Maleńka Dorrit/Część I/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Maleńka Dorrit |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | Książnica - Atlas |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakłady graficzne „Książnica-Atlas“ |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa |
Tłumacz | Cecylia Niewiadomska |
Tytuł orygin. | Little Dorrit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mała Dorrit miała także wielbiciela: nawet w więzieniu młodość ma swe prawa.
Był nim młody John Chivery (Dżon Czajwery), syn odźwiernego. Znał ją od dziecka i bawił się z nią na podwórzu, kiedy odwiedzał stryja, który piastował wówczas klucze Marshalsea. Skoro po jego śmierci ojciec Johna odziedziczył godność, będącą przywilejem tej rodziny, młodzieniec z wdzięcznością przyjął uśmiech losu, który zbliżał go do ideału.
John był małego wzrostu, nogi miał nieco słabe, blond włosy nieco rzadkie. Jedno oko, cokolwiek większe od drugiego, miało stale wyraz zdziwienia. Duszę jednak posiadał wierną, poetyczną i zdolną do poświęcenia.
O rok starszy od Emi, miał 23 lata skończone, mieszkał z matką w niewielkim domku przy sąsiedniej ulicy, gdzie ta dzielna kobieta prowadziła handel tytoniem i każdej niedzieli ośmielał się składać swoje uszanowanie panu Dorrit, ofiarując mu paczkę cygar.
Ojciec Marshalsea nie odrzucał daru i przyjmował uprzejmie skromnego młodziana, co podniecało go do słodkich marzeń i budziło upajające nadzieje.
Bo dlaczegóż nie mógłby zostać mężem Emi? Czyż nie była dzieckiem więzienia, którego klucze spoczną kiedyś w jego ręku? Wówczas zamieszkaliby oboje pokoik, który teraz wynajmowała dla siebie i z którego spojrzenie sięgało swobodnie poza mury Marshalsea. Ustawiliby na małem okienku cały szereg doniczek z pięknemi kwiatami i zielonemi liśćmi, i mogłoby się zdawać, że mieszkają w gaju.
Jakże poetyczne byłoby ich życie, zdala od świata, który znaliby jedynie z opowiadania więźniów i ich gości! Myśląc o tej sielance, John zalewał się łzami i kończył obraz szczęścia kamiennym pomnikiem na pobliskim cmentarzu, gdzie po latach spoczną oboje z małżonką, a napis świadczyć będzie o ich cichem szczęściu.
Rodzice Johna wiedzieli o jego miłości, której zresztą ukryć było niepodobna, tem bardziej, że powodowała roztargnienie, a często zaniedbanie w praktycznych zajęciach, odnoszących się do sklepu tabacznego. To też matka rozważyła rzecz poważnie i doszła do przekonania, że związek dla stron obu jest możliwy i pożądany, a spełnienie nadziei jedynaka pod każdym względem uważać można za korzystne. Małżeństwo Johna z panną Dorrit podniosłoby powagę i znaczenie przyszłego urzędnika Marshalsea, gdzie pan Dorrit cieszył się taką powagą.
Nie ulega też kwestji, że jeśli za Johnem przemawia stanowisko i trochę oszczędności, to panna Dorrit ma za sobą urodzenie. Uwieńczenie zaś pragnień serca jedynej latorośli szlachetnego rodu Chivery należało przyśpieszyć jeszcze z tego powodu, że młodzieniec zawsze był wątłego zdrowia, a niepewność doprowadzić może do rozpaczy i zgasić życie drogiego potomka.
Ojciec Chivery słuchał małżonki z uwagą i pod wpływem jej niepospolitej wymowy dochodził do zupełnie tych samych przekonań, więc uderzając syna po ramieniu, dodawał mu odwagi i zachęcał do wyznania gorących uczuć, które niewątpliwie będą ocenione.
Tym sposobem atak i szturm ostateczny był tylko kwestją czasu, lecz do tej pory biednemu Johnowi wytrącało broń z ręki zachowanie się rodzeństwa Emi.
Naturalnie, wiedzieli wszyscy, co się święci, i Fanny nie opuściła żadnej sposobności, aby spojrzeć na Johna tak wyniośle, iż musiał uczuć całą rozległość przestrzeni, jaka ich rozdzielała. Co do Tipa, ten występował w roli oburzonego brata i głośno powtarzał groźby, skierowane do bezimiennego zuchwalca, którego — zdawało się — lada chwila zmiażdży i zetrze z drogi swej rodziny.
Emi o zdanie nie pytano wcale, ale ojciec Marshalsea ze względów taktycznych bardzo uprzejmie przyjmował w niedzielę cygara i bywał tak łaskawy, że przechadzał się z Johnem parę razy po podwórzu, paląc i rozmawiając w sposób protekcjonalny. Ojciec Chivery, wzruszony głęboko tą grzecznością prawdziwego gentlemana, proponował mu wtedy odpoczynek na własnym fotelu u wnijścia i dawał do zrozumienia, że jeżeli pan Dorrit życzy sobie wyjrzeć na zewnętrzne podwórze, skąd widać kawałek ulicy, on nie miałby nic przeciw temu.
Wiljam Dorrit odmawiał, gdyż w owej epoce ulica już nie miała dla niego powabu, lecz o ojcu i synu wyrażał się życzliwie, oceniając szacunek, jaki mu okazywali.
Wśród tych sprzecznych prądów i wrażeń zdrowie, odwaga i uczucia Johna były, jak młode drzewko, wystawione na burze i wichury, które w dzień pogodny uspokajał łagodny promyk słońca.
Wreszcie pewnej niedzieli przywdział najpiękniejsze szaty, kamizelkę aksamitną w złote kwiatki, żółty halsztuk z liljowemi bażantami, spodnie ozdobione potrójną naszywką i wysoki twardy kapelusz. Oprócz tego miał laskę z rączką ze słoniowej kości, białe rękawiczki i pudełko najlepszych (prawie) cygar.
W tak okazałym stroju minął furtkę Marshalsea, a ponieważ pan Dorrit miał dziś wielu odwiedzających, przechadzał się czas jakiś po podwórzu, oczekując szczęśliwej chwili.
Wkońcu zapukał do drzwi, został zaproszony i stanął przed obliczem ojca ukochanej. Pan Dorrit siedział swobodnie przy stole, obok parę krzeseł czekało na gości, na serwecie leżało parę zapomnianych widocznie szylingów.
— Dzień dobry, Johnie, bardzo mi przyjemnie. Zdrów jesteś, jak się zdaje?
— Dziękuję panu. Mam nadzieję, że pańskie zdrowie w dobrym stanie? Ośmieliłem się przynieść parę cygar.
— Dziękuję, Johnie, ale niepotrzebnie. No, już nic nie mówię, nie chcę ci sprawiać przykrości. Połóż tam, na kominku. Siadaj, Johnie, jesteśmy przecie starzy i dobrzy znajomi.
— Dziękuję bardzo. Pan zawsze tak łaskaw. Miss Emi zdrowa?
— Dziękuję. Wyszła na przechadzkę. Młodzi często wychodzą, to rzecz naturalna. Zapewne się przechadza na wiszącym moście. Od niejakiego czasu bardzo lubi to miejsce. Już idziesz, Johnie? Bardzo ci dziękuję. Nie zdejmuj rękawiczki, nie jesteś przecie obcym. Do widzenia.
John biegł przez ulicę przyśpieszonym krokiem, kierując się w stronę wiszącego mostu. W pierwszej chwili zdawało mu się, że jest pusty, wreszcie spostrzegł Emi, opartą o poręcz i patrzącą na rzekę. Była tak zamyślona, że go nie widziała, chociaż przeszedł koło niej raz i drugi. Więc zatrzymał się wreszcie obok.
— Miss Dorrit!
Zadrżała i odstąpiła parę kroków, jakgdyby przerażona widokiem młodzieńca i patrzyła na niego niespokojnie. Nie było to zachęcające przyjęcie i John zmieszał się także.
— Przeszkodziłem pani, miss Emi — odezwał się nieśmiało.
— Rzeczywiście... trochę... — odparła łagodnie — myślałam, że jestem tu sama.
— Przepraszam panią — szepnął John nieśmiało — lecz ojciec pani, którego miałem zaszczyt odwiedzić, powiedział...
Emi zasłoniła nagle twarz rękami i szepnęła: — Ach, ojcze, ojcze! — takim bolesnym głosem, że serce Johna uderzyło najgorętszem współczuciem.
— Miss Emi — zaczął żywo — ojciec jest zdrów, zastałem go w dobrym humorze, był dla mnie tak uprzejmy, że... że...
— Ach, ojcze! ojcze! — powtórzyła biedna dziewczyna, nie odsłaniając oczu.
Nagle wyjęła chustkę, przycisnęła ją do twarzy i szybko iść zaczęła w stronę domu.
John stał na miejscu, niby skamieniały. Lecz po chwili zaczął biec za nią.
— Miss Emi, proszę — wołał drżącym głosem — niech się pani zatrzyma. Ja odejdę, jeśli pani chce być sama!
Zatrzymał ją istotnie ton szczerego bólu w głosie niefortunnego wielbiciela.
— O Boże! co mam zrobić? — zawołała prawie z rozpaczą.
John nie widział jej nigdy w takiem uniesieniu. Zawsze była spokojna i pogodna. To też zadrżał od czubka kapelusza aż do nowych podeszew swojego obuwia. Pragnął się wytłumaczyć i usprawiedliwić. Nie chciał przecie wyrządzić jej żadnej przykrości, a tem bardziej obrazić.
— Miss Emi — zaczął drżący — ja nie wiem doprawdy... ja rozumiem... żaden Chivery nie był nigdy gentlemanem. Ja wiem, że rodzina pani stoi daleko wyżej, i choć miss Fanny i pan Tip okazują mi to tak wyraźnie, ja wiem, że mają prawo, i chciałbym jedynie zasłużyć na ich łaską swojem postępowaniem, ale... ale...
Prawie zabrakło mu głosu, i serce Emi musiało ocenić szczerość jego wzruszenia i uczucia. Więc spojrzała na niego smutnie, lecz spokojnie i prosiła, ażeby nigdy nie wspominał o różnicy urodzenia między nimi i żeby był zupełnie przekonany, iż pod żadnym względem nie uważa go za niższego.
Słabe nogi chwiały się podczas tych słów pod Johnem, pomimo tak ozdobnych i naszywanych spodni, ale nowa fala odwagi wezbrała mu w sercu.
— Miss Dorrit — wyjąkał, zwracając błagalnie na nią swe większe oko, wilgotną mgłą zasnute — od wieków, już od wieków umieram z pragnienia... chcę coś powiedzieć pani. Czy pozwolisz?
Maleńka Dorrit odwróciła się mimowoli i zaczęła biec, jakgdyby uciekała przed pogonią.
John szedł za nią, przyspieszając ciągle kroku i przemawiając głosem przerywanym.
— Czy pozwolisz, miss Dorrit... Czy pozwolisz?... Jestem tak nieszczęśliwy !... Nie przemówię bez twego pozwolenia... Miss Dorrit, jabym wolał skoczyć w rzekę z tego mostu, niż sprawić pani przykrość... O, miss Dorrit!
Emi zatrzymała się w połowie mostu prawie spokojna. Wiedziała, co ma zrobić.
— Johnie — przemówiła głosem łagodnym, choć drżącym — skoro żądasz ode mnie pozwolenia, więc proszę cię... nic nie mów.
— Nigdy, miss Emi?
— Nigdy, jeśli łaska.
— Boże! o Boże! — szepnął.
— I jeszcze chciałam cię prosić o jedno. Nie uważaj nas nigdy, mnie i mego rodzeństwa, za coś wyższego od siebie. Ojciec był czemś przed laty, ale to minęło i nie powróci nigdy. O mnie myśl jak najmniej, dobry Johnie. Jak najmniej. To będzie dla nas obojga najlepiej, i o to cię proszę. Znamy się od dzieciństwa, pozostańmy dla siebie, czem byliśmy dotąd. Czy spełnisz moją prośbę?
John był okropnie blady, zdawało się, że z trudem stoi na słabych nogach, przyrzekł jednak, że choć jest najnieszczęśliwszym z ludzi, spełni, czego żąda od niego miss Dorrit, gdyż jej wola na zawsze będzie dla niego prawem.
— Więc do widzenia, Johnie — rzekła, podając mu rękę. — Życzę ci, żebyś znalazł dobrą żonę, i jestem pewna, że będziesz szczęśliwy, bo zasługujesz na to. Do widzenia.
Ujął podaną rękę i trzymał ją, walcząc z bólem i wzruszeniem. Biedne serce pod kamizelką w złote kwiatki biło mocno, nierówno i gwałtownie, nagle wybuchnął łzami.
— Nie płacz, Johnie! — zawołała z żywem współczuciem Emi. — Proszę cię, nie płacz. I bądź zdrów, dobry Johnie. Niech cię Bóg błogosławi.
— Zostań z Bogiem, miss Emi!
I pobiegł szybko naprzód.
Emi usiadła na ławce, zasłoniła twarz chustką i oparła głowę o poręcz, jakgdyby nie mogła unieść jej ciężaru.
A biedny John przebiegał szybkim krokiem najciaśniejsze ulice i zaułki, układając w rozpaczy nowy nagrobek dla siebie: