ciężyło. Układał więc różne piękne plany co do losów Sary i zabawiał się w „czarodzieja“, którego zadaniem i największą przyjemnością było sprawianie Sarze różnych niespodzianek. Znajdowała więc w swym pokoju coraz to inne i piękniejsze kwiaty, to znów różne kosztowne cacka wetknięte pod poduszkę. Pewnego wieczoru, gdy siedzieli razem, posłyszeli jakieś skrobanie w drzwi; gdy zaś Sara wyszła zobaczyć, co się święci, ujrzała wielkiego rasowego psa, na którego szyi widniała złota obroża z napisem: „Nazywam się Borys, a służę Księżniczce Sarze“.
Pan Carrisford niczego nie lubił bardziej od wspomnień o małej księżniczce w łachmanach. Miło płynęły godziny popołudniowe, ilekroć wypadła wizyta Ermengardy, Lottie lub Dużej Rodziny; jednakże i te godziny, w których Sara siedziała sam na sam z panem Carrisfordem, czytając i rozmawiając, miały swoisty urok.
Pewnego wieczoru p. Carrisford, podnosząc wzrok z nad książki, zauważył, że Sara od dłuższego czasu siedzi nieruchomo, zapatrzona w ogień.
— O czem teraz dumasz, Saro? — zapytał.
Sara podniosła oczy, a na jej twarzy jaśniał rumieniec.
— Przypomniałam sobie dzień mojej głodówki oraz dziewczynkę, którą wtedy widziałam.
— Ależ takich dni było wiele — odpowiedział pan Carrisford głosem smutnym. — Któryż to z nich masz na myśli?
— Zapomniałam, że wujaszek o nim nie wie, — rzekła Sara. — Był to dzień, w którym sen mój się ziścił.
Opowiedziała mu całą historję o ciastkarni, o pieniądzu znalezionym w błocie i o dziecku, co było od niej głodniejsze. Opowiedziała to poprostu i jak najzwięźlej — atoli pan Carrisford przysłonił oczy ręką i wpatrzył się w dywan.
— A teraz obmyślałam jakby plan pewien — rzekła na zakończenie.
— Jakiż to plan? — zapytał p. Carrisford cichym głosem. — Masz prawo czynić, co ci się podoba, księżniczko.
— Wujaszek powiada, że jestem taka bogata... — zaczęła głosem niepewnym, — więc przyszło mi na myśl, czy nie mogłabym odwiedzić tej sklepikarki i powiedzieć jej, że jeżeli kiedy... zwłaszcza w straszną szarugę zimową... jakieś zgłodniałe dziecko zajrzy w jej okno lub siądzie na jej progu, powinna natychmiast zawołać je do siebie i dać mu coś do jedzenia, a następnie przysłać mi rachunek. Czy mogę to zrobić?
— Pojedziesz tam jutro rano — odrzekł p. Carrisford.
— Dziękuję wujaszkowi — rzekła Sara. — Bo ja, proszę wujaszka, wiem co to znaczy być głodnym... a ciężej jeszcze głód znosić, gdy ktoś nie umie omamić go zmyśleniem.
Nazajutrz rano miss Minchin, wyjrzawszy przez okno, zobaczyła widok, który jej wcale nie uradował. Powóz „pana z Indyj“, zaprzężony w rosłe dwa konie, zatrzymał się przed bramą sąsiedniej kamienicy; z bramy wyszedł właściciel kamienicy i jakaś drobna figurka, oboje otuleni w ciepłe, kosztowne futra, i podeszli ku powozowi. Drobna figurka wydała się miss Minchin dobrze znaną i obudziła w niej pamięć dni minionych. Za nią kroczyła druga figurka, równie znajoma. Jej widok bardzo rozdrażnił przełożoną. Była to bowiem Becky, która w charakterze panny służącej stale odprowadzała swoją panią do powozu, niosąc okrycia i inne rzeczy potrzebne. Nie była to już ta Becky co dawniej — twarz miała rumianą i okrągłą.
Wkrótce potem powóz zatrzymał się przed ciastkarnią, a jadący wysiedli — akurat w chwili, gdy właścicielka sklepu ustawiała na oknie wystawowem tackę z dymiącemi ciastkami.
Gdy Sara weszła do sklepu, kobieta odwróciła się, spojrzała na nią i zostawiwszy ciastka na oknie, podeszła do lady. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się uważnie w Sarę. Nagle jej dobroduszna twarz rozpromieniła się.
— Dałabym głowę, że sobie panią skądciś przypominam — bąknęła. — Ale...
— Owszem — wyręczyła ją Sara. — Pani raz dała mi sześć ciastek za cztery pensy, a...
— A pani dała pięć ciastek małej żebraczce — przerwała kobieta. — Pamiętam o tem zawsze... tylko, że zrazu nie pomiarkowałam wszystkiego...
Dalszy ciąg przemówienia skierowała już w stronę p. Carrisforda.
— Pan szanowny wybaczy, ale niełatwo znaleźć młodą osobę, coby miała tak baczne oko na twarz człowieka głodnego. Nieraz sobie o tem rozmyślałam. Niech mi panienka szanowna tego za złe nie weźmie — zwróciła się do Sary — ale pani teraz jakby bardziej rumiana... i lepiej wygląda, niż... niż wtedy... wtedy...
— Dziękuję pani, istotnie lepiej się teraz czuję... i... i lepiej mi się powodzi — odpowiedziała Sara. — A przybywam tu do pani z wielką prośbą...
— Do mnie, panienko szanowna! — zawołała sklepikarka, uśmiechając się dobrotliwie. — Owszem, daj Boże szczęście, niech panienka mówi. Czem mogę służyć?
Wówczas Sara, oparłszy się o ladę, przedstawiła swój projekt co do ciepłych ciastek i zgłodniałych sierotek. Kobieta słuchała, wpatrując się w nią osłupiałym wzrokiem.
— Ależ, daj Boże szczęście! — powtórzyła, wysłuchawszy do końca. — Uczynię to z całą przyjemnością! Sama pracuję ciężko i własnemi środkami zdziałać wiele nie potrafię... ale z pani pozwoleniem czuję się w obowiązku powiedzieć, że od owego dżdżystego dnia dałam już niejeden kęs chleba ubogim, zawsze przytem myśląc o pani... Jak pani była wówczas zziębnięta i przemoczona... i jaki głód wyzierał z jej oczu... A jednak pani tak hojnie ofiarowała swe ciastka, jak gdyby była conajmniej księżniczką.
Pan Carrisford mimowoli się uśmiechnął na te słowa. Sara również się uśmiechnęła, przypominając sobie, jakie to wyrzekła słowa, kładąc ciastka na okrytych łachmanami kolanach dziewczynki.
— Ona wydała mi się straszliwie zgłodniałą — odpowiedziała. — Była bardziej zgłodniała ode mnie.
— Była wprost zamorzona głodem — rzekła kobieta. — Nieraz potem mi opowiadała, że gdy tam siedziała na zimnie, zdawało jej się, jakoby jakiś wilk wydzierał z niej wnętrzności.
— To pani widywała ją później? — zawołała Sara. — A może pani wiadomo, gdzie ona teraz przebywa?
— Owszem, wiem — odpowiedziała kobieta, uśmiechając się jeszcze dobroduszniej, niż przedtem. — Przebywa już od miesiąca u mnie, a mieszka... oto w tym pokoiku. A jakie z niej porządne i uczciwe dziewczynisko! Jaka pomocnica w kuchni i w sklepie! Aniby jej teraz pani nie poznała!
Podeszła w stronę małej bokówki i coś tak zawołała poprzez drzwi. W chwilę później za ladą stanęła jakaś młoda dziewczynka. Była to dawna żebraczka — ale już odziana czysto i schludnie, a wyglądem swym świadcząca, że nie głodowała już od długiego czasu. Była jeszcze nieśmiała, ale już z oczu jej znikł dziki wyraz, a buzia wymilała ogromnie. Poznała Sarę odrazu i stanęła, wlepiając w nią oczy, jakby nie mogąc się jej napatrzeć.
— Otóż, proszę pani — wyjaśniła kobieta, — ja jej poleciłam, żeby przychodziła do mnie, gdy będzie głodna, a gdy przyszła, dawałam jej zawsze jakąś robotę. Przekonałam się, że jest do pracy chętna, i jakoś ją polubiłam. Wkońcu dałam jej tu kącik; ona pomaga mi i sprawuje się dobrze, a zawsze darzy mnie wdzięcznością. Na imię ma Anna. Nazwiska nie posiada.
Dziewczynki stały czas jakiś, przyglądając się sobie wzajemnie; następnie Sara wyciągnęła rękę z zarękawka i wyciągnęła ją poza ladę. Anna uścisnęła jej rękę — i obie dziewczynki spojrzały sobie w oczy.
— Bardzo się cieszę — rzekła Sara. — Właśnie coś przyszło mi na myśl. Może pani Brownowa nie będzie miała nic przeciw temu, żebyś dawała chleb i ciastka biednym dzieciom... a i tobie może sprawi to przyjemność, bo przecie wiesz, co to znaczy być głodną.
— Tak jest, panienko, — odpowiedziała dziewczynka.
A Sara czuła, iż ta dziewczynka zrozumiała jej słowa, mimo, że mówiła tak mało — i tylko stojąc w miejscu patrzyła za nią, jak wyszła ze sklepu i wraz z panem Carrisfordem wsiadła do powozu.
Za chwilę powóz zaczął się oddalać.

KONIEC



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Józef Birkenmajer.