Maleńka Dorrit/Część I/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Maleńka Dorrit
Podtytuł powieść
Wydawca Książnica - Atlas
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne „Książnica-Atlas“
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. Little Dorrit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI: ROZDARTE SERCE.

Rozdarte Serce, a właściwie Krwawe Serce, leży na starej drodze, prowadzącej w stronę sławnego niegdyś przedmieścia Londynu, gdzie za czasów Wiljama Szekspira król miał domek myśliwski i urządzał często polowania. Dziś niema tam nietylko domku ani lasu, myśliwych ani zwierzyny, ale żadnego śladu dawnych dziejów. Wśród ruin pozostało kilka wysokich kominów, kilka ciemnych i wielkich komnat w nawpół rozwalonych domach, i nowe liche domki na gruzach starej wielkości.
Łatwo zgadnąć, że tę miejscowość zamieszkują ludzie biedni, którzy jednak mają także wyobraźnię i usiłują w rozmaity sposób wytłumaczyć krwawą nazwę tego miejsca. Więc jest podanie o jakiemś okropnem morderstwie, inne mówi o srogim ojcu, który zamordował córkę, ponieważ pokochała jego wroga. Nieszczęsne dziewczę śpiewało z za kraty do ostatniego tchnienia pieśń o rozdartem, krwawiącem sercu. Wprawdzie mądrzy antykwarjusze wymyślili, że to była poprostu nazwa herbu dawnego właściciela miejscowości, lecz naturalnie niktby temu nie dał wiary.
Artur Clennam odszukał Rozdarte Serce podług wskazówek Emi i zatrzymał się przed ostatnim, może najlichszym domkiem, zaludnionym przez wielką liczbę lokatorów. Plornish jednak wynalazł sposób wskazania dokładnie swojego adresu. Tuż przy wejściu do sieni pod swojem nazwiskiem namalował rękę, której palec wskazujący jasno oznaczał kierunek.
Artur właśnie zamierzał podług tego znaku rozpocząć swe poszukiwania, gdy z pobliskiego domku wyszedł jakiś człowiek.
— Pan Meagles (Migls)! — zawołał Artur, zwracając się ku niemu z wyrazem zadowolenia i miłej niespodzianki.
— A pan co tu porabia! — zdziwił się zapytany, mocno potrząsając podaną rękę.
— Zapewne kogoś poszukujemy? — odrzekł z uśmiechem Clennam, gdyż pan Meagles miał własny pałacyk w innej stronie Londynu i nie mógł być posądzony, że tu mieszka.
— Naturalnie, a oto jest przyczyna mojej tu obecności — rzekł, wskazując niemłodego człowieka, który zbliżał się do nich. — Daniel Doyce (Dojs), mechanik-wynalazca, niepospolity umysł, który w swej ojczyźnie nie może znaleźć zasłużonego uznania.
Człowiek o siwiejących włosach, choć młodej jeszcze twarzy, skłonił się ze smutnym uśmiechem. Artur nawzajem oddał mu uprzejmy ukłon.
— Kiedyż nas pan odwiedzisz? spytał pan Meagles żywo. — Stęskniliśmy się za panem. Mini gotowa się gniewać.
Lekki rumieniec oblał twarz Artura, chciał się usprawiedliwiać, lecz pan Meagles machnął na to ręką.
— Mniejsza o to dlaczego, trzeba się poprawić. Przyjdź pan na niedzielę koniecznie. I pana się spodziewam, panie Doyce. Pomówimy o interesach.
Spojrzał na zegarek i oddalił się z panem Doyce. Artur zaś wszedł do sionki, jak wskazywała ręka.
Zapukał do drzwi i otworzyła mu młoda, przystojna kobieta z dzieckiem na ręku, drugie, cokolwiek starsze, stało obok.
— Czy zastałem pana Plornisha? — spytał Artur.
— Prawdę mówiąc — odezwała się grzecznie kobieta — mąż mój wyszedł szukać roboty. Ale niedługo wróci. Może pan zaczeka.
— Chętnie — rzekł Artur i wszedł do obszernej, lecz dosyć ciemnej izby, źle przewietrzonej i dusznej. Pani Plornish uprzejmie podała mu krzesło.
Usiadł, położył kapelusz na stole i posunął ręką po twarzy, jakby chciał skupić myśli, oderwane od celu spotkaniem pana Meagles.
— Prawdę mówiąc — zaczęła znowu pani Plornish — bardzo jestem obowiązana panu za jego grzeczność.
Artur spojrzał na nią zdziwiony, nie rozumiejąc, co chciała powiedzieć.
Spostrzegła to widocznie i pośpieszyła z wyjaśnieniem.
— Bo panowie, prawdę mówiąc, kiedy wchodzą do mieszkania biednych ludzi, nie zdejmują zwykle kapelusza. A biedni ludzie także mają przecie swój honor.
— Dziwią mię słowa pani — odezwał się Artur. — Dla mnie wartość człowieka nie od majątku zależy.
I pochyliwszy się, pogłaskał starsze dziecko, które stało przed nim, patrząc na obcego wielkiemi oczami.
— Ile ma lat? — zapytał.
— Prawdę mówiąc, dopiero cztery lata, panie. A jest duży i silny. Ten drugi, prawdę mówiąc, znacznie słabszy. Przepraszam pana, czy to może o jaką robotę dla męża?
Powiedziała to w taki sposób, że Artur byłby wiele dał w tej chwili za możność dostarczenia mularzowi jakiejkolwiek roboty. Lecz to było niepodobieństwem, więc odparł: „nie“ z westchnieniem i uczuł ściśnięcie serca na widok zasmuconej twarzy pani Plornish.
— Prawdę mówiąc — zaczęła — zdaje mi się, że wszystka robota na świecie pod ziemię się chyba schowała.
— Czyż tak trudno znaleźć zajęcie?
— Plornish nie ma szczęścia, prawdę mówiąc — szepnęła z wyrazem przygnębienia.
— Nie mam dla niego roboty — rzekł Artur — ale pragnę go prosić o przysługę. A ponieważ chcę korzystać z jego czasu, więc słusznie muszę mu to wynagrodzić.
W nagłym błysku oczu kobiety wyczytał, jak potrzebną była ta nagroda.
— Idzie — zawołała, usłyszawszy znajome kroki, i otworzyła drzwi przed nadchodzącym — czeka na ciebie jakiś pan.
— Przyszedłem pana prosić — odezwał się Clennam — o pewne wyjaśnienia w sprawie rodziny Dorrit.
Plornish spojrzał nieufnie. Podejrzewał w przybyłym wierzyciela.
— Niech się pan mnie nie lęka — zapewnił go Artur — słyszałem o panu trochę od miss Dorrit, wiem, że jesteś ich przyjacielem, i dlatego tutaj przyszedłem. Nazywam się Clennam.
— Aal to pan Clennam — zawołał Plornish z rozjaśnioną twarzą. — Ja także wiem o panu od miss Dorrit. Proszę, niech pan siada — mówił, siadając także i biorąc starsze dziecko na kolana. — Oboje bardzo dobrze znamy państwa Dorrit.
— Znamy ich bardzo dobrze, prawdę mówiąc — potwierdziła żywo kobieta. Widocznie bardzo dumni byli z tej znajomości, a pani Plornish na swą własną szkodę budziła zazdrość w duszach kochanych sąsiadek, wymieniając wysoką sumę długu, za którą w jej przekonaniu pokutował ojciec Marshalsea.
— To gentleman! — podziwiał Plornish. — Co za wychowanie, grzeczność! I pomyśleć, że taki pan siedzi w więzieniu! Pan może wie — dodał, zniżając głos z wyrazem wielkiego podziwu — że córki nie śmią mu powiedzieć o tem, iż pracują dla zarobku! Nie — powtórzył z mocą, spojrzawszy na żonę i gościa. — Nigdy się nie ośmielą powiedzieć mu tego!
— Z tego powodu właśnie żałuję go bardzo — odezwał się spokojnie Clennam.
Plornish spojrzał zdziwiony. Po raz pierwszy w życiu przyszło mu na myśl, czy ten obcy nie ma słuszności? czy rzeczywiście jest zaletą pana Dorrit, że nie chce wiedzieć o pracy swych córek? Ale nie znalazł na to odpowiedzi.
— Chciałem pana zapytać — zaczął teraz Artur — w jaki sposób wprowadziłeś pan małą miss Dorrit do domu mojej matki.
— Aha... aha — rzekł mularz, zbierając wspomnienie — Jakże to było, Saro?
— Ano tak, prawdę mówiąc — odezwała się pani Plornish — że miss Dorrit przyniosła kiedyś bardzo pięknie napisane, że chciałaby chodzić do szycia, i spytała, czy pozwolimy dać swój adres dla tych, którzy mogą jej potrzebować. Zgodziliśmy się zaraz, prawdę mówiąc, a kiedy dopisała to na swoim papierze, mąż powiedział: Miss Dorrit, może lepiej napisać kilka takich kartek? A ona zaraz je napisała na tym stole. Plornish zaniósł jej kartki tam, gdzie miał robotę, a ja zaniosłam córce naszego gospodarza, a ona zna panią Clennam, prawdę mówiąc, i pani Clennam zażądała, żeby miss Dorrit przyszła do roboty.
— Córce gospodarza — uchwycił Artur za koniec niteczki. A któż jest waszym gospodarzem?
— Nazywa się pan Casby (Kesbi), ale komorne odbiera co tydzień jego pomocnik Pancks (Panks), bardzo ciężki człowiek.
— Casbyj, — zdziwił się Artur: tak, pamiętał dobrze. Pan Casby, piękny starzec z białemi włosami, miał córkę, która... którą... nim wyjechał... Lecz wie, że wyszła za mąż.
Postanowił jednakże udać się w dalszym ciągu do tych dawnych znajomych, a tymczasem skończyć z Plornishem. Zapytał więc, czy nie wie, kto jest wierzycielem Tipa. Plornish wiedział i znał go. Był to handlarz końmi, znany oszust i szachraj. Dowiedziawszy się, że dług Tipa wynosi czterdzieści gwinei, zapewnił pana Clennam, że można go spłacić połową tej sumy, naturalnie po pewnym targu.
Artur zaproponował Plornishowi, aby podjął się załatwienia tego interesu w ten sposób, żeby nazwisko Clennama nie było wymienione. Z wielu względów uważał za konieczne, ażeby Tip nie wiedział, przez kogo został wykupiony.
Plornish rozumiał dobrze te powody, nie żądając żadnych wyjaśnień, widocznie miał o Tipie wyrobione zdanie. Udali się więc zaraz napowrót do miasta. Przed domem wierzyciela Artur został na ulicy, a Plornish z pieniędzmi poszedł na górę. W godzinę potem sprawa była załatwiona i Plornish pośpieszył zaraz do Marshalsea, ażeby uwiadomić o tem Emi.
Przekonawszy się w ciągu dni ostatnich, iż rzeczywiście sprawa pana Dorrit zalicza się do rozpaczliwych, których ani rozwiązać ani wyjaśnić niepodobna, Artur Clennam z tem większą gorliwością badał słabą niteczkę stosunku matki z Emi, nie chcąc się zrzec nadziei, że tą drogą jedynie zdobyć może jakieś światełko, rozjaśniające mu przeszłość. Dlatego wybrał się do pana Casby.
W dobrze znanym, ciemnym, odwiecznym pokoju zastał go, siedzącego przed kominkiem i łagodnie kręcącego młynka wielkiemi palcami. Pomimo, że nie widział go lat kilkanaście, nie zauważył prawie żadnej zmiany na jego dużej, czerstwej i pogodnej twarzy, okolonej długiemi śnieżnemi włosami. Piękny typ patrjarchy, za jaki go powszechnie uważano, zachował cały spokój niewzruszony i dziecięcą prawie łagodność spojrzenia.
Powitał wchodzącego, jakby rozstał się z nim wczoraj, i zaczęła się rozmowa banalna o zdrowiu, pogodzie, uchodzącym czasie, zanim Artur zdołał wkręcić zapytanie, które sprowadziło go tutaj.
— Słyszałem, że pan polecił mojej matce maleńką Dorrit, szwaczkę, którą widziałem u niej. Chciałbym spytać, czy pan zna bliżej tę osobę.
— Tę osobę — powtórzył patrjarcha. — To Flora. Flora ją poleciła pańskiej matce. Flora ma dobre serce dla ubogich. To podobno biedna dziewczyna, mówił mi o niej jeden z lokatorów Rozdartego Serca. Ale zapytaj Flory, zaraz ją przyprowadzę.
I nie czekając, co Artur odpowie, wyszedł poważnym krokiem do dalszych pokojów, które zajmowała owdowiała córka.
Artur nie pragnął dziś tego spotkania — dawne uczucia zgasły bezpowrotnie — rozumiał jednak, że go nie uniknie, wchodząc do tego domu.
Więc cierpliwie pozostał na swem miejscu, leniwie rozglądając się po ścianach.
Wtem drzwi do przedpokoju otworzyły się szybkim ruchem i wbiegł mały, czarny człowieczek, z ciemną twarzą, czarnemi, żywemi oczami, czarną głową, czarnym zarostem i czarnemi obwódkami przy paznogciach, krótkich i haniebnie ogryzionych.
— Gdzie pan Casby? — zapytał, rozglądając się wkoło.
— Zaraz przyjdzie, jeśli pan go potrzebuje.
— Ja go potrzebuję? — zawołał, podnosząc ciemne ręce jakgdyby do obrony. — Zupełnie go nie potrzebuję. Ale powiedz mu pan, jak przyjdzie, że Pancks wrócił do domu.
I sapiąc głośno, wyszedł przeciwnemi drzwiami.
— Pancks — szepnął Artur i przypomniał sobie, że nazwano go pomocnikiem pana Casby i że on zbiera od lokatorów pieniądze. Rzeczywiście ciężki biały patrjarcha potrzebował takiego czarnego motoru, któryby pchał przez życie jego taczkę.
Patrjarcha zjawił się wkrótce, a z nim gruba, czerwona jak piwonja dama, niegdyś wiotka i biała, jak lilijka, piękna Flora.
Artur spojrzał na nią prawie z przerażeniem. Ale kiedy z ust pięknej niegdyś Flory popłynął potok słów, poczuł jakieś przygnębienie.
Nie mógł prawie zrozumieć, że ta gadatliwa i — szczerze mówiąc — bardzo niemądra kobieta wydawała mu się niegdyś ideałem.
A Flora wciąż mówiła, mówiła tak dużo, takim potokiem pustych, bezmyślnych frazesów, przewracając oczami, i naprzekór ubiegłym latom robiąc minki szesnastoletniej dzieweczki, że biedny Artur siedział już jak na torturach, nie mogąc zadać nawet jednego pytania, o które mu chodziło.
A gdy je rzucił wreszcie, nic się nie dowiedział i niczego się zresztą już nie spodziewał, bo jakąż rolę mogła grać w tem wszystkiem Flora?
Co innego stary patrjarcha. Artur był przekonany, że wiedział wiele, choć nie o wszystkiem chciał mówić. Może nie w sprawie Dorrit, lecz co do przeszłości mógłby mu pewnie powiedzieć niejedno, gdyby warto było zapytać. Nie zapyta go jednak, wie, że nadaremnie, i — obawia się trochę patrjarchy, mimo jego pięknych pozorów.
Flora zatrzymała go gwałtem na obiad, bez niegrzeczności nie mógł się wymówić, więc przy stole raz jeszcze spotkał pana Pancksa.
Pancks nie tracił czasu i zdawał sprawę z interesów, zwłaszcza z wypłat lokatorów Rozdartego Serca. Narzekał na trudności w odbiorze pieniędzy. Ogryzał przytem zawzięcie paznogcie, sapał, mruczał i jak prawdziwy motor, poruszał bezustannie całą swoją drobną osobą.
Obiad był obfity i dobrze zrobiony, patrjarcha jadł dużo i z powagą, Flora z pewnem łakomstwem, którego nie umiała ukryć. Artur szukał ucieczki przed jej gadatliwością, zwracając się do Pancksa z pewnem zaciekawieniem, gdyż mały, czarny człowiek wydał mu się dość zajmującym.
Pancks też pierwszy załatwił się z jedzeniem i dał hasło wstania od stołu, nie troszcząc się o etykietę.
— W którą stronę pan idzie? — spytał Clennam.
— W stronę City (Syty) — odparł Pancks prędko.
— Jeżeli pan pozwoli, to pójdziemy razem. Idę też w tamtą stronę.
Wydostał się nakoniec na powietrze i odetchnął głęboko. Pancks szedł prędko, zsunąwszy kapelusz na tył głowy i ogryzając zajadle paznogcie, co znaczyło, że był pogrążony w myślach.
— Chłodny dzień — zauważył Artur mimowoli, gdyż różnica temperatury z mieszkaniem patrjarchy była uderzająca.
— Chłodny — potwierdził Pancks, patrząc na niego i widocznie zbierając myśli. — Ja, coprawda, nie czuję chłodu ani ciepła, bo nie mam na to czasu.
— Pan tak bardzo zajęty?
— Spodziewam się. Sama ilość lokatorów. A z każdym mów inaczej, żeby go przekonać i wydusić te parę groszy. A inne sprawy mego pryncypała? A moje? Mam i swoje — mówił, idąc prędzej. — Coprawda, po to żyjemy na świecie.
— Jakto? — zapytał Artur.
— A pocóżbyśmy żyli? — odparł Pancks porywczo. — To samo mówię zawsze lokatorom, kiedy narzekają: „Musimy pracować od świtu do nocy, pracować całe życie, i co z tego mamy?“ Wtedy im odpowiadam: A pocóż innego na ten świat przyszliście, moi ludzie? Człowiek rodzi się, żeby pracować. Tem zamykam im usta. Nie mają na to odpowiedzi.
— Niestety! — westchnął Clennam.
— Bo i cóżby mi mogli odpowiedzieć? Cóż innego ja robię? po co żyję? Wstaję wcześnie, jem prędko, kładę się, kiedy już nie mogę myśleć, i pracuję, pracuję bezustanku, to przecie nasz jedyny obowiązek. Co to jest życie bez pracy?
Czas jakiś szli w milczeniu.
— Pan nie ma żadnych upodobań? — spytał nakoniec Artur. — Jakiegoś zamiłowania?
— Aa! — odparł Pancks po chwili, jakby dopiero zrozumiał. — Mam zamiłowanie do zarabiania pieniędzy. Wskaż mi pan tylko drogę, a zobaczysz!
Zarżał znowu przez nos i Artur zrozumiał, że u niego ten głos szczególny jest śmiechem.
— Pan mało czyta? — zauważył Clennam.
— Czytam jedynie listy w interesach — odparł Pancks prawie szorstko. — Zbieram też ogłoszenia o spadkach. To może mieć wartość. Czy pan nie jesteś z rodziny Clennamów z Kornwalji, panie Clennam?
— Nic o tem nie wiem.
— Nie, nie jesteś — odpowiedział Pancks sam sobie. — Pytałem o to pańskiej matki. Onaby nie wypuściła z ręki tej okazji.
— A gdybym był spokrewniony z tą rodziną?
— Miałbyś pan prawa do dużego spadku. Wielki spadek w Kornwalji czeka spadkobiercy nie mogą go nigdzie znaleźć. Cóż u licha, piękna sposobność, żeby coś przy tem zarobić!
Wyjął z kieszeni stary, pomięty notatnik i natychmiast go schował.
— Do widzenia — rzekł prędko. — Idę w tę ulicę.
I zawrócił tak szybko, że Artur nie miał czasu odpowiedzieć mu: do widzenia.
Pozostał sam i czuł się bardzo smutny. Potrzebował ruchu, więc szedł ku domowi piechotą, mijał ulice, place i zaułki, wszedł w ludniejszą część miasta, kiedy w okolicach kościoła świętego Pawła znalazł się niespodzianie w środku licznej gromady, tłoczącej się na chodniku. Cofnął się do muru, aby przeszli mimo, i wtedy zauważył, że się skupiają dokoła jakiegoś ciężaru, który ostrożnie dźwiga czterech ludzi. Były to niby nosze, zaimprowizowane z rolety czy jakiejś derki, koło nich jakiś chłopiec niósł zabłocony kapelusz, a drugi małą paczkę.
Gromadka zatrzymała się na chwilą, gdyż niosący musieli coś poprawić, więc Artur zwrócił się do stojącego obok starca z zapytaniem.
— Jakiś wypadek? Ranny? Niosą do szpitala?
— O, tak, — odparł staruszek — poczta! To powinno być zabronione. Żadnej kary na takich rozbójników! Od czegóż mamy rząd? Codzień wypadki i codzień ofiary. Pędzi z bocznej ulicy jak szalona i już jesteś pod kołami.
Stojący obok z równem oburzeniem potwierdzali słowa staruszka, każdy był świadkiem jakiegoś wypadku: wczoraj dziecko o mały włos nie zostało przejechane, onegdaj zgnietli kota, a przecież mógł to być człowiek, ale cóż takiemu! wszystko mu ujdzie bezkarnie!
— A jeśli my, Anglicy — podjął na nowo staruszek — nie jesteśmy w możności ustrzec się tych łotrów, to cóż mówić o cudzoziemcu, który nie zna naszych zwyczajów i nie rozumie języka.
— Ach, więc to cudzoziemiec? — przerwał Artur, zbliżając się do noszów. aby zobaczyć ofiarę.
— Francuz... Hiszpan... Włoch... Niemiec... — rozległy się dokoła odpowiedzi, ale chętnie zrobiono przejście Arturowi, który oświadczył, że będzie się mógł z nim rozmówić.
— Wody! wody! — powtarzał po włosku nieznajomy.
— Prosi o szklankę wody — rzekł Artur do obok stojących, a następnie pochylił się nad nieszczęśliwym, zapytując, czy się czuje ciężko ranny.
— Noga... noga! — zawołał żywo. — Bardzo boli, ale mi tak przyjemnie usłyszeć mowę mego kraju! Czy pan zaraz odejdzie?
— Nie, nie, bądź spokojny, nie odejdę, aż zostaniesz opatrzony. Odwagi! Będzie dobrze, tylko trochę cierpliwości.
Pochylił się nad biedakiem i podał mu wody. Był to mały człowieczek, muskularny, o ciemnej cerze, kruczych włosach i bardzo białych, równych, zdrowych zębach. W uszach nosił kolczyki.
— Dawno jesteś w Londynie? — spytał Artur.
— Dziś przyjechałem... zdaleka... z Marsylji... człowiek szuka po świecie chleba.
— A znajduje czasem guza — zauważył Artur.
Altro! altro! — zawołał biedny Włoch z ożywieniem, właściwem tej narodowości.
Podniesiono go znowu i wkońcu cały orszak zatrzymał się przed szpitalem świętego Bartłomieja. Wniesiono rannego na salę opatrunkową, znalazł się chirurg i dyżurny doktór, położono biedaka na stole.
Artur wszedł za nim i dodawał mu odwagi. Noga okazała się w dwóch miejscach złamaną i w kostce wywichniętą, lecz na szczęście nie groziła amputacja. Artur i doktorzy zapewniali Włocha, że powinien się cieszyć, a on pomimo bólu okazywał do tego skłonność.
Opatrzonego wreszcie złożono na łóżku, ale biedak całował Artura po rękach i błagał go ze łzami, żeby nie odchodził. Więc Clennam usiadł przy nim i czekał cierpliwie, aż uśnie, a wtedy pozostawił mu karteczkę z zapewnieniem, że odwiedzi go nazajutrz.
Na wieżowym zegarze biła jedenasta, gdy wychodził z bramy szpitalnej. Wybrał teraz najkrótszą drogę, żeby się dostać do siebie. W mieszkaniu było chłodno. Ogień na kominku wygasł prawie zupełnie, w słabo oświetlonym pokoju panował cichy smutek.
Takie przynajmniej odebrał wrażenie. Czuł się dziwnie samotnym, niby na pustyni. Błądził myślą w przeszłości i nie mógł tam znaleźć ani jednego jasnego promienia, ani jednego kwiatka, któryby zachował miłe barwy. Dzieciństwo bez radości i rodzinnego ciepła, — wiek młodzieńczy, w którym gwiazdą była Flora! — potem długie wygnanie i ten zimny powrót, to powitanie matki — takie obojętne, — czyż z drogi jego życia przeznaczenie usunęło wszelkie cieplejsze uczucie?
Ciche pukanie do drzwi — wstaje zadziwiony.
— Można wejść!
Drzwi się uchylają zwolna i słyszy słowa:
— To ja, maleńka Dorrit.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Cecylia Niewiadomska.