Mała księżniczka/Rozdział siódmy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mała księżniczka |
Wydawca | Księgarnia Gustawa Szylinga |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | A Little Princess |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy Sara popołudniu wkraczała do obwieszonej festonami sali szkolnej, wyglądała niby jakiś wódz na czele pochodu. Miss Minchin, ubrana w najpiękniejszą suknię jedwabną, prowadziła ją za rękę, za nią postępował lokaj, dźwigając pudełko z „Ostatnią Lalką“, za nim szła pokojówka, niosąc drugie pudło, a w straży tylnej kroczyła Becky z trzeciem pudłem, ubrana w czysty fartuch i nowy czepek. Sara wołałaby wejść do sali w zwykły, codzienny sposób; atoli miss Minchin wezwała ją do siebie i po krótkiej rozmowie w swym gabinecie, wyraziła swe życzenie:
— To nie jest przecie dzień powszedni... i nie chciałabym, by go za taki uważano.
Sara, z taką pompą wprowadzona do sali, czuła się wielce onieśmielona, gdy starsze dziewczynki wlepiały w nią oczy i trącały się łokciami, a młodsze poczęły się kręcić w ławkach radośnie na jej widok.
— Cicho, panienki! — zawołała miss Minchin, uspokajając powstały hałas. — Jakóbie, postaw to pudło na stole i podnieś nakrywkę. Emmo, złóż swoje pudło na krześle. Becky, a to co?!
Ostatnie słowa miały ton ostry i surowy. Albowiem Becky, podniecona całą uroczystością, zapomniała się całkowicie i w serdecznym uśmiechu wyszczerzyła zęby do małej Lottie, ledwo panującej nad sobą w zachwycie oczekiwania. Posłyszawszy karcący głos przełożonej, biedna posługaczka drgnęła i tak się zlękła, iż omało nie upuściła pudła na ziemię, a jej trwożne dygi i jąkliwe wyrazy przeprosin były tak zabawne, że Lawinja i Jessie nie mogły powstrzymać się od skrytego śmiechu.
— To nie miejsce ani pora na przyglądanie się panienkom — upomniała ją miss Minchin. — Zapominasz się, Becky. Połóż pudło.
Becky z trwożnym pośpiechem spełniła ten rozkaz i czemprędzej wycofała się ku drzwiom.
— Możecie odejść — oznajmiła miss Minchin służącym, dając im znak ręką.
Becky z szacunkiem zeszła wbok, by dać przejście lokajowi i pokojówce, piastującym wyższe od niej stanowiska. Skusiło ją jednakże, by rzucić tęskne, pożądliwe spojrzenie w stronę pudła, stojącego na stole. Z pomiędzy zwałów kolorowej bibułki wyzierał przedmiot jakiś, sporządzony z błękitnej satyny.
— Proszę pani, — odezwała się nagle Sara do miss Minchin; — czy pani nie byłaby łaskawa pozwolić, żeby Becky została tu przez chwilę?
Odezwanie to było czynem tak zuchwałym, że miss Minchin omal nie podskoczyła ze zgrozy, poczem nałożywszy na nos binokle, jęła z zakłopotaniem przyglądać się swej wzorowej uczennicy.
— Co? Becky? — zawołała. — Ależ, moja Saro!
Sara postąpiła krokiem w jej stronę.
— Proszę o to, ponieważ wiem, że i ona chciałaby przyjrzeć się prezentom — wyjaśniła. — Przecież i ona jest małą dziewczynką.
Miss Minchin uszom własnym nie wierzyła. W osłupieniu wodziła oczyma po obecnych.
— Ależ, Saro kochana — bąknęła wkońcu, — Becky jest pomywaczką w kuchni... a pomywaczki... nie są małemi dziewczynkami...
Istotnie nigdy nie przyszło jej do głowy, by za coś podobnego je uważać. Posługaczki — wedle jej zapatrywania — były jedynie maszynami, które dźwigały paczki z węglem i paliły w piecach.
— Ale Becky jest małą dziewczynką — odpowiedziała Sara; — a wiem, że spełnienie mej prośby bardzoby ją ucieszyło. Prosiłabym, żeby pani pozwoliła jej zostać... bo to dziś moje urodziny.
Miss Minchin odparła z godnością:
— Ponieważ prosisz o to z racji swych urodzin... więc pozwalam jej zostać. Rebeko, podziękuj pannie Sarze za jej wielką łaskawość.
Becky, która dotąd stała w kącie, mnąc w oczekiwaniu i zachwycie rąbek fartucha, teraz wystąpiła naprzód, kłaniając się uprzejmie, ale pomiędzy oczyma jej i Sary przebiegł błysk przyjaznego porozumienia.
— O, jeżeli panienka tako łaskawo! — bełkotała prędko. — Jakże ja panience jezdem wdzięcno! Ja ino chciałam popatrzeć się krzynkę na tę lalkę, prose pieknie panienki. Dziękuję panience. A i wielemoznej pani pieknie dziękuję za to pozwoleństwo.
Miss Minchin znów skinęła ręką — tym razem w stronę kąta koło drzwi.
— Stań tam — rozkazała. — Nie za blisko panienek.
Becky udała się na wskazane miejsce, szczerząc zęby w uśmiechu. Obojętnem jej było, gdzie ją postawią, byle miała szczęście przebywać w tym pokoju, gdzie działy się takie cuda. Tymczasem miss Minchin chrząknęła uroczyście i oznajmiła:
— A teraz, moje dziewczynki, chcę wam powiedzieć słów kilka.
— Oho, już będzie przemówienie! — szepnęła jedna z dziewczynek. — Oby skończyło się jaknajprędzej!
Sara poczuła się nieswojo. Ponieważ była to uroczystość ku jej czci, przeto zgadywała, że i przemówienie będzie jej dotyczyło — a wszak niemiłą jest rzeczą stać na środku sali szkolnej i słuchać kazania pod własnym adresem.
— Jak wiecie, moje dziewczynki, — rozpoczęła swe przemówienie miss Minchin, — kochana Sara ukończyła dzisiaj lat jedenaście.
— Kochana Sara! — mruknęła z przekąsem Lawinja.
— Niektóre z was również już w swoim czasie ukończyły lat jedenaście, ale urodziny Sary różnią się nieco od urodzin innych dziewczynek. Ona, gdy dorośnie, stanie się dziedziczką olbrzymiego majątku, który powinna zużytkować w jaknajodpowiedniejszy sposób.
— Kopalnie diamentów, — cicho zachichotała Jessie.
Sara nie słyszała tego docinka. Utkwiła zielone oczy w miss Minchin i czuła, że robi się jej gorąco. Gdy miss Minchin zaczęła mówić o majątku, w Sarze obudziła się świadomość, że żywi zdawna wielką niechęć do swej przełożonej — mimo iż zdawała sobie sprawę, że obowiązana jest do szacunku względem osób starszych.
— Gdy jej zacny ojciec, pan kapitan Crewe, przywiózł ją z Indji i oddał pod moją opiekę, — brzmiał ciąg dalszy przemówienia, — odezwał się do mnie żartobliwie: „Boję się, że ona będzie bardzo bogata“. A ja na to odpowiedziałam: „Postaram się dać jej takie wykształcenie, panie kapitanie, żeby mogło być uświetnieniem choćby największego bogactwa“. Istotnie Sara jest najwzorowszą z mych uczennic. Jej znajomość francuskiego i tańców przynoszą chlubę naszej szkole. Wytworność jej manier i grzeczne obejście się z ludźmi sprawiły, że nadałyście jej przydomek „księżniczki“. I teraz okazała wam swą uprzejmość, zapraszając was wszystkie na dzisiejszą zabawę popołudniową. Mam nadzieję, że potraficie to ocenić, a na znak uznania wzniesiecie jednogłośny okrzyk: „Dziękujemy ci, Saro!“.
Wszystkie dziewczynki powstały — zupełnie jak w ów pierwszy dzień, który Sara pamiętała tak dobrze.
— Dziękujemy ci, Saro! — zawołały chórem, a Lottie zaczęła podskakiwać z radości. Sara przez chwilę była onieśmielona, ale wnet opamiętała się i złożyła wszystkim piękny ukłon.
— Dziękuję wam bardzo, żeście sprawiły mi taką przyjemność! — odpowiedziała.
— Bardzo ładnie to powiedziałaś, Saro, — pochwaliła ją miss Minchin. — Tak postępuje prawdziwa księżniczka, gdy ją lud oklaskuje. — Tu zwróciła się w inną stronę, zmieniając ton głosu na gniewny: — Lawinjo, ten głos, który wydajesz w tej chwili, mocno przypomina chrząkanie. Jeżeli jesteś zazdrosna względem koleżanki, powinnaś wyrażać swe uczucia w nieco przyzwoitszy sposób. A teraz pobawcie się same, bo ja wychodzę.
Ledwie wyszła, już przełamał się ten urok czarnoksięski, jaki na uczennice wywierała jej obecność. Jeszcze się drzwi nie zamknęły, a już wszystkie ławki były puste. Małe dziewczynki przeskakiwały przez nie lub pchały się jedna przed drugą, a starsze nie dawały się im wyprzedzić; wszystko, co żyło, cisnęło się ku pudełkom. Sara z rozpromienioną twarzą pochyliła się nad jednem z nich.
— Aha! tu są książki!
Młodsze dziewczynki poczęły szemrać, a Ermengarda zawołała, nie kryjąc przerażenia:
— To twój tatuś przysyła ci książki w prezencie na urodziny? On chyba jest tak niedobry, jak mój tatuś! Nie otwieraj tego pudełka, Saro!
— Ja właśnie lubię książki — zaśmiała się Sara, ale zwróciła się w stronę największego pudełka. Znajdowała się w niem „Ostatnia Lalka“, tak piękna, że dzieci wydały przeraźliwy okrzyk radości i cofnęły się, patrząc na nią przez chwilę w niemym zachwycie.
— Ona jest prawie tak wielka, jak Lottie — szepnęła jedna z nich.
Lottie klasnęła w ręce i poczęła tańczyć z uciechy.
— Ubrana jak do teatru — zauważyła Lawinja. — Ma palto obramowane gronostajem.
— O! — zawołała Ermengarda, wyskakując naprzód. — Ona trzyma w ręce lornetkę... niebieską i wyzłacaną.
— A oto jej walizka — rzekła Sara. — Otwórzmy ją i zobaczmy, co zawiera.
Usiadła na podłodze i przekręciła klucz. Dzieci z hałasem skupiły się koło niej, przypatrując się z zachwytem, jak podnosiła jedno wieczko za drugiem i odsłaniała zawartość walizki. Były tam koronkowe kołnierzyki, jedwabne pończoszki i chusteczki; było pudełko z klejnotami, zawierające naszyjnik oraz przepaskę na włosy, która błyszczała tak pięknie, jakby w nią wprawiono prawdziwe diamenty; były sukienki balowe, spacerowe, wieczorowe i wizytowe, kapelusze i wachlarze; był zarękawek i długi kołnierz fokowy. Nawet Lawinja i Jessie zapomniały, że już wyrosły z tych lat, kiedy bawiły się lalkami, i raz po raz porywały do obejrzenia to jedną, to drugą rzecz, wydając przytem okrzyki zachwytu.
— Wyobraźmy sobie — odezwała się Sara, stojąc przy stole i wdziewając wielki, aksamitny kapelusz na głowę uśmiechającej się obojętnie właścicielki tych wspaniałych strojów, — wyobraźmy sobie, że ona rozumie ludzką mowę i czuje się dumną z podziwu, jaki obudzą.
— Ty wciąż sobie tylko wyobrażasz różne rzeczy — tonem pewnej wyższości odezwała się Lawinja.
— Wiem o tem i jest mi z tem dobrze — odrzekła Sara, niestropiona bynajmniej. — Niema nic tak miłego, jak wyobrażanie sobie różnych rzeczy. To zupełnie, jakby się było wróżką. Jeżeli człowiek uporczywie sobie coś wyobraża, niebawem staje się to dla niego prawie rzeczywistością.
— Dobrze ci to wyobrażać sobie różne rzeczy, gdy masz wszystkiego poddostatkiem — rzekła Lawinja. — Ciekawam, czy potrafiłabyś tak roić i udawać, gdybyś była żebraczką i mieszkała na poddaszu?
Sara przestała układać strusie pióra na kapeluszu „Ostatniej Lalki“ i zamyśliła się.
— Zdaje mi się, żebym potrafiła — odparła. — Gdyby wypadło być żebraczką, musiałabym wciąż roić i udawać. Ale nie wiem, czy przyszłoby to łatwo.
Ledwo domówiła tych słów, do pokoju weszła miss Amelja.
— Saro, — odezwała się; — plenipotent twojego tatusia, p. Barrow, przyszedł z wizytą do miss Minchin; ponieważ chciałby porozmawiać na osobności, a w gabinecie zastawiono podwieczorek, więc bądź dobra przejść tam razem z koleżankami, a siostra moja porozmawia w sali szkolnej z tym panem.
Podwieczorek był rzeczą pożądaną, więc niejedne oczka zalśniły na wiadomość o nim. Miss Amelja ustawiła dziewczynki w dwa szeregi, i trzymając Sarę pod rękę, ruszyła na czele tego pochodu, zostawiając „Ostatnią Lalkę“ na fotelu wśród porozrzucanych bezładnie wspaniałych strojów; na poręczach krzeseł zwisały sukienki i paltociki, a na samych krzesłach piętrzyły się zwały koronkowych spódniczek.
Becky, która nie została zaproszona na podwieczorek, była na tyle niedyskretna, że zatrzymała się na chwilę, by przyjrzeć się tym wszystkim cudnościom. To już naprawdę była niedyskrecja!
— Wracaj do roboty, Rebeko, — przykazała jej na odchodnem miss Amelja; ona jednak pozostała, ażeby z czcią wielką wziąć w rękę najpierw zarękawek, a następnie jedną z sukienek; jeszcze przyglądała się im nabożnie, niby rzeczy jakiej poświęcanej, gdy posłyszała tuż za progiem kroki miss Minchin. Ogarnięta trwogą na myśl, że mogą ją posądzić o jakąś rzecz niedozwoloną, dała czemprędzej nura pod stół, gdzie ją zasłoniły zwisające brzegi obrusa.
Miss Minchin weszła do pokoju w towarzystwie niskiego i chudego pana o ostrych rysach twarzy, na której malowało się w tej chwili jakby zakłopotanie. Trzeba przyznać, że i miss Minchin też wyglądała na zakłopotaną, a w spojrzeniu, jakiem obrzucała owego małego jegomościa, przebijało zmieszanie i rozdrażnienie.
Usiadła, przybierając postawę sztywno-wyniosłą, i wskazała gościowi krzesło.
— Proszę siadać, panie Barrow — odezwała się.
Pan Barrow nie usiadł odrazu. Całą jego uwagę pochłonęła „Ostatnia Lalka“ oraz otaczające ją przedmioty. Włożył na nas okulary i z widocznem na twarzy zgorszeniem przyglądał się tej wystawie. „Ostatnia Lalka“ nie przejmowała się tem bynajmniej; siedziała nieruchomo i spoglądała na niego obojętnym wzrokiem.
— Sto funtów! — burknął zwięźle p. Barrow. — Same kosztowne materjały, a wykonane u paryskiej modystki! Ależ ten człowiek marnował pieniądze!
Miss Minchin czuła się obrażoną tem, że ktoś śmie tak urągliwie wyrażać się o najlepszym z jej dobroczyńców. Nawet plenipotenci nie powinni sobie pozwalać na taką samowolę!
— Przepraszam, panie Barrow — odezwała się chłodno. — Nie rozumiem, co pan chce przez to powiedzieć.
— Widział kto sprawiać jedenastoletniemu dziecku takie prezenty na urodziny! — odrzekł p. Barrow tonem równie krytycznym. — Wedle mego zdania, jest to istne szaleństwo!
Miss Minchin wyprostowała się jeszcze sztywniej.
— Kapitan Crewe jest człowiekiem majętnym — rzekła. — Same kopalnie diamentów...
Pan Barrow nie dał jej dokończyć zdania:
— Kopalnie diamentów! Ależ ich niema i nigdy nie było!
Miss Minchin zerwała się z krzesła:
— Co takiego? — wrzasnęła. — Co pan chce przez to powiedzieć?
— W każdym razie — odpowiedział zgryźliwie p. Barrow, — sprawa przedstawiałaby się o wiele lepiej, gdyby tych kopalń nigdy nie było!
— Więc nie było kopalń diamentów? — wybuchnęła miss Minchin, chwytając się poręczy krzesła i mając takie uczucie, jak gdyby nagle ze sfery pięknych snów powróciła w krainę szarej rzeczywistości.
— Kopalnie diamentów częściej przynoszą ruinę niż bogactwo — odpowiedział p. Barrow. — Gdy ktoś nie ma głowy do interesów, a zetknie się z ukochanym i szczerym koleżką, niechże go Bóg uchowa od wszelkich kopalń złota, diamentów i innych skarbów, w których ów koleżka pragnie ulokować swe kapitały. Nieboszczyk kapitan...
Miss Minchin jęknęła, przerywając rozpoczęte przezeń zdanie:
— Nieboszczyk?!... — nieboszczyk? Czyżby pan przyszedł mi oznajmić, że kapitan Crewe...
— Już nie żyje, proszę pani, — odpowiedział p. Barrow tonem szorstkim. — Zmarł z gorączki tropikalnej, do której dołączyły się i kłopoty majątkowe. Gdyby nie te kłopoty, możeby go gorączka nie zmogła, a gdyby nie ta gorączka, możeby jeszcze przeżył owe kłopoty. Kapitan Crewe już nie żyje!
Miss Minchin opadła zpowrotem w krzesło. Słowa, które usłyszała przed chwilą, obudziły w niej silny niepokój.
— Jakież to były te kłopoty? — zapytała.
— Kopalnie diamentów... kochani koleżkowie... i ruina materjalna... — odpowiedział p. Barrow.
Miss Minchin oniemiała na chwilę.
— Ruina! — wyjąkała.
— Stracił wszystko co do grosza. Ten człowiek miał zawiele pieniędzy. Jego kochany koleżka miał bzika na punkcie kopalń diamentów... no, i wpakował w nie wszystkie pieniądze nietylko swoje, ale i kapitana... a wkońcu przepadł, jak kamień w wodę. Kapitan Crewe był już nawiedzony febrą, gdy doszła do niego ta wiadomość. Wstrząs był nazbyt silny. Kapitan zmarł w malignie, bredząc o swej córce... i nie zostawił ani grosza...
Teraz miss Minchin zrozumiała, o co idzie. Nigdy w życiu nie zadano jej równie ciężkiego ciosu. Cios ten wymiótł nagle z jej wzorowego pensjonatu najlepszą z jej uczennic i najmożniejszego z jej protektorów. Miała takie uczucie, jakby ją znieważono i okradziono i jakoby kapitan Crewe, Sara i p. Barrow w równej mierze zasługiwali na surowe napiętnowanie.
— Więc pan chce mi powiedzieć — krzyknęła, — że on nic nie zostawił?... że Sara nie posiada żadnego mienia?... że jest żebraczką... że na mej opiece zostawiono ubogą dziewczynę, która dotąd uchodziła za dziedziczkę wielkiego majątku?
P. Barrow był człowiekiem sprytnym i wyrachowanym, więc pomyślał o tem, by jak najprędzej uwolnić się od wszelkiej odpowiedzialności.
— Tak, to nie ulega wątpliwości, łaskawa pani — odpowiedział. — Dziewczyna została bez grosza majątku... i została na opiece pani... ponieważ nie słyszałem, by miała jakich krewnych.
Miss Minchin zerwała się z miejsca i podbiegła ku drzwiom. Miało się wrażenie, że chce je otworzyć i wybiec z pokoju, by przerwać wesołą i nieco hałaśliwą pogawędkę dziewczynek, siedzących przy podwieczorku.
— Ach, to okropne! — odezwała się. — Ona w tej chwili siedzi w mym salonie, ubrana w jedwabną sukienkę i koronkowe spódniczki, i na mój koszt wyprawia przyjęcie koleżankom!
— Jeżeli sprawia przyjęcie, to tylko na koszt pani! — odpowiedział chłodno p. Barrow. — Firma Barrow i Skipworth nie przyjmuje za to odpowiedzialności. Kapitan Crewe nie uregulował nawet naszego rachunku... dosięgającego olbrzymiej sumy.
Miss Minchin odwróciła się od drzwi, kipiąc wzrastającem oburzeniem. Rzeczy tak straszne, jak te, których teraz dowiadywać się musiała, nigdy nie przychodziły jej na myśl — nawet we śnie.
— Oto, co mnie spotkało! — zawołała. — Ja tak zawsze byłam pewna jego wypłacalności, że brałam na siebie najróżnorodniejsze wydatki dla tego dziecka. To ja płaciłam rachunki za tę kosztowną lalkę i jej fantastyczną garderobę!... To dziecko musiało mieć wszystko, czego mu tylko się zachciało. Miała własny powozik, kucyka, pokojówkę, a za to wszystko ja płaciłam, od czasu, gdy mi przysłano czek ostatni...
Pan Barrow, zdawszy relację z suchych faktów i wyjaśniwszy stanowisko swej firmy, nie miał już ochoty pozostawać dłużej i słuchać utyskiwań miss Minchin, zwłaszcza, że nie żywił szczególnej sympatji do nadąsanych właścicielek internatów. Zauważył przeto:
— Najlepiej pani uczyni, nie płacąc za nic więcej... chyba że ma pani ochotę robić prezenty tej młodej panience. Ona już nie posiada ani grosza własnego majątku.
— Ale cóż ja teraz zrobię? — dopytywała się natarczywie miss Minchin, jak gdyby była przekonania, że obowiązkiem p. Barrow jest wynagrodzenie jej straty. — Cóż ja teraz zrobię?
— Nic już zrobić nie można, — odparł p. Barrow, składając okulary i chowając je do kieszeni. — Kapitan Crewe już nie żyje. Dziecko zostało na łasce losu. Nikt, oprócz pani, nie jest za nią odpowiedzialny.
— Ja nie przyjmuję tej odpowiedzialności... nikt mi nie może jej narzucić! — krzyknęła miss Minchin, pobladłszy z wściekłości.
Pan Barrow zabierał się do wyjścia.
— To nie moja sprawa, proszę pani, — odrzekł obojętnie. — Firma Barrow i Skipworth nie ponosi za to odpowiedzialności. Bardzo pani współczuję, rzecz oczywista.
— Jeżeli pan myśli, że obejmę nad nią opiekę, to się pan grubo myli — jęknęła miss Minchin. — Oszukano mnie... okradziono!... Ja ją wyrzucę na ulicę!
Gdyby miss Minchin nie była w tej chwili zaślepiona gniewem, napewnoby potrafiła w porę utrzymać język za zębami. Jednakże, gdy wyobraziła sobie, iż będzie obarczona tem w zbytkach chowanem dzieckiem, do którego zawsze czuła niechęć, nie zdołała już zapanować nad sobą. Tymczasem p. Barrow spokojnym krokiem zmierzał ku drzwiom.
— Jabym tego nie robił na pani miejscu — zauważył: — toby wyglądało nieładnie. Zarazby się rozeszły niemiłe plotki o zakładzie pani, gdyby wyrzucono na bruk uczennicę bez grosza, pozbawioną opieki sierotę.
Był człowiekiem rozsądnym, jak przystało na zawodowego handlowca, przeto wiedział, co mówi. Wiedział również, że miss Minchin jest kobietą dbałą o swe interesa i natyle roztropną, by zrozumieć należycie sytuację, wobec czego nie zdobyłaby się na taki postępek, za który ludzie nazwaliby ją osobą okrutną i twardego serca.
— Lepiej byłoby ją zatrzymać i zrobić sobie z niej pomocnicę — dodał p. Barrow. — Podobno jest to dziewczynka rozgarnięta. Gdy dorośnie, będzie pani z niej miała niemałą wyrękę.
— Chcę mieć z niej wielką wyrękę jeszcze zanim ona dorośnie! — zawołała miss Minchin.
— Jestem pewny, że będzie ją pani miała — odparł p. Barrow ze złośliwym uśmiechem. — Jestem tego pewny. Dowidzenia!
Ukłonił się i znikł za drzwiami. Miss Minchin stała przez kilka minut, jak osłupiała, i wpatrzyła się w przestrzeń przed sobą. Zdawała sobie sprawę, że p. Barrow oznajmił jej szczerą prawdę, od której nie było wykrętu. Uczennica, stanowiąca ozdobę i chlubę pensjonatu, przepadła bez śladu, a na jej miejscu została zubożała, pozbawiona opieki dziewczyna. Znaczna suma pieniężna, wydana a conto przez przełożoną, była już stracona i niepodobna było jej odzyskać.
I gdy tak stała, ogłuszona wrażeniem doznanej krzywdy, do uszu jej doszedł gwar wesołych głosów, rozbrzmiewający w jej własnem sanktuarjum domowem, przeobrażonem obecnie w salę biesiadną. Postanowiła kres położyć tej hulance. Podeszła przeto ku drzwiom; w tejże chwili jednak drzwi się otwarły i stanęła w nich miss Amelja.
— Cóż to się stało, siostro? — krzyknęła przerażona, ujrzawszy zmienioną, gniewną twarz przełożonej.
Miss Minchin, zamiast odpowiedzi, rzuciła pytanie, wypowiedziane głosem, dochodzącym do granic wściekłości:
— Gdzie Sara Crewe?
Miss Amelia zdębiała do reszty:
— Sara? — wyjąkała. — Przecież... przecież jest w twoim pokoju... razem z innemi dziećmi...
— Czy ona ma wśród swych kosztownych strojów choćby jedną czarną sukienkę? — spytała znów miss Minchin tonem pełnym gorzkiej ironji.
— Czarną sukienkę? — wyjąkała miss Amelja. — Czarną?
— Wiem, że ma sukienki różnych kolorów... czy więc ma i czarną?
Miss Amelja pobladła.
— Nie... nie... a raczej... tak... tak! — odpowiedziała. — Ma jedną... tę starą z czarnego welwetu... ale już z niej wyrosła.
— Idź, powiedz jej, ażeby zdjęła tę nieodpowiednią dla niej suknię z czerwonego jedwabiu i włożyła czarną... mniejsza z tem, czy jest na nią za krótka, czy też nie. Już powinna się wyrzec wszelkich strojów!
Wówczas miss Amelja załamała pulchne dłonie i rozpłakała się.
— Ach siostro! — zachlipała. — Siostro! Cóż to się stało?
— Kapitan Crewe umarł, nie zostawiając ani złamanego szeląga. Ta rozpieszczona, kapryśna dziewczyna pozostała w zupełnej nędzy... zdana na moją opiekę.
Miss Amelja usiadła ciężko w najbliższym fotelu.
— Setki funtów przetrwoniłam na różne fatałaszki dla niej... i nie dostanę za to ani pensa. Przerwij natychmiast tę głupią zabawę... to przyjęcie, niby przez nią urządzone... i każ jej przebrać się w inną sukienkę.
— Ja? — westchnęła miss Amelja. — M-mam iść i... i powiedzieć jej to wszystko?
— Ruszaj natychmiast! — brzmiała gniewna odpowiedź. — Nie wytrzeszczaj oczu jak gęś! Idź zaraz!
Biedna miss Amelja już do tego nawykła, że przezywano ją gęsią; ba, sama przyznawała w duchu, że jest bezmała gęsią i że gęsim obowiązkiem jest załatwianie wielu spraw niemiłych. Takim właśnie niemiłym obowiązkiem było wkroczenie do pokoju pełnego rozradowanych dzieci i oznajmienie królowej biesiady, że przemieniła się w żebraczkę, na znak czego powinna pójść na górę i przebrać się w starą, kusą, i przyciasną już, czarną sukienczynę. Cóż, trzeba było to wszystko spełnić co do joty, boć nie był czas po temu, by dopytywać się o szczegóły!
Tarła chusteczką oczy, póki nie poczerwieniały doszczętnie, poczem wyszła z pokoju, nie śmiejąc ani słowem sprzeciwić się rozkazowi siostry. Miss Minchin jęła przechadzać się po pokoju i rozmawiać z sobą głośno, nie zdając sobie nawet sprawy z tego. Czuła się strąconą ze szczytu swych marzeń majątkowych, opartych na opowiadaniu o kopalniach diamentów, w przepaść wielką, gdzie zamiast zysków widziała same straty.
— A jakże! Księżniczka Sara!... Przewracano w głowie temu dziecku, niczem jakiej królewnie!
Gdy, domawiając słów tych, omijała róg stołu, stojącego w kącie, nagle wzdrygnęła się, posłyszawszy głośne, spazmatyczne łkanie, wydobywające się z pod obrusa.
— Cóż tam takiego? — zawołała gniewnie.
Łkanie dało się słyszeć ponownie. Zniecierpliwiona miss nachyliła się i podniosła zwisający brzeg obrusa.
— Jakże ty śmiałaś!... — wrzasnęła. — Co za bezczelność! Wyłaź natychmiast!
Z pod stołu wyczołgała się Becky; czepek miała przekrzywiony, a twarz czerwoną od stłumionego płaczu.
— To ja, prose pieknie łaski jaśnie pani... to ja... — zaczęła się usprawiedliwiać. — Wiem, ze nie powinnam była tego robić... ale ja się, prose pieknie pani, przypatrowałam tej lalce... i przestrasyłam sie, kiej pani wesła... i wlozłam se pod stół.
— Więc byłaś tam przez cały czas i podsłuchiwałaś? — zgromiła ją miss Minchin.
— Nie, prose jaśnie pani — przeczyła Becky, kłaniając się uniżenie. — Nie podsłuchiwałam... ino se myślałam, że będę mogła sie wymknąć, zeby jaśnie pani mnie nie uźrzała... ale mi sie to nie udało, więcem tu ostała... Ja nie podsłuchiwałam, prose jaśnie pani... kajzebym śmiała... ale cóz na to poradzę, zem ta cosik i słysała?...
Naraz jakby pozbyła się strachu wobec groźnej chlebodawczyni.
— Och, prose pieknie jaśnie pani — rzekła, zalewając się łzami; — pewnikiem pani mnie za to wyłaje... ale mnie tak straśnie zal panienki Sary... taki straśny zal!
— Wyjdź z pokoju! — rozkazała miss Minchin.
Becky znów poczęła się kłaniać, a łzy już ciurkiem lały się jej po policzkach.
— Dobrze, juz pójdę, prose pani — odpowiedziała, trzęsąc się ze wzruszenia; — ale ja chciałam ino to pani pedzieć: panna Sara była taką bogatą paniusią, którą cięgiem ino wsyścy obsługiwali... jak se ona tera poredzi bez słuzoncej? Cy mi też pani nie pozwoli jej posługować, kiej już pomyję wsyćkie rondle i nacynia? Uwinę sie z tem prędziutko... zeby mi ino pani dała to pozwoleństwo... bym jej służyła, kiej ono tak zbidniała. Bidna tez dzisio ta panna Sara... a dyć niedawno przezywali ją księznickom.
Prośba ta, zamiast udobruchać miss Minchin, pobudziła ją do większego jeszcze gniewu. Tego było już nadto, żeby pierwszy lepszy szurgot kuchenny śmiał stawać po stronie tej nielubianej przez nią dziewczyny! Tak, nielubianej! Miss Minchin teraz dopiero w całej pełni uświadomiła sobie, że nigdy nie lubiła Sary.
— Nie! nie! za nic w świecie! — krzyknęła, tupiąc nogą. — Ona będzie usługiwać sama sobie... i innym. Wynoś mi się natychmiast z pokoju, jeżeli nie chcesz stracić u mnie służby!
Becky zarzuciła fartuch na głowę i umknęła czemprędzej do sutereny, gdzie usiadła wśród rondli i garnków i płakała długo, boleśnie.
— Zupełnie kiejby w bajce... — westchnęła. — Tez tam opowiedają o księznickach, co zostały wygnane w świat...
∗ ∗
∗ |
Miss Minchin nigdy nie miała tak niewzruszenie spokojnego wyrazu twarzy, jak w parę godzin po opisanych zajściach, gdy stanęła przed nią Sara, posłuszna jej wezwaniu.
W tym to czasie Sara miała już wrażenie, jakoby jej niedawne przyjęcie urodzinowe było albo snem, albo też zdarzeniem, które miało miejsce przed wieloma laty... i to w życiu nie jej samej, ale zgoła innej dziewczynki.
Wszystkie ślady uroczystości zatarto doszczętnie; ze ścian sali szkolnej pozdejmowano girlandy, a ławki i pulpity poustawiano zpowrotem na dawnych miejscach. Salon miss Minchin wyglądał jak po inne dni — i nic w nim nie zdradzało, że niedawno odbywała się tu uczta. Miss Minchin przebrała się w codzienną suknię, a uczennice otrzymały rozkaz pochowania swych odświętnych sukienek. Spełniwszy ten rozkaz, powróciły do sali szkolnej i skupiły się gromadkami, szepcąc i gwarząc z ożywieniem.
— Powiedz Sarze, żeby przyszła do mojego pokoju — oznajmiła miss Minchin swej siostrze. — A zapowiedz jej przytem, że nie życzę sobie żadnych beków ani awantur.
— Siostro — odpowiedziała miss Amelja. — Tak dziwnego dziecka nie widziałam jeszcze w mem życiu. Pamiętasz, że nie krzyczała wcale, kiedy kapitan Crewe odjeżdżał do Indyj? Tak samo zachowała się i teraz. Gdy opowiadałam jej, co się stało, stała najspokojniej w świecie i wpatrywała się we mnie, nie mówiąc ani słówka, tylko pobladła jak ściana, i otwarła oczy szeroko. Gdy skończyłam mówić, stała jeszcze przez parę sekund, wlepiając we mnie oczy, potem począł się jej trząść podbródek, odwróciła się, wybiegła z pokoju i udała się na górę. Kilka jej koleżanek zaczęło płakać, ale ona jakby ich nie słyszała, ani nie zwracała uwagi na nic poza tem, co do niej mówiłam. Najbardziej mnie to uderzyło, że nie odpowiedziała ani słowa... a przecież gdy się komuś oznajmia jakąś nagłą i niespodzianą wiadomość, należy się spodziewać, że posłyszymy choćby jakieś zapytanie... jakiś wyraz bólu...
Nikt prócz Sary nie wiedział — i nie dowiedział się nigdy, co działo się w jej pokoju, gdy wbiegła na górę i zamknęła na klucz drzwi za sobą. Prawdę mówiąc, to i ona sama niewiele mogła sobie przypomnieć ponad to, że chodziła przez czas dłuższy tam i napowrót po pokoju, powtarzając ustawicznie, — głosem, który się jej wydawał jakby zgoła obcym:
— Mój tatuś nie żyje!... tatuś nie żyje!
W pewnym momencie zatrzymała się przed Emilką, spoglądającą na nią ze swego fotelu, i zawołała głosem rozpaczliwym:
— Emilko! czy słyszysz? Czy słyszysz, że mój tatuś nie żyje?... Umarł w Indjach... o tysiące mil od nas!...
Gdy, posłuszna wezwaniu, weszła do pokoju przełożonej, miała twarz bladą i ciemne obwódki dokoła oczu. Usta zacisnęła, jak gdyby pragnęła nie zdradzać się z tem, jak cierpi i co już wycierpiała. Nie była ani trochę podobna do tego różowego motylka, co niedawno w przystrojonej sali fruwał od jednej zabawki do drugiej; przeobraziła się w niedołężną, opuszczoną, prawie niezgrabną dziewuszynkę. Bez pomocy Marietty przebrała się w porzuconą oddawna, czarną welwetową sukienkę, przyciasną już i krótką, tak, iż smukłe nóżki, nazbyt wystając z pod kusego rąbka, wydawały się chude i zbyt długie, jak u bociana. Ponieważ nie mogła nigdzie znaleźć ani skrawka czarnej wstążki, przeto krótkie i gęste czarne włosiaki rozsypały się bezładnie dokoła twarzy, tworząc silny kontrast z jej bladością. W rękach tuliła Emilkę, osłoniętą kawałkiem czarnego materjału.
— Połóż tę lalkę — odezwała się miss Minchin. — Pocoś ją tu przyniosła?
— Nie, nie położę — odpowiedziała Sara. — Ona jest wszystkiem, co posiadam na ziemi. Dostałam ją od tatusia.
Jej odpowiedzi stale wywoływały ciche zakłopotanie w duszy miss Minchin. Tak też było i w tej chwili. Sara nie odezwała się bynajmniej niegrzecznie, ale w głosie jej dźwięczała chłodna stanowczość, na jaką miss Minchin w danej chwili nie umiała się zdobyć...
— Odtąd już nie będziesz miała czasu na bawienie się lalkami — zapowiedziała. — Będziesz musiała pracować, wyzbyć się złych nawyczek i być pożyteczną.
Sara utkwiła w nią wielkie, dziwnego wyrazu pełne oczy i nie powiedziała ani słowa.
— Teraz wszystko się zmieni — mówiła dalej miss Minchin. — Przypuszczam, że miss Amelja wyjaśniła ci całą sprawę.
— Tak jest — odpowiedziała Sara. — Mój tatuś umarł i nie zostawił mi ani szeląga. Jestem w nędzy...
— Tak, jesteś żebraczką! — podkreśliła miss Minchin, jątrząc się świadomością tego, co kryło się w znaczeniu tego wyrazu. — Okazuje się, że nie masz rodziny ani krewnych i niema kto zaopiekować się tobą.
Sara znowu nic nie odpowiedziała, ale mała, blada jej twarzyczka drgnęła boleśnie.
— Czemu wytrzeszczasz oczy? — spytała ją ostro miss Minchin. — Czy jesteś tak tępa, że nie rozumiesz, co do ciebie mówię? Powtarzam ci, że jesteś dziś sama w świecie i że nikt nie zatroszczy się o ciebie, o ile ja z litości nie zatrzymam cię w moim domu.
— Rozumiem — odpowiedziała Sara głosem stłumionym, jakby przełykała coś, co ją dławiło w gardle; — rozumiem...
— A ta lalka... — zawołała miss Minchin, wskazując na leżący w pobliżu wspaniały prezent imieninowy, — ta do śmieszności kosztowna lalka, wraz z temi bezsensownemi, zbytkownemi fatałaszkami... to ja zapłaciłam za nią cały rachunek!
Sara zwróciła głowę w stronę fotelu.
— Ostatnia Lalka... Ostatnia Lalka...! — westchnęła z dziwnym smutkiem w głosie.
— Tak jest, ostatnia lalka! — rzekła miss Minchin, — ona należy do mnie, nie do ciebie. Wszystko, co posiadasz, do mnie teraz należy!
— A więc proszę ją sobie zabrać, — odparła Sara. — Ja jej nie potrzebuję.
Gdyby Sara rozbeczała się, dostała spazmów i okazała wielkie przerażenie, napewno miss Minchin miałaby względem niej większą cierpliwość. Ta kobieta lubiła rządzić i odczuwać potęgę swej władzy; atoli patrząc w bladą, ale nieugiętą twarzyczkę Sary i słysząc jej cichy, ale hardy głosik, miała wrażenie, że moc jej na nic się nie zda wobec tej dziewczyny.
— Nie przybieraj miny tak wyniosłej — upomniała ją. — Minął ten czas, gdy mogłaś pokazywać takie fumy. Nie jesteś już księżniczką. Jutro odeślemy twego kucyka i twój powozik, a pokojówkę odprawimy. Będziesz nosiła sukienki jak najskromniejsze i najbardziej znoszone; te wyszukane stroje nie licują z twem obecnem stanowiskiem. Teraz musisz zarabiać na utrzymanie... jak Becky.
Ku jej zdziwieniu zalśnił w tejże chwili w oczach Sary drobny jakiś odbłysk — niby promyczek pocieszenia.
— Czy będę mogła pracować? — zapytała Sara. — Jeżeli będę mogła pracować, to jeszcze pół biedy... A co będę robiła?
— Będziesz robiła wszystko, co ci każą, — brzmiała odpowiedź. — Jesteś dzieckiem pojętnem i uczysz się wszystkiego z łatwością. Jeżeli będziesz starała się być pożyteczną, to pozwolę ci tu pozostać. Mówisz dobrze po francusku, więc możesz pomagać w nauce młodszym dziewczynkom.
— Będzie mi wolno? — zawołała Sara. — Proszę, niech mi pani pozwoli! Wiem, że potrafię je nauczyć! Ja je lubię i one mnie lubią!
— Tylko się nie przechwalaj tem, że cię ktoś lubi! — ofuknęła ją miss Minchin. — Będziesz miała do roboty coś więcej, jak uczenie najmłodszych dziewczynek. Będziesz chodziła za sprawunkami, pomagała w kuchni i sprzątała w sali szkolnej. Jeżeli nie będę z ciebie zadowolona, to cię odprawię. Pamiętaj o tem. A teraz odejdź.
Sara stała jeszcze przez chwilę, wpatrując się w przełożoną, a w jej młodocianej główce ważyły się dziwne, głęboko utajone myśli. Nagle odwróciła się i skierowała kroku ku drzwiom.
— Zatrzymaj się! — upomniała ją miss Minchin. — Czy nie masz ochoty mi podziękować?
Sara stanęła, a wszystkie owe dziwne, głęboko utajone myśli zakipiały nagle falą potężną w jej sercu.
— Za co? — zapytała.
— Za moją łaskawość — odpowiedziała miss Minchin. — Za tę łaskę, że dałam ci dom i opiekę rodzinną.
Sara podeszła kilka kroków w jej stronę, dysząc gwałtownie, i odezwała się głosem, jak na dziecko, niezwykle śmiałym:
— Pani nie wyświadcza mi łaski... i nie obdarza mnie opieką rodzinną!
To rzekłszy, odwróciła się i wybiegła z pokoju. Miss Minchin nie zdołała już jej powstrzymać — przeto jedynie posłała za nią jadowite, złowrogie spojrzenie.
Sara szła po schodach powoli, łapiąc z trudnością oddech i przyciskając do serca Emilkę.
— O gdybyż ona umiała mówić! — powtarzała sobie w duchu. — Gdybyż umiała... gdybyż umiała mówić!
Zamierzała udać się do swego pokoju, położyć się na tygrysiej skórze, przytulić policzek do głowy wielkiego zwierza, wpatrzeć się w ogień na kominku i myśleć — myśleć — myśleć... Zanim jednak doszła do półpiętra, z jej pokoju wyszła miss Amelja, zamknęła za sobą drzwi na klucz i stanęła przed niemi, jakaś zakłopotana i nieswoja.
— Tobie... tobie nie wolno tam wchodzić — oznajmiła.
— Nie wolno mi wchodzić? — zawołała Sara, cofając się nieco wtył.
— To już nie twój pokój — odpowiedziała miss Amelja, rumieniąc się zlekka.
Sara poczęła rozumieć sytuację. Pojęła, że jest to początek tej zmiany, o której wspominała miss Minchin.
— A gdzie jest mój pokój? — zapytała, starając się, by głos jej nie zadrżał.
— Masz spać na poddaszu, w sąsiedztwie Becky.
Sara wiedziała, gdzie jest ów apartament, bo słyszała już o nim w opowiadaniach Becky. Odwróciła się przeto i przeszła przez dwa rzędy schodów. Drugi z nich był wąski i wysłany brudnemi strzępami starego kobierca. Miała wrażenie, że idzie w daleką, w daleką przestrzeń i że zostawia hen za sobą ów świat, w którym żyła owa druga dziewczynka, coraz mniej mająca podobieństwa z nią samą... z tem dzieckiem w kusej i ciasnej sukienczynie, gramolącem się na schody, wiodące ku poddaszu.
Gdy doszła do drzwi strychowych i otwarła je, serce głucho zadudniło w jej piersiach. Zamknęła drzwi, oparła się o nie i rozejrzała się wokoło.
Istotnie był to świat zgoła inny. Pokój był bielony i miał sufit pochyły. Tynk był już brudny i poodpadał w wielu miejscach. Koło pordzewiałego piecyka stało stare, żelazne łóżko, na którem leżał twardy siennik, nakryty spłowiałą kołdrą. Pozatem znajdowało się tu parę sprzętów, przyniesionych z dołu, gdzie wskutek zniszczenia nie nadawały się już do użytku. Pod oknem w suficie, przez które nie było widać nic prócz podłużnego skrawka szarego nieba, stał czerwony podnóżek, mocno już wytarty od starości. Sara usiadła na nim. Nie miała zwyczaju płakać, więc i teraz nie płakała, tylko położyła na kolanach Emilkę, objęła ją rękoma, przytuliła do niej policzek i tak siedziała bez słowa — bez szelestu — przez czas dłuższy.
Naraz rozległo się ciche stukanie do drzwi — tak ciche i nieśmiałe, że Sara niedosłyszała go początkowo i nawet nie podnosiła się z miejsca; wkońcu drzwi się uchyliły, zlekka, jakby trwożliwie naciśnięte i ukazała się w nich zmizerowana i zasmolona twarzyczka. Była to twarz Becky. Biedna pomywaczka popłakiwała ukradkiem od paru godzin, a ponieważ ocierała łzy fartuchem kuchennym, więc wkońcu jej czoło, powieki i policzki przybrały wygląd zgoła komiczny.
— Ach, panienko, — odezwała się szeptem. — Cy mnie bedzie wolno... czy panienka da mi pozwoleństwo... żebym wesła do pokoju?
Sara podniosła oczy i spojrzała na przybyłą, starając się uśmiechnąć — co jednakże jej się nie udało. Nagle pod wrażeniem tkliwego smutku, bijącego z zapłakanych oczu Becky, twarz jej się zmieniła, przybierając wyraz o wiele bardziej dziecinny. Wyciągnęła rękę i zaszlochała cichutko.
— Ach, Becky! — rzekła wkońcu. — Mówiłam ci, że jesteśmy zupełnie sobie równe... że jesteśmy poprostu małemi dziewczynkami... niczem innem, tylko dwiema małemi dziewczynkami. Widzisz, że miałam rację. Teraz między nami niema żadnej różnicy. Nie jestem już księżniczką.
Becky przybiegła do niej, uklękła przy niej, pochwyciła jej rękę i przytuliła ją do piersi, łkając z przywiązania i współczucia.
— O nie, panienko! — zawołała, zacinając się w słowach. — Cokolwiek się... cokolwiek się panience przydarzy... panienka zawdy pozostanie księżnicką... i nikiej nie będzie inną, niżeli była przódy.