Mała księżniczka/Rozdział trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mała księżniczka
Wydawca Księgarnia Gustawa Szylinga
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. A Little Princess
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ TRZECI.
ERMENGARDA.


Gdy w ów pierwszy dzień lekcyj Sara siedziała koło Miss Minchin, obserwowana pilnie przez wszystkie koleżanki, zauważyła pomiędzy niemi małą dziewczynkę, mniejwięcej w jednym z nią wieku, która wpatrywała się w nią uporczywie dwojgiem jasno-błękitnych, nieco tępawych oczu. Była to tłusta dziecina, bynajmniej nie wyglądająca na zbyt mądrą, o buzi nadąsanej ale poczciwej. Jej lniane włosięta splecione były w gęsty warkocz; koniec jego przerzuciła sobie przez ramię i gryzła wstążkę, a podparłszy się łokciami o pulpit, przyglądała się z podziwem nowicjuszce.
Gdy monsieur Dufarge zaczął przemawiać do Sary, na twarzyczce tłuścioszki odmalowało się lekkie przerażenie; gdy zaś Sara, wpatrzywszy się w nauczyciela dziecięcemi, szczeremi oczkami, odpowiedziała mu po francusku, ona aż podskoczyła na ławce i poczerwieniała od lękliwego zdumienia. Ponieważ sama wiele łez wylała, czyniąc rozpaczliwe wysiłki, by zapamiętać, że la mère oznacza „matkę“, a le père — „ojca“, przeto nie chciało się jej w główce pomieścić, że jakieś dziecko, równe jej wiekiem, zna nietylko te dwa wyrazy, ale i mnóstwo innych, które potrafi wiązać z sobą w całe zdania bez najmniejszego wysiłku.
Tak wytrzeszczała oczy i tak mocno przygryzała wstążkę warkocza, że ściągnęła na siebie uwagę — a co za tem idzie — i gniew miss Minchin.
— Panno St. John! — upomniała ją surowo przełożona. — Cóż to za zachowanie? Zdejm łokcie z pulpitu! Wyjmij z ust wstążkę! Siadaj mi zaraz porządnie!
Dziewczynka znów poderwała się z ławki, gdy zaś Lawinja i Jessie poczęły chichotać, zaczerwieniła się jeszcze bardziej — a w jej biednych, dziecięcych i tępawych oczkach poczęły gromadzić się łezki. Sara, ujrzawszy to, poczuła naraz wielką sympatję dla swej rówieśniczki i zapragnęła być jej przyjaciółką.
— Gdyby Sara była chłopakiem i żyła kilkaset lat temu, — mawiał o niej ojciec, — napewnoby jeździła z dobytym mieczem po kraju, broniąc i ratując uciśnionych. Ona nie może patrzeć spokojnie na ludzki smutek i krzywdę.
Dlatego to Sara upodobała sobie małą, grubą St. John i przez całe przedpołudnie wciąż spoglądała w jej stronę. Zmiarkowała odrazu, że tej dziewczynce z trudnością przychodzą lekcje i że daleko jej do tego, by miano ją uważać za celującą. Szczególnie lekcja francuskiego była dla niej udręką. Jej wymowa wywoływała mimowolny uśmiech nawet na dobrotliwej twarzy p. Dufarge’a, a Lawinja, Jessie i inne zdolniejsze uczennice pozwalały sobie wręcz na śmiechy i drwinki. Ale Sara nie śmiała się bynajmniej, owszem przybierała taką minę, jak gdyby nie słyszała, że panna St. John przekręca le bon pain na li bon pan. Zachowanie się koleżanek przejmowało ją oburzeniem.
— Z czegóż one się śmieją!? — szepnęła przez zęby, schyliwszy się nad książką. — Przecież w tem niema nic śmiesznego!
Po lekcjach uczennice zebrały się gromadkami i poczęły gawędzić. Sara odszukała pannę St. John, siedzącą smutno na parapecie okna, podeszła do niej i zapytała:
— Jak się nazywasz?
Od tego pytania małe dziewczynki zaczynają wszelką znajomość, jednakże w słowach Sary był ton szczególny, uderzający ludzi swą serdecznością i uprzejmością.
By zrozumieć zdumienie panny St. John, należy sobie przypomnieć, że każda nowa uczennica jest przez czas pewien jakąś nieokreśloną istotą dla swych koleżanek; — o żadnej zaś chyba nowicjuszce nie opowiadano w całej szkole tylu dziwnych — często sprzecznych z sobą — historyj, co o Sarze. Gawędy te przeciągnęły się aż do późnej nocy. Koleżanka, która miała wózek, kucyka i służącą, a przybyła aż z dalekich Indyj, — była to znajomość nielada.
— Nazywam się Ermengarda St. John — odpowiedziała dziewczynka.
— A ja się nazywam Sara Crewe — przedstawiła się Sara. — Masz bardzo ładne nazwisko... zupełnie jak z jakiej powieści.
— Podoba ci się? — zawstydziła się Ermengarda. — A mnie... mnie podoba się twoje nazwisko.
Największem strapieniem, ba klęską, w życiu Ermengardy St. John było to, że miała ojca uczonego, który umiał wszystko: mówił siedmioma czy ośmioma językami, a w swej bibljotece posiadał tysiące tomów, których treść znał niewątpliwie na wylot. Człowiek taki zwykł żądać od swego dziecka, by było obeznane przynajmniej z treścią podręczników szkolnych, a w każdym razie sądzi, że powinno pamiętać parę zdarzeń z historji i umieć napisać wypracowanie francuskie. To też pan St. John nie mógł zrozumieć, czemu jego córka — zamiast odznaczać się w nauce — okazuje we wszystkiem stałą i niewątpliwą tępotę.
— Jak mi życie miłe! — powtarzał nieraz, przyglądając się jej uważnie. — Niekiedy mam wrażenie, że to dziecko jest tak mało rozwinięte, jak jej ciotka Eliza!
Jeżeli owa ciotka Eliza tem słynęła, iż uczyła się każdej rzeczy z wielkim mozołem, by niebawem zapomnieć o niej doszczętnie, to Ermengarda była uderzająco do niej podobna, to też opinja powszechna uważała ją za najsłabszą uczennicę w całej szkole.
— Trzeba ją zmuszać do nauki — powiadał jej ojciec do miss Minchin. Rezultatem tych słów było, że Ermengarda większą część swego życia wiodła w płaczu lub strapieniu. Uczyła się różnych rzeczy — i natychmiast je zapominała, a jeżeli nawet zdołała zapamiętać, to nie rozumiała ich wcale. Nic więc dziwnego, że poznawszy Sarę, wpatrywała się w nią oczyma szeroko otwartemi ze zdumienia.
— Ty... umiesz mówić po francusku? — zapytała tonem, pełnym bezmiernego szacunku.
Sara podeszła ku głębokiej i szerokiej wnęce okiennej i usiadła na niej „po turecku“, obejmując kolano splecionemi dłońmi.
— Umiem... bo język ten słyszałam wciąż od urodzenia — odpowiedziała. — Tybyś też umiała nim mówić, gdybyś go stale słyszała w domu.
— O, nie — wzdrygnęła się Ermengarda. — Jabym nigdy nie potrafiła nim mówić!
— Czemu? — zapytała Sara z ciekawością.
Ermengarda wstrząsnęła głową, aż jej się warkoczyk zakołysał.
— Przecież słyszałaś mnie podczas lekcji — odpowiedziała. — Ja zawsze jestem taka. Nie umiem wymawiać słów francuskich... takie są dziwaczne...
Milczała przez chwilę, poczem zapytała z lękiem w głosie:
— Czy ty jesteś mądra?
Sara wyjrzała przez okno na posępny plac, gdzie na zmokłych poręczach balkonów i czarnych od dymu gałęziach drzew skakały świergotliwe wróble. Zastanowiło ją pytanie koleżanki.
Już dawniejszemi czasy nieraz Sara słyszała w odniesieniu do siebie przydomek „mądrej“; pragnęła wiedzieć, czy ona istotnie na niego zasługuje — i czemuby tę mądrość przypisać należało.
— Nie wiem — odezwała się. — Nie umiem ci na to odpowiedzieć.
Widząc smutek na okrągłej, pucołowatej twarzyczce towarzyszki, zaśmiała się zlekka i zmieniła temat rozmowy.
— Czy chciałabyś zobaczyć Emilkę?
— Któż to jest ta Emilka? — zapytała Ermengarda tym samym tonem, jakiego poprzednio użyła miss Minchin.
— Chodź do mojego pokoju, to zobaczysz — odpowiedziała Sara, wyciągając rękę.
Zeskoczyły z parapetu okna i poszły razem na górę.
— Czy to prawda — szeptała Ermengarda, gdy przechodziły przez korytarz, — czy to prawda, że masz dla siebie osobny pokój do zabawy?
— Tak, — odpowiedziała Sara. — Tatuś prosił miss Minchin o pokój osobny dla mnie, bo... bo gdy się bawię, to sobie układam i opowiadam różne powiastki... a nie lubię, by mnie podsłuchiwano... to psuje mi zabawę.
Ermengarda stanęła jak wryta, wytrzeszczywszy oczy i ledwie śmiejąc oddychać.
— Ty układasz powiastki! — westchnęła. — Czy ty to umiesz... tak jak mówić po francusku...?
Sara spojrzała na nią, szczerze zdumiona.
— Przecież układanie powiastek to nic trudnego... Czy nigdy nie próbowałaś tego robić?
Ujęła ostrzegawczo dłoń Ermengardy.
— Podejdźmy cichutko do drzwi — szepnęła — a potem ja nagle je otworzę. Może uda się nam ją przyłapać.
Na jej twarzyczce igrał uśmiech, ale w oczach lśnił promyk tajemniczej ufności, który dziwnie podziałał na Ermengardę, mimo że nie miała najmniejszego pojęcia, co to wszystko znaczy, — ani też nie wiedziała, kogo i dla jakiej przyczyny zamierzała Sara „przyłapać“. W każdym razie kryła się w tem niewątpliwie jakaś wspaniała i intrygująca niespodzianka, to też Ermengarda drżała w napięciu oczekiwania, idąc na paluszkach za Sarą przez korytarz. Tak bez szelestu dotarły aż do samych drzwi. Wówczas Sara nagle nacisnęła klamkę i otwarła drzwi naoścież. Oczom przybyłych ukazał się pokój najzupełniej cichy i spokojny, w którym wszystko było na właściwem miejscu. Obok kominka, na którym łagodnie tlił się ogień, siedziała na krzesełku prześliczna lalka, niby to zaczytana w leżącej przed nią książce.
— Oho! już wróciła na krzesełko, zanim zdążyłyśmy ją podpatrzeć! — zawołała Sara. — One tak zawsze robią! potrafią przebiec przez pokój prędko jak błyskawica.
Ermengarda jęła patrzeć to na nią, to na lalkę.
— Czy ona umie... chodzić? — zapytała głosem stłumionym.
— Tak — odpowiedziała Sara. — Ja w to wierzę... przynajmniej udaję, że wierzę... a przez to wydaje mi się, że to wszystko jest prawdą. Czyś ty nigdy nie udawała niczego?
— Nie!... nigdy! — odparła Ermengarda. — Wytłumacz mi to wszystko.
Tak była oszołomiona tą nową, dziwną znajomością, że patrzyła wciąż na Sarę zamiast na Emilkę — mimo że Emilka była najpiękniejszą lalką, jaką zdarzyło się jej widzieć.
— Siądź, to ci opowiem — rzekła Sara. — Jest to rzecz tak łatwa i przyjemna, że gdy ją rozpoczniesz, nie potrafisz się jej wyrzec, tylko będziesz wciąż do niej wracała. Emilko, i ty posłuchaj. Oto jest panna Ermengarda St. John. Ermengardo, oto Emilka. Czy chciałabyś wziąć ją na ręce?
— Ach, to mi wolno ją wziąć na ręce? — zawołała Ermengarda. — Wolno mi naprawdę? Jakaż ona piękna!
Z lalką w objęciach Ermengarda spędziła jedną z najpiękniejszych godzin swego krótkiego żywota, słuchając przedziwnych opowieści swej towarzyszki, póki nie odezwał się dzwonek wzywający na obiad. Sara przysiadła w kuczki na dywanie przed kominkiem, a jej zielone, duże oczy i nabiegłe rumieńcem policzki pałały żywo. Opowiadała i o Indjach i o przebytej podróży — największe jednak wrażenie na słuchającej uczyniła zmyślona opowieść o lalkach, które chodzą, rozmawiają i robią, co im się żywnie podoba, póki ludzi niema w pokoju, a z ich nadejściem zmykają „błyskawicznie“ na swe dawne miejsce, nie chcąc zdradzić przed nikim, co umieją.
— Mybyśmy tego nie potrafiły — dodała Sara. — To sztuczka czarnoksięska!
Gdy Sara opowiadała o poszukiwaniach, mających na celu znalezienie Emilki, Ermengarda zauważyła nagłą zmianę w jej twarzy, — jakąś jakby chmurę, która przemknęła się nad jej brwiami, gasząc blask jej promieniejących oczu. I głos Sary się odmienił — brzmiał cicho i smutnie; stłumiła oddech, a potem zacisnęła mocno wargi, jakgdyby powzięła nagle jakąś stanowczą decyzję. Inna dziewczynka na jej miejscu napewno wybuchnęłaby w tej chwili gwałtownym płaczem i szlochaniem; Sara jednak — ku zdziwieniu Ermengardy — umiała się od tego powstrzymać.
— Czy ciebie... coś boli? — odważyła się zapytać Ermengarda.
— Tak — odpowiedziała Sara po chwili milczenia — ale to nie jest ból cielesny.
Po chwili zapytała głosem cichym, któremu starała się nadać ton spokojny:
— Czy i ty kochasz swojego tatusia nad wszystko w świecie?
Ermengarda otworzyła usta w zdumieniu. Wiedziała, iż z zachowaniem się uczennicy wzorowej pensji nie licuje oświadczenie, że nie przyszło jej nigdy na myśl, by można było kochać ojca i nie unikać bytności z nim sam na sam choćby przez dziesięć minut. Była naprawdę wielce zakłopotana.
— Ja... ja prawie go nie widuję — wyjąkała. — On wciąż tylko siedzi w bibljotece... i czyta różne książki.
— Ja kocham mego tatusia ponad wszystko w świecie — oświadczyła Sara. — I to mnie właśnie boli, że tatuś odjechał odemnie.
Złożyła główkę na podwiniętych kolanach i siedziała cicho przez kilka minut.
— Zaraz się rozpłacze — pomyślała o niej Ermengarda.
Ale Sara nie rozpłakała się. Siedziała spokojnie, a krótkie, czarne włosięta rozsypały się jej dokoła uszu. Naraz przemówiła, nie podnosząc główki:
— Obiecałam mu, że zniosę to cierpliwie... i dotrzymam przyrzeczenia. W życiu trzeba dużo znosić. Pomyśl sobie, ile muszą znosić żołnierze! Mój tatuś jest żołnierzem. Gdyby wybuchła wojna, musiałby odbywać uciążliwe marsze, cierpieć pragnienie, może nawet odniósłby ciężką ranę... i nie powiedziałby ani słowa.
Ermengarda nic nie mówiła, tylko wlepiała w nią szeroko otwarte oczy, ale w duszy poczuła dla niej szacunek ogromny i uwielbienie; tak dziwnej i niezwykłej koleżanki nie zdarzyło się jej widzieć nigdy w życiu.
Nagle Sara spojrzała w górę, uśmiechnęła się dziwnie i wstrząsnąwszy czarnemi włosiętami, odezwała się:
— Gdy będę tak wciąż gwarzyła z tobą i opowiadała ci różne zmyślone historje, to mi tu jakoś łatwiej będzie przeżyć tę rozłąkę. Ty też pewno nie zapomnisz o domu... ale łatwiej będzie ci znosić to wszystko...
Ermengarda poczuła, że gardło jej ścisnęło się niewiedzieć czemu, a w oczach jakby pojawiły się łezki.
— Lawinja i Jessie są „najserdeczniejszemi przyjaciółkami“ — odpowiedziała głosem ochrypłym. — Bardzobym chciała być dla ciebie taką serdeczną przyjaciółką. Czy chcesz mnie za nią uważać? Ty jesteś bardzo mądra, a ja jestem najgłupszą uczennicą w szkole... ale... ale ja ciebie tak kocham!
— Bardzo się z tego cieszę — zapewniła ją Sara. — Tak, będziemy przyjaciółkami. I wiesz co? — (tu nagle promyk radości rozjaśnił jej buzię) — będę ci pomagała w odrabianiu lekcyj francuskiego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Józef Birkenmajer.