Maleńka Dorrit/Część I/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Maleńka Dorrit
Podtytuł powieść
Wydawca Książnica - Atlas
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne „Książnica-Atlas“
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. Little Dorrit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX: SZCZĘŚLIWE GNIAZDO.

W sobotę Artur wybrał się dość wcześnie, ponieważ dzień był pogodny i suchy, odwiedzić znajomych z ostatniej podróży, państwa Meagles, którzy mieszkali kilka wiorst za miastem, w Twickenham (Tuikenhem). Postanowił przebyć tę drogę piechotą, gdyż czuł potrzebę ruchu na świeżem powietrzu, pragnął wydostać się chociaż na krótko z pośród wysokich domów, kominów i ciżby, i pod szerokiem niebem, pośród swobodnej przestrzeni „pozwolić myśli także błądzić i bujać swobodnie“.
Spotkanie z panem Meagles przypomniało mu ostatnią podróż i wiele miłych wrażeń, jakie tej rodzinie zawdzięczać Oboje państwo Meagles byli ludźmi dobrymi, chociaż mieli swoje śmiesznostki, ich pieszczotka była prześliczna, i na myśl o tem, że ją znów zobaczy, Artur czuł przyśpieszone bicie serca, powtarzał sobie zawsze, że to niedorzeczność — mógł być jej ojcem, a przecież jej widok, jej uśmiech, jej spojrzenie i życzliwe słówko, budziły w nim zachwyt, napełniały szczęściem.
Widział prawie jej miłą i śliczną twarzyczkę, lecz obok ujrzał zaraz duże czarne oczy i młode smagłe, pełne życia rysy, z jakimś dziwnym wyrazem. To Tettycoram, towarzyszka jej dzieciństwa, parę lat od niej starsza, wzięta przez p. Meagles niegdyś z domu podrzutków i wychowana z Mini, ich pieszczotką, w charakterze służącej i towarzyszki zarazem.
Tettycoram nie była przeciętną dziewczyną, coś w niej przykuwało uwagę i budziło pytanie, jaką jest naprawdę. Artur widział w niej objawy serdecznego przywiązania do jej pani i opiekunów, widział, że uważana była przez wszystkich, jakgdyby należała do rodziny — jednak parę razy widział ją w szale gniewu, rzucającą wyrazy pełne nienawiści, najboleśniejsze skargi.
Był jednak przekonany, że nie miała do tego prawa.
Państwo Meagles mówili o tem ze współczuciem: dziecko, które nigdy nie znało rodziców! dziecko, które nie było dla nikogo nigdy pieszczotką! To kalectwo, to rana, która sączy gorycz.
Nie miała rodziców... On miał rodziców przecież, a jednakże... Czy „matka“ choć raz w życiu była dla niego matką? A ojciec, dziwny, zalękniony człowiek, nieśmiały, jakby zgięty pod ciężarem, którego dźwigać nie miał dosyć siły....
Myśl o sobie nasunęła Arturowi inne pytanie, które coraz częściej stawało przed nim i coraz wyraźniej: co będzie teraz robił?
Musi się wziąć do czegoś. Musi znaleźć zajęcie, które mu będzie przynosiło dochód, bo nie jest dość bogaty, ażeby żyć z renty. Wcale nie może się nazwać bogatym. Interesy rodziców nie mogły być świetne: ojciec chory, złamany jakimś ciosem, ciągnął taczkę z dnia na dzień, aby dalej, do końca. A matka? — Gdyby zachowała zdrowie, możeby miała siłę podźwignąć z ruiny ten dom upadający, ale dzisiaj... i dlaczego nie chciała zamknąć raz tej „budy“? — przyzwyczajenie może — obawa bezczynności.
W każdym razie on z tem już nie ma nic wspólnego. Część swoją wycofał i czas wziąć się do innej pracy. Każdy dzień sprawia uszczerbek w jego skromnym kapitale.
Tak idąc, zwrócił nakoniec uwagę na innego piechura, który dążył w tę samą stronę krokiem spokojnym, pewnym. Kiedy zsunął kapelusz na tył głowy i zatrzymał się chwilę, wpatrując się w jakiś przedmiot w oddaleniu, Artur poznał go nagle.
— Dzień dobry, panie Doyce! Zdaje się, że idziemy w jedną drogę.
Obcy spojrzał na niego, jakby z roztargnieniem.
— A, przyjaciel pana Meagles! — rzekł wesoło. — Bardzo mi przyjemnie, ale proszę mi wybaczyć, że zapomniałem pańskiego nazwiska.
Wkrótce zawiązała się swobodna rozmowa. Daniel Doyce był człowiekiem bardzo skromnym i nie lubił mówić o sobie, chociaż przemysł angielski zawdzięczał mu niejeden wynalazek. Syn kowala, ślusarz z zawodu, zdobył gruntowne i poważne wykształcenie dzięki wytrwałej pracy i wrodzonej inteligencji. Przez siedem lat pracował pod kierunkiem inżyniera-mechanika w jego prywatnych warsztatach i tam udało mu się pokonać wiele trudności, zdobywając fachową wiedzę. Był w Szkocji, w Ljonie, w Niemczech, w Petersburgu, wiele się nauczył i zostawił wiele, wkońcu zapragnął osiąść w swoim kraju i na jego usługi oddać swą pracę i talent.
Rozmawiali o mechanice, wynalazkach i Artur podziwiał żywy umysł towarzysza, jego zamiłowanie fachu, skromność, prostotę i szczerość. Spytał wreszcie, jak może podołać sam wszystkiemu, czy nie ma wspólnika, któryby się zajął praktyczną stroną jego interesów.
Okazało się, że pan Doyce właśnie poszukuje obecnie wspólnika do prowadzenia książek, zawierania umów, buchalterji, korespondencji i wogóle spraw kantorowych. Miał takiego, lecz umarł już przed paru laty, a teraz nie może trafić na człowieka, któryby odpowiadał jego wymaganiom.
— Praktyczni ludzie mówią, i może mają słuszność — dodał ze szczerym uśmiechem — że teoretycy, do jakich się liczę, nie znają się zupełnie na życiowej stronie interesu. To też poczęści celem dzisiejszej wycieczki jest chęć porozumienia się w tej sprawie z panem Meagles. Ufam mu bardzo, on zna różnych ludzi i obiecał pomyśleć o wspólniku dla mnie.
Właśnie stanęli przed żelazną kratą, otaczającą piękny i obszerny ogród; w którego głębi bielał pałacyk z wieżyczką. Artur pociągnął za rączkę od dzwonka.
W tejże chwili w alei — naprzeciwko ukazał się pan Meagles, a tuż prawie za nim pani Meagles, a dalej Pieszczotką, wreszcie Tettycoram. Jak miłe i serdeczne powitanie!
— Witajcie w naszej wyzłacanej klatce — mówił pan Meagles. — Ciasno tutaj niby, lecz jesteśmy u siebie. Człowiekowi dobrze u siebie, kiedy się nabuja po szerokim świecie. Własne gniazdo zawsze najmilsze.
I oprowadzał gości po klatce i gnieździe, gdzie wszystko było miłe, swoje i zaciszne. Jeden z pięknych pokoi, zwany Zagranicą, zawierał wszelkie skarby przywiezionych osobliwości: okazy, fotografje, malowidła. W innych było jasno, słonecznie, wesoło, dźwięczał śmiech srebrny albo piosenka Pieszczotki, świeże, barwne, kwitnące kwiaty przypominały piękną porę roku.
Do stołu zasiadło ich tylko pięcioro i nic nie zakłócało swobodnej rozmowy. Przypominali sobie wydarzenia, ludzi, jakich spotkali w ostatniej podróży i czasem wybuchali wszyscy śmiechem lub rzucali poważne spostrzeżenie.
— A miss Wade (Uejd) pamiętasz, panie Clennam? Ciekawym, gdzie jest teraz.
— W Londynie — odpowiedziała Tettycoram, podając Mini jedwabną zarzutkę, którą właśnie przyniosła.
— Widziałaś miss Wade, Tetty? — zawołała Pieszczotka. — Kiedy?
W oczach Tettycoram błysnęło zniecierpliwienie czy niechęć, ale odpowiedziała swobodnie.
— Spotkałam ją koło kościoła. Napisała do mnie, że chce się ze mną widzieć.
— Nie ciśnij mię tak, Tetty! — zawołała Pieszczotka urażona.
Dziewczyna nagle cofnęła się, skrzyżowała ręce przed sobą i spojrzała wyzywająco.
— Napisała mi — zaczęła głośno, mierząc dumnem spojrzeniem swoją młodą panią — że jeżeli źle mi tu będzie, mogę się każdej chwili udać do niej. Prosiła, żebym pomyślała o tem i dała jej odpowiedź ustną tam, koło kościoła.
— Tetty! — rzekła Mini łagodnie, wyciągając rękę za siebie.
Lecz Tettycoram stała wciąż nieporuszona, nie zmieniając wyrazu twarzy.
— Moje dziecko — rzekł pan Meagles — policz do dwudziestu pięciu!
Tetty mrugnęła nagle powiekami, rzuciła w jego stronę przelotne spojrzenie i napewno nie doliczyła do dwudziestu, gdy pochyliła się ku swojej pani, która łagodnie powiodła ręką po jej twarzy.
Następnie szybko wybiegła z pokoju.
— Gwałtowny charakter — zauważył pan Meagles — ale dobre, uczciwe serce.
Wieczorem Mini grała i śpiewała, pan Meagles rozpytywał pana Doyce o jego ostatnie pomysły, pani Meagles mówiła o Pieszczotce, a Artur słuchał i tłumił westchnienie, gdyż ciche, serdeczne współżycie tych ludzi zdawało mu się rajem.
Przy rozstaniu pan Doyce prosił o półgodzinną audjencję jutro rano. Usłyszawszy to, Artur został trochę dłużej i zwrócił się do pana Meagles.
— Mam do pana prośbę.
— Bardzo mi będzie miło.
— Niedawno jestem panu znany, lecz w dość długiej podróży zbliżyły nas okoliczności. Byłem z panem dość szczery w moich osobistych sprawach i kierując się pańskiem zdaniem, wycofałem swój udział z interesu, który prowadzili rodzice.
— Postąpiłeś pan praktycznie — rzekł pan Meagles.
— Może. Lecz teraz szukam dla siebie zajęcia. Dziś, idąc z panem Doyce, dowiedziałem się od niego, że potrzebuje wspólnika, któryby się zajął handlową częścią interesu i po części administracją. Zdaje mi się, że mógłbym podjąć się tego sumiennie. Pan Doyce robi na mnie najlepsze wrażenie. Pan zna go lepiej i jego warsztaty. Wiem, że ma zamiar jutro mówić z panem właśnie w tej kwestji, więc jeśli pan sądzi... jeżeli pan uważa, że byłbym odpowiedni... że mógłby mię pan polecić...
— Zapewne... niewątpliwie — mówił pan Meagles z namysłem.
— Naturalnie włożyłbym w ten interes pewien kapitał, a zresztą... to dopiero propozycja. Nie wiem, co powie pan Doyce... nie wiem, co pan o tem sądzi... nie wiem nawet, nie znając zupełnie szczegółów, czy dla mnie jest to zupełnie możliwe, ale... to mię pociąga.
— Zobaczymy — mówił pan Meagles. — Nie mogę nic w tej chwili odpowiedzieć. Wiem tylko, że pan Doyce jest najuczciwszym człowiekiem. Więc może jutro wyjdziecie stąd jako wspólnicy, ażeby stanąć razem przy warsztacie. Ale nic nie obiecuję, panie Clennam.
Pomimo to Artur tak był przejęty tą myślą, tak rozpatrywał uważnie swój projekt, że nie mógł zasnąć w nocy, obudził się wcześnie i wyszedł przed śniadaniem zwiedzić trochę okolice i pobłądzić nad rzeką, płynącą w pobliżu.
Artur lubił naturę i działała na niego kojąco, więc po kilku godzinach spaceru wracał z pogodą ducha, gdy spotkał się przed furtką z nieznanym młodzieńcem, którego poprzednio już widział nad rzeką. Młodzieniec prowadził ze sobą pięknego psa Terre-Neuva i swobodnie gwizdał jakąś wesołą arję.
Był to malarz, Henryk Gowan (Gouen), sąsiad i dawny znajomy państwa Meagles. Weszli razem do domu. Artur jednakże zaraz zauważył, że o ile twarzyczka Mini rozjaśniła się na jego widok, o tyle czoło ojca powlokło się chmurą. I zniknęła bez śladu wczorajsza swoboda, choć gość był wesoły, śmiejący się, rozmowny, i sam jeden może tego nie odczuwał.
Artur i Daniel Doyce odetchnęli, znalazłszy się nakoniec znów na drodze powrotnej. Czas długi szli w milczeniu, każdy pogrążony w myślach. Sprawa spółki nie była jeszcze rozstrzygnięta, więc nie poruszali tego przedmiotu tymczasem, a ponieważ trudno, idąc obok siebie, unikać wszelkiej rozmowy, Artur spytał o pana Gowan.
Pan Doyce go nie lubił, nie wierzył w jego talent, państwo Meagles nieraz wyjeżdżali, żeby usunąć córkę od tego stosunku, zdaje się jednak, że Mini postawi na swojem. Nie można wątpić, że jej się pan Henryk podoba.
— Tak — szepnął Artur z uczuciem zazdrości i westchnął, myśląc, że ten skarb, po który on nie śmiał sięgnąć myślą, weźmie taki, który go ocenić nie umie.
Deszcz drobny zaczął padać, kiedy wchodzili do miasta, smutny, chłodny, przejmujący deszcz jesienny. W duszy Artura także zgasło słońce, w pustym swoim pokoju uczuł się dziwnie samotny i tem więcej pragnął zabrać się do pracy, która pozwala zapomnieć o smutkach, gdy się jej odda szczerze.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Cecylia Niewiadomska.