Maleńka Dorrit/Część I/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Maleńka Dorrit
Podtytuł powieść
Wydawca Książnica - Atlas
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne „Książnica-Atlas“
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. Little Dorrit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ I.
W NĘDZY.
ROZDZIAŁ I: POWRÓT DO DOMU.

MGLISTY, pochmurny wieczór jesiennej niedzieli w Londynie. Dzwony w kościołach biją bezustanku, na ulicach cisza i pustka świąteczna; zmrok posępny obejmuje panowanie.
W oknie kawiarni przy jednej ze starych ulic Londynu siedział Artur Clennam i patrzył w zamyśleniu na milczące domy, szare niebo i błoto na środku ulicy. Na jego twarzy malowało się zmęczenie i smutek. Nie wyglądał na człowieka, który wita rodzinne miasto po kilkunastu latach niewidzenia.
A jednakże tak było. Jako dwudziestoletni młodzieniec opuścił Anglję, aby połączyć się z ojcem, który reprezentował dom handlowy w Chinach, i dopiero po śmierci ojca udał się w drogę powrotną, a parę godzin temu wysiadł z dyliżansu, kursującego między Londynem i Duwrem.
Był to zatem mężczyzna już blisko czterdziestoletni, wysoki, dosyć szczupły, o twarzy bladej i spokojnej, łagodnych czach i smutnem spojrzeniu.
Siedząc teraz w kawiarni i słuchając dzwonów, pomimo roli przeniósł się w lata dzieciństwa i przeżywał wspomnienia wielu takich niedziel, dżdżystych, posępnych, chłodnych, w starym i ponurym domu, dokąd — zdawało się — nigdy nie przenikał najmniejszy promyk słońca i gdzie nikt nie słyszał serdecznego słowa.
— Proszę pana — odezwał się usługujący — czy pan zostanie na noc? Możemy zaraz przygotować pokój.
— Dobrze — odpowiedział Artur machinalnie.
— Chłopiec! — zawołał służący — zabierz walizkę pana do pokoju Nr. 7.
Artur ocknął się nagle.
— Przepraszam — rzekł żywo. — Mówiłem bezmyślnie. Nie będę tu nocować, idę zaraz do domu.
Nie podnosił się jednak, widocznie nie było mu pilno.
A może był zmęczony daleką podróżą i dlatego nie miał ochoty wychodzić na ulicę, gdzie deszcz zaczął padać. Nieliczni przechodnie otwierali śpiesznie parasole lub chronili się w bramy domów. Zapalono latarnie i słabe ich światło w mgle i deszczu tworzyło jasne duże plamy.
Artur Clennam podniósł się wreszcie, zapiął surdut na wszystkie guziki, wziął kapelusz, parasol, który otworzył na progu, i skierował się w stronę kościoła świętego Pawła.
Szedł dość długo przez puste, błotniste ulice koło zamkniętych sklepów, zmierzając ku rzece. Szedł krokiem pewnym, drogą dobrze znaną, choć nieuczęszczaną od lat tylu.
Nakoniec zatrzymał się pod bardzo starym domem, otoczonym żelaznemi sztachetami. Zatrzymał się i objął go uważnie wzrokiem. O zmroku mury domu zdawały się czarne, na dziedzińcu za kratą konały dwa drzewa, murawa na trawniku była tak nędzna i żółta, że barwą nie różniła się od rdzy na kratach.
W grubych murach ciemniały wąskie i głębokie okna, które nie mogły dawać wiele światła. Dom ze starości pochylił się na jedną stronę, więc go podparto ciężkiemi belkami, pokrytemi dziś pleśnią i szarym porostem.
Artur pomimo deszczu stał na chodniku i dość długo wpatrywał się w starą ruderę. Wkońcu westchnął głęboko.
— Nic się nie zmieniło — szepnął półgłosem — ciemny, ponury i nędzny ten mój dom, jak dawniej... W oknach matki słabe, blade światło, jak zawsze, Nic, nic się nie zmieniło.
Zbliżył się wreszcie i zastukał młotkiem w drzwi, potem czekał cierpliwie.
W domu cisza głucha, następnie ciężkie kroki w ciemnej sieni, klucz obrócił się w zamku, drzwi się otworzyły i na progu ze świecą w ręku ukazał się starzec niski, krępy, pergaminowy, z szarą twarzą i błyszczącemi oczyma.
— A, pan Artur — rzekł obojętnie. — Nareszcie pan przyjechał.
Clennam wszedł do sieni i drzwi za sobą zamknął.
— Jak się miewa matka? — zapytał spokojnie, zdejmując wilgotną odzież.
— Jak zawsze. W swoim pokoju, przez piętnaście lat ostatnich nie wychodziła z niego nawet pięciu razy.
Weszli do jadalnego pokoju, który tonął w mroku, licha świeczka nie mogła rozprószyć ciemności. Stary człowiek postawił ją na stole i zapalał drugą, aby poświecić gościowi.
— Matka pana nie będzie rada, że podróżowałeś w niedzielę, panie Arturze — rzekł, potrząsając głową.
— Trudno, żebym się wrócił — odpowiedział Clennam.
— Wiem, wiem. Niech pan zaczeka, pójdę jej powiedzieć.
I z zapaloną świecą skierował się ku drzwiom.
Starzec szedł ciężkim krokiem. Był ubrany w ciemny tużurek i aksamitne spodnie. Głowę trzymał przechyloną dziwnie na bok i posuwał się także jakby jedną stroną, z drugiej strony szyi sterczały mu końce halsztuka, co sprawiało takie wrażenie, jakby urwał się z szubienicy i zostały mu na szyi końce sznura, na którym był powieszony.
Skoro zniknął za drzwiami, Artur obejrzał się wkoło. Twarz jego miała wyraz niewymownie smutny.
— Jakiż jestem słaby — szepnął drżącemi ustami — miałbym ochotę płakać. I dlaczego? Czyż nie przywykłem? Czyż mogłem się spodziewać innego przyjęcia? A jednak... tyle lat...
Wyjął chustkę i szybko otarł łzy, które wbrew woli spływały mu po twarzy. Usiłował zapanować nad wzruszeniem, wziął ze stołu świecznik z zapaloną świecą i zaczął się glądać po pokoju. Wszystko, jak było przedtem: stare sprzęty, na ścianach zczerniałe obrazy z Pisma Świętego, stary zegar, jak dawniej, uśmiechał się złośliwie, wskazując mu, że spóźni się do szkoły.
Stary człowiek ze świecą znowu stanął we drzwiach.
— Poświecę panu — odezwał się sucho i zaczął wstępować na schody.
Pokój matki Artura był długi i ciemny, podłoga pochyliła się jakoś ukośnie i kominek, na którym płonął mały ogień — płonął od lat piętnastu — kominek ten wpadł jakby w rodzaj zagłębienia. Tuż przy nim stała ciemna i długa kanapa, cokolwiek podobna do trumny i założona twardemi poduszkami. Na niej stara kobieta w czarnym czepcu wdowy, oparta o poręcz, siedziała prosto i sztywno.
Była to pani Clennam.
Artur zbliżył się do niej z pewną nieśmiałością, lekko, prawie w powietrzu dotknął ustami bandaża, który spowijał jej rękę, i na milczący znak skinieniem oczu usiadł naprzeciwko po drugiej stronie stolika.
Na twarzy starej kobiety nie malowało się żadne wzruszenie.
— Wszystko tutaj, jak było — odezwał się Artur, obejmując ciemną komnatę spojrzeniem — tylko twe czynne życie zmieniło się, matko.
— Taka wola Boża — odparła mu sucho. — Reumatyzm odjął mi nogi i nie wychodzę z pokoju. Od wielu już lat, Efri? — zwróciła się przez ramię poza siebie.
— Dwanaście lat na Boże Narodzenie się skończyło — odparł z ciemnej głębi pokoju głos drżący i stłumiony.
— To ty, Efri? — zawołał Artur z lekkim odcieniem radości, zwracając się w tę stronę.
— Jestem, panie Arturze — powtórzył ten sam głos, jakby zdradzając wzruszenie, i z ciemności wysunęła się zgarbiona postać o zalęknionej twarzy i niespokojnym wzroku. Znalazłszy się w obrębie światła, posłała Arturowi ręką pocałunek i cofnęła się znowu.
— Dzięki Bogu, mogę jednakże zajmować się interesami — przemówiła znów pani Clennam, — Jest to wielkie dobrodziejstwo i łaska Opatrzności. Ale dosyć o interesach przy świętym dniu niedzieli. Musi być okropna pogoda?
— Tak, matko.
— Śnieg pada?
— Śnieg? Przecież to wrzesień dopiero.
Stara kobieta lekko wzruszyła ramionami.
— Dla mnie niema pór roku w tym pokoju — rzekła. — Tak się podobało Bogu.
Artur objął spojrzeniem leżące na stole przedmioty: parę książek, chustkę od nosa, okulary i duży złoty zegarek w podwójnej kopercie, widocznie bardzo stary.
Oczy Artura dłużej zatrzymały się na tym przedmiocie.
— Widzę, że moja przesyłka szczęśliwie cię doszła, matko — przemówił.
— Jak widzisz.
— Ojciec troszczył się o to bardzo w ostatniej chwili. To było jego ostatnie życzenie, ostatni rozkaz. Już nie mógł prawie mówić, kiedy położył jeszcze rękę na tym zegarku i powiedział: „Matce... odeślij...“, potem chciał go otworzyć i patrzył tak wymownie, iż nie mogłem wątpić, że mu wróciła przytomność.
— Więc poprzednio był nieprzytomny? — spytała pani Clennam z nagłym błyskiem oczu.
— Tak, poprzednio — rzekł cicho Artur.
— Spełniłem jego życzenie bez zwłoki — zaczął znowu po chwili — lecz nie zdziwisz się, matko, że otworzyłem kopertę. Zdawało mi się, że mogę znaleźć tu coś ważnego. Ojciec w ostatnich chwilach chciał mi coś powiedzieć i... już nie mógł. Lecz nie było nic więcej, prócz krążka jedwabiu, na którym może sama wyhaftowałaś te parę wyrazów. Zapewne jest tam dotąd? Pani Clennam skinęła głową.
— Dość dziś o interesach — przerwała jednocześnie. — Efri, dziewiąta!
Na to krótkie wezwanie z ciemnej głębi pokoju pochylona staruszka podbiegła szybko do stolika, sprzątnęła z niego wszystkie rzeczy, wyszła i powróciła za chwilę, niosąc na tacy kilka biskwitów i kawałeczek masła, starannie i systematycznie ułożone. Jednocześnie na drugiej tacy stary człowiek z głową na bok przekrzywioną wniósł wino, cukier, cytrynę. Przy ogniu na kominku gotowała się woda. Starzec nalał jej w szklankę, dodał wina, cukru, cytryny, uważnie, jakby podług przepisanej miary, zamieszał i postawił przed matką Artura.
Pani Clennam maczała biskwity w napoju, inne Efri podawała smarowane masłem, a skoro zjadła określoną ilość, sprzątnięto obie tace; książki, chustka i okulary znalazły się na swojem miejscu.
Pani Clennam sięgnęła po nie, otworzyła książkę i głosem silnym, stanowczym i twardym odczytała ustęp z Pisma Świętego. Stary człowiek, Efri i Artur, stojąc, słuchali w milczeniu. Zamknąwszy wreszcie książkę, jeszcze przez czas jakiś wdowa nie poruszała się z miejsca, jakgdyby zatopiona w rozmyślaniu. Wkońcu podniosła głowę.
— Dobranoc, Arturze — powiedziała obojętnie. — Efri zajmie się wszystkiem, czego potrzebujesz. Ostrożnie! nie trąć mojej ręki, to boli.
Artur delikatnie dotknął owiniętej ręki.
— Dobranoc, matko — rzekł stłumionym głosem.
Panował już nad sobą i był zupełnie spokojny, ale w oczach miał taki nieskończony smutek, jakby wśród ciemnej nocy zgasła ostatnia gwiazdeczka...
Kiedy znalazł się znowu w jadalnym pokoju, Efri go zapytała, co ma podać na wieczerzę.
— Nic nie będę jadł, Efri, nie myśl o tem.
Stara kobieta szybko rzuciła okiem dokoła i na palcach przybliżyła się do niego.
— Czego pan się boi? — szepnęła mu prawie do ucha. — Przecie pan już odebrał swoją część majątku?
Blady uśmiech przemknął po ustach Artura.
— Moja dobra Efri, — rzekł miękko i łagodnie — nie boję się i rozporządzam już swoim majątkiem, bądź spokojna. Zawsze troszczysz się o mnie.
Stara potrząsnęła głową.
— Ja myślałam — zaczęła. — Tak czekałam, aż pan przyjedzie! Bo tu strasznie, okropnie! Oni robią wszystko, co im się podoba. Ona jest bardzo mądra, bardzo mądra, chytra, ale Jeremjasz gorszy. O, daleko gorszy! To dopiero obłudnik i mądrala! Żeby pan wiedział, co on z nią wyrabia! Słyszę nieraz, jak mówi do niej, i drżę cała.
— Do mojej matki?
— Tst! tst! już idzie. On się nikogo nie boi. Straszny człowiek, panie Arturze, o, straszny! To mój mąż!
Ciężkie kroki zatrzymały się za drzwiami, Jeremjasz dotknął klamki i stanął na progu. Bystre oczy zanurzył w półciemnym pokoju.
— No, stara, wieczerza dla pana Artura.
— Nie będę jadł — rzekł Artur, zwracając się ku niemu.
— W takim razie przygotuj łóżko. Czegóż stoisz, jak kołek?
Efri podreptała pośpiesznie do szafy i zaczęła wyjmować bieliznę na pościel.
— Będzie pan miał jutro przeprawę z matką, panie Arturze — odezwał się Jeremjasz. — Wycofać się z interesu, piękna sprawa!
— Narazie wycofałem się z życia dla interesu — zauważył Artur. — Czas to zmienić.
— Pańska wola, jak pan sobie postanowi. Tylko niech pan nie myśli, że będę pośredniczył między wami. Miałem tego dosyć za życia nieboszczyka pana.
— Nie prosiłem cię o to, Jeremjaszu — spokojnie zwrócił mu uwagę Artur.
— Tem lepiej. Bardzo dobrze. No, nie wzięłaś tam jeszcze wszystkiego?
— Już, już — odpowiedziała szybko Efri, podnosząc sporą paczkę, którą ułożyła obok.
Artur schylił się także, pomógł jej zabrać bieliznę, powiedział spokojnie:
— Dobranoc, Jeremjaszu, — i udał się za starą po schodach w głąb domu.
Mijali korytarze, to ciemne schody w dusznem i nieodświeżanem powietrzu, nakoniec znaleźli się na poddaszu w obszernym i niskim pokoju, który niegdyś Artur zajmował.
Zapach wilgoci, stęchlizny i kurzu unosił się w powietrzu, pokój był zastawiony staremi gratami, które nie mogły dłużej pełnić, swoich obowiązków. Efri postawiła świecę na kominku, czarnym i okopconym, jak wygasły krater, a Artur otworzył okno, wychodzące na cały las kominów, odcinających się dumnie i groźnie na ciemnem i pochmurnem niebie.
Stał przez chwilę, patrząc przed siebie, wreszcie odwrócił oczy od tego widoku, zbliżył się do Efri i usiadł przy łóżku.
— Jak to się stało — zaczął — że pobraliście się z Jeremjaszem? Nie śniło ci się o tem, kiedy wyjeżdżałem.
— Jak to się stało — powtórzyła stara, ruszając ramionami i potrząsając mocno poduszkę, którą nawlekała. — Bardzobym chciała wiedzieć, jak się to stało, panie. Cóż ja mogę?
Kazali i pożenili nas. Cóż ja poradzę na to? To mądrale, panie, mądrale! A, chytrzy!
— Przecież nie mogli cię zmusić?
— Zmusić? Co to znaczy zmusić? Ja przecie muszę robić to wszystko, co każą. Każą i koniec. Czy pan ich się wcale nie boi? Czy pan myśli, że jeśli oni co uradzą, to pan może nie zrobić?
— Jeżeli mi się nie podoba, Efri, to napewno nie zrobię, i dlatego jestem ciekaw, w jaki sposób bez własnej woli zostałaś żoną Jeremjasza Flintwinch (Flintuincz).
Staruszka energicznie rozciągnęła czyste prześcieradło na starym materacu i zaczęła powlekać kołdrę.
— To się stało zupełnie prosto — rzekła wreszcie. — On mi powiedział: Efri, jak ci się podoba nazwisko Flintwinch. Nie wytrzeszczaj oczu, bo za tydzień będzie już twojem. Tak postanowiliśmy. Ona jest coraz słabsza i musi mieć kogoś przy sobie bezustannie, więc uznałem, że będzie najwygodniej, abyś została moją żoną. Żona musi być posłuszna mężowi, ponieważ stanowi z nim jedno.
Strzepnęła mocno kołdrę i zaczęła ją zapinać na guziki.
— I cóż dalej? — zapytał Artur.
A cóż mogło być dalej? W niedzielę ona powiedziała: Już wyszły trzecie zapowiedzi, idź do kościoła, Efri, zostaniesz żoną Jeremjasza. On czekał na mnie i poszliśmy razem. Cóż mogłam poradzić na to?
Artur pochylił głowę i pogrążył się w zamyśleniu. Zastanawiał się nad tem, jak małżeństwo oddziałało na sposobienie Efri: czy ta najlepsza jego przyjaciółka oddała rzeczywiście swoją wolę narzuconemu mężowi?
— Efri — zapytał nagle — co to za młoda dziewczyna była w pokoju matki? Widziałem ją tam w głębi obok ciebie.
Staruszka wydęła usta i wzruszyła ramionami.
— To maleńka Dorrit — rzekła. — Przychodzi do szycia. Dobra nawet dziewczyna. Ot, taki sobie nowy kaprys pani... I on jakoś pozwala...
Ciężkie kroki dały się słyszeć na schodach i Efri umilkła nagle. Szybko położyła czystą bieliznę na kołdrze i, szepnąwszy cicho: dobranoc, śpiesznie opuściła pokój.
Artur został sam. Stanął w otwartem oknie i patrzył w mrok nocy, na ciemny las kominów, rysujących się na tle nieba. Patrzył na nie tak samo w ciągu długich lat dzieciństwa, i dalekie wspomnienia budziły się w jego duszy.
Efri tymczasem szybkim i nieśmiałym krokiem podążyła napowrót do pokoju pani Clennam, ażeby się upewnić, czy jej nie potrzebuje.
Załatwiwszy tu wszystko, wyszła tylnemi drzwiami o kilka schodków niżej do swego pokoju. Jeremjasza jeszcze nie było, ale nie troszcząc się o to, spokojnie położyła się do łóżka.
Obudziła się nagle. Wydawało jej się, że spała kilka godzin. Wypalona świeca potwierdzała to przypuszczenie, noc musi być głęboka. Lecz Jeremjasza niema.
Zadziwiona i prawie niespokojna wstała, narzuciła spódnicę i chustkę i zaczęła schodzić pociemku ze schodów.
— A może mi się to śni? — przyszło jej na myśl.
Ale nie, szła przytomnie, trzymając się mocno poręczy i skradając się cichutko z powodu obawy.
Znalazłszy się na dole, zobaczyła, iż z małego pokoiku tuż przy wejściu wpada do sieni słaba smuga światła. Więc tam był jej małżonek. Może zemdlał, może — nie żyje...
Zebrawszy całą odwagę, cichutko przysunęła się do drzwi bosemi nogami po kamiennej posadzce i skulona, z wyciągniętą naprzód szyją, zapuściła ciekawe, badawcze spojrzenie w głąb słabo oświetlonej izdebki.
I prawie skamieniała. Na stole dopalała się świeca w lichtarzu, przy stole z jednej strony siedział jej Jeremjasz przed dobrze napoczętą już butelką i wysuszoną szklanką, a naprzeciwko niego — siedział Jeremjasz drugi i spał, oparłszy głowę o poręcz wysokiego krzesła.
— Wielki Boże!... — szepnęła drżącym głosem Efri.
Jej Jeremjasz, jakgdyby usłyszał te słowa, obejrzał się dokoła ze zsuniętemi brwiami, potem błyszczące oczy utkwił w sobowtórze, wreszcie sięgnął po szczypce i pchnął niemi śpiącego z całej siły.
— Co to? — zawołał, budząc się, drugi Jeremjasz.
— Tsst! — syknął groźnie pierwszy. — Czas na ciebie. Spałeś przeszło dwie godziny. Dosyć tego. Wpół do trzeciej. No, ubieraj się, prędko.
— Miałem na pożegnanie dostać szklankę wina.
— Pij! — rzekł Jeremjasz, nalewając mu z butelki. — A spraw się dobrze. Napisz natychmiast, jak będziesz na miejscu. Szkatułkę złożysz w banku na swoje nazwisko, jak cię uczyłem. Byłeś zawsze dobrym wspólnikiem, więc rachuję na twoją głowę. To może być kopalnia. Ostatnia chwila usunięcia tego z domu. Znam niby ich oboje, ale trudno przewidzieć, co może nastąpić. Tak będziemy bezpieczni. Więc pamiętasz wszystko?
— Bądź spokojny. Znasz mię chyba dostatecznie.
Jednocześnie Jeremjasz I-szy pomagał Jeremjaszowi II-mu ubrać się w szeroki płaszcz i umieścić pod nim dość dużą szkatułkę, okutą żelazem i zapewne ciężką. Gdy zbliżał się do drzwi, Efri cofnęła się szybko i bez szelestu znalazła się znowu na schodach. Stąd widziała, jak cicho otworzyły się drzwi wchodowe, poczuła chłodny powiew czarnej nocy, potem drzwi się zamknęły.
Miała dość czasu, aby powrócić do łóżka, lecz nie mogła ruszyć się z miejsca. Nogi były tak ciężkie, jakby wrosły w schody, nie była zdolna ani podnieść głowy, ani poruszyć ręką. To też Jeremjasz ze świecą w ręku natknął się prosto na nią.
Zatrzymał się, lecz nie przemówił ani słowa, tylko utkwił w jej oczach błyszczące spojrzenie, przed którem cofnęła się pomimowoli. I ruszył prosto na nią, popychając ją przed sobą wzrokiem, a Efri wpółprzytomna cofała się ciągle.
Takim sposobem weszli do swego pokoju. Jeremjasz cicho zamknął drzwi za sobą i pochwycił żonę za gardło.
— Ha! — szeptał groźnie — zbudź się! Jesteś lunatyczką. Chodzisz we śnie. Obudź się!
— Jeremjasz! Jeremjasz! — bełkotała kobieta przestraszona. — Mnie się zdawało...
— Co ci się zdawało, to mię nic nie obchodzi. Zasnąłem na dole, a kiedy chciałem wrócić do pokoju, spotkałem cię na schodach śpiącą. Zbudziłaś się? Pamiętaj, że jeśli się to powtórzy, zastosuję lekarstwo, które cię wyleczy napewno, pamiętaj!
Efri, drżąc cała, wsunęła się cicho do łóżka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Cecylia Niewiadomska.