Maleńka Dorrit/Część II/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Maleńka Dorrit
Podtytuł powieść
Wydawca Książnica - Atlas
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne „Książnica-Atlas“
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. Little Dorrit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV: POCZĄTEK SZCZĘŚCIA

Był piękny dzień jesienny. W otwarłem oknie więziennego pokoiku siedział blady i wychudły Artur Clennam, zwolna powracający do zdrowia, maleńka Dorrit głośno czytała.
Zbliżał się wieczór. Tam gdzieś na dalekim świecie zieleniły się pola młodą, świeżą runią, złociły się sady dojrzałym owocem, lasy stroiły się w purpurę i złoto, — a tu, w obrębie murów, niema właściwie pór roku, zawsze te same posępne kamienie, zimne cegły, powietrze wilgotne lub duszne, gorące albo mroźne — to cała różnica.
Ale cichy, słodki głos Emi stawiał przed oczy więźnia te obrazy piękne, które tak kochał niegdyś, które pokrzepiały mu duszę. Wywoływała je słowami książki, głosem dawała życie.
Gdy umilkła, Artur ocknął się jak ze snu, zasłonił ręką oczy i wyszeptał, że światło wzrok mu razi.
Emi zasunęła firankę, przybliżyła do niego swoje krzesło i zaczęła mówić spokojnie, łagodnie. Zbliża się koniec tej smutnej pokuty, Doyce pisze o tem, i Rugg pełen jest nadziei, jeszcze troszeczkę tylko cierpliwości.
Artur ujął jej rękę i przycisnął do ust.
— Często bywałaś tutaj w czasie mej choroby? — spytał. Codzień? prawda? chociaż nie mogłem cię widzieć. Byłaś i jesteś dla mnie aniołem pocieszycielem, a jednakże... czy pamiętasz rozmowę naszą przed chorobą?... Nie zmieniło się moje serce, ty wiesz o tem, lecz drogi nasze inne... musimy się rozejść...
Na twarzy maleńkiej Dorrit zjawił się lekki uśmiech, patrzyła na Artura, który miał głowę spuszczoną, i zapytała cicho.
— Jak się pan dzisiaj czuje? Chciałabym pomówić o sobie, gdy będziesz miał dość siły.
— Jestem spokojny, drogie moje dziecko, możesz mówić o wszystkiem, bo o wszystkiem myślę codziennie.
—W takim razie, pan odrzuca mój majątek?
— On nas dzieli... na zawsze.
— Chciałam panu powiedzieć — zaczęła po chwili milczenia, — że Fanny straciła wszystko. Żyją z pensji Sparklera. Wszystko utonęło w tej jednej przepaści.
— Nie spodziewałem się tego — rzekł Artur. — Pasierb Merdla. Więc nie ocalił i swoich...
— Ojciec umieścił jej posag w tym banku. Tym sposobem Tip także stracił wszystko.
— O! — szepnął Artur, podnosząc zadziwione oczy — a... a...
— A ja? prawda? Czy pan się nie domyśla teraz, jaka jestem bogata? Mam tyle, ile miałam, mieszkając tu z ojcem. Czy musimy się rozstać?
Artur z krzykiem radości wyciągnął do niej ręce, a łzy szczęścia popłynęły mu po twarzy. Emi cicho oparła mu głowę na piersi.
Nagle rozległ się wybuch śmiechu: to Maggi, zajęta przy kominku, zrozumiała i, klaszcząc w ręce, rzuciła się na szyję swej matusi. Trzeba było ją uspokajać, co nie dało się tak łatwo, wreszcie z głośnym śmiechem zbiegła na podwórze podzielić się z kimkolwiek radosną nowiną.
Odtąd w posępnym, ciasnym pokoiku zagościło ciche, tajemnicze szczęście. W sercu Artura zbudziła się wola, krzepiła je nadzieja, wypełniało pragnienie czynu. Miss Dorrit odwiedzała go codziennie, zachęcała do cierpliwości, osładzała ciężkie godziny czekania.
Wszystko zresztą zapowiadało bliską zmianę: i mina Rugga nieco tajemnicza, lecz uśmiechnięta i zadowolona, nawet „prawdę mówiąc“, słowa Plornishowej, która z rozjaśnioną twarzą zdawała się za każdym razem zapowiadać, że więcej tu nie przyjdzie.
Ona to opowiedziała Arturowi nadzwyczajny postępek pana Pancksa, który wywołał na bladą twarz więźnia pierwszy wesoły uśmiech dobrego humoru.
Pancks istotnie zmienił się w ciągu ostatnich lat paru. Niestrudzony motor parowy i wierny sługa pana Casby, który żył po to tylko, aby pracować, zaczął mieć jakieś zdania i poglądy, niezupełnie się zgadzające z zamiarami szanownego właściciela o długich białych włosach i dobrodusznej twarzy. Patrjarcha chciał mieć w nim twarde narządzie do wyciskania groszy z lokatorów: „Niech płacą, bo ja ci przecież za to płacę, za to ci płacę, żeby ci oni płacili“ powtarzał ten staruszek przy każdem spotkaniu, z coraz kwaśniejszą miną wyrzucając mu zaniedbywanie obowiązków.
Więc Pancks powracał, wybierał po groszu, lecz brzydła mu ta rola coraz bardziej i nie mógł jej pogodzić z przyjaźnią Clennama, życzliwością dla mieszkańców „szczęśliwej chaty“, ani sympatją dla Jana Babtysty. Zbudziły się w nim nowe, zbuntowane jakieś uczucia, i domagały się czego innego, szeptały mu o pracy samodzielnej, pożytecznej dla ogółu ludzi, a nie obłudnej jednostki. Czyż to go nie stać na inną pracę?
Wrzało w nim i burzyło się to wszystko, aż nakoniec wybuchnął wobec świadków, gdy białowłosy patrjarcha z dobrotliwym uśmiechem zjawił się w Rozdartem Sercu, najłaskawiej słuchając próśb biedaków i skarg na dręczyciela.
Pancks powiedział mu wtedy w oczy gorzką prawdę, nazwał go obłudnikiem i porzucił służbę, a kiedy patrjarcha chciał jeszcze pozować, obciął mu kiedyś w złości długie włosy i tak zupełnie zmienił przez to fizjognomję, że rodzona córka poznać go nie mogła. Spadła maska i z poczciwego filantropa zrobił się prosty kołek czy worek do pieniędzy.
— Dzielny chłopak z tego Pancksa — mówił Clennam — wart lepszego zużytkowania. Nieocenionych przymiotów pracownik.
I westchnął, że tej pracy już nie spożytkuje, bo nie ma dla niej pola. I zapewne mieć już nie będzie.
Pewnego razu, gdy jak codzień rano nadsłuchiwał na schodach kroków maleńkiej Dorrit, usłyszał, że ktoś więcej z nią idzie. I rzeczywiście obok uśmiechniętej drobnej twarzyczki Emi ujrzał zadowolone ogorzałe oblicze pana Meagles.
Zacny staruszek objął go serdecznie i ściskał ze wzruszeniem.
— Dawno czekałeś na mnie? prawda? — mówił ze śmiechem. — Robiło się, co można. Teraz koniec. Byłem u Doyce’a.
— Doyce! — jęknął Artur, przygryzając usta aż do krwi.
— No, Doyce! Cóż takiego? Nie masz nad kim płakać. Szczęśliwy człowiek. Powiodło mu się, jak na to zasłużył. Szkoda tylko, że tak trudno być prorokiem pomiędzy swymi. Ale tam... trzeba wiedzieć, czem zarządza, jak go cenią! Może myślisz, że dla niego wielkie rzeczy te kilka tysięcy funtów, które stracił? Śmieje się dzisiaj z tego.
— O Boże, jakiż ciężar zdjąłeś mi pan z duszy! — zawołał Clennam, głęboko wzruszony. — Jakże jestem szczęśliwy, że to nie ruina. O, chciałbym go zobaczyć i powiedzieć...
— Bardzo słusznie. Dlatego też przyjechał ze mną.
— Doyce w Anglji? — zawołał Artur.
— Wróciliśmy od dwóch tygodni. Czeka tam za drzwiami na łaskawe pozwolenie wejścia tutaj.
— Doyce! — zawołał Clennam, zrywając się z miejsca.
Padli sobie w objęcia.
— Kochany panie Arturze — rzekł Doyce — trzy rzeczy tylko pragnę ci powiedzieć. Pierwsza: ani słowa o tem, co się stało. Pomyliłeś się pan w rachunku i basta. Ja także się myliłem i wiem, co to znaczy. Takie pomyłki uczą. Druga rzecz: przepraszam cię, że nie przyjechałem natychmiast. Nie mogłem. Dowiedziawszy się, jak wziąłeś to do serca, chciałem wyruszyć w drogę jak najprędzej, ale zanim urządziłem się w ten sposób, że mogłem pozostawić wszystko, przyjechał po mnie ten oto przyjaciel. Może poświadczyć, że byłem już gotów do drogi. A trzecie: jesteśmy tu od dwóch tygodni, lecz nie chcieliśmy ci się pokazywać, póki wszystko nie będzie załatwione. Zdawało nam się, że tak dla ciebie lepiej. W tej chwili, panie Clennam, jesteś wolny. Możesz wyjść stąd natychmiast. Tam w warsztatach czeka na cię twoje biurko i większa może, niż poprzednio, praca. Ogromna praca, w której ci pomóc nie mogę, bo śpieszę się z wyjazdem. A zatem, wspólniku?...
Ściskał mu rękę i patrzył z uśmiechem. Artur nie mógł przemówić, podszedł do okna i wyglądał na podwórze, usiłując zapanować nad wzruszeniem i uspokoić myśli. Emi stanęła przy nim.
— A możebyś pan wolał zostać tu do jutra rana? odezwał się po chwili pan Doyce, obejmując Artura wesołem spojrzeniem. — Jest pewna kombinacja, która... jeśli zgaduję...
— Domyślasz się pan słusznie — odparł Artur — byłoby to dla mnie przyjemniej.
— Doskonale! — zawołał Doyce. — W takim razie ośmielam się prosić miss Dorrit, aby była łaskawa udać się ze mną zaraz do kościoła św. Pawła. Załatwimy i przygotujemy, co trzeba.
Pan Meagles milczał, roztargnionym wzrokiem wodząc po ścianach i wybiegając za okno. Gdy został sam z Arturem, zaczął mówić o interesach, o warsztatach, lecz widać było, że coś ciąży mu na sercu.
— Nie weźmiesz mi pan za złe — rzekł nakoniec, wstając — że nie stawię się jutro jako świadek... Ani żona... Rozumiesz, że to dla nas... jeszcze... bardzo smutne... Ona go kocha... ona jest szczęśliwa... ale my... Tak być musi, tylko... wolę jutro... nie patrzeć.
Artur uścisnął mu rękę w milczeniu.

Nadszedł oczekiwany poranek. W skromnej lecz jasnej sukience zjawiła się maleńka Dorrit w Marshalsea. Artur oczekiwał już na nią. Powitał ją wzruszony i weszli razem do pokoju, którego ściany mogły opowiedzieć całe życie dziecka więzienia.
— Maggi rozpala ogień? — zapytał zdziwiony. Dlaczego? Nie powrócimy tu przecież.
— Kazałam jej rozpalić — powiedziała Emi — gdyż mam do ciebie prośbę. Pragnę, żebyś coś spalił, nim stąd odjedziemy.
— Cóż takiego?
— Papier. Zrobisz mi przyjemność, jeśli go rzucisz w ogień.
— Przesąd, czy jakieś czary? — żartował z uśmiechem.
— Czary — odpowiedziała mu z dziwnem spojrzeniem. — Ufasz mi, drogi, więc zrobisz to dla mnie.
— Może trzeba wymówić przy tem tajemnicze słowa zaklęcia?
— Jeżeli chcesz, wolno powiedzieć: Kocham cię.
Papier spłonął. Złote iskierki przebiegły po nim w zygzak i zagasły. Emi podała Arturowi rękę i wyszli na podwórze. Było jeszcze puste i ciche. W oknach więźniowie spoglądali na nich z poza firanek i przesyłali maleńkiej Dorrit pozdrowienia. John czekał przy furtce, aby uścisnąć im ręce.
Daniel Doyce powitał ich w kościele. Była Flora i Plornishowie, uśmiechnięty i wzruszony Cavaletto, garstka dalszych znajomych i życzliwych. Zakrystjan przyniósł książki, na których po bezsennej nocy Emi oparła głowę. Teraz wpisała tutaj swoje imię obok imienia Artura. Była już panią Clennam.
Wychodząc, przystanęli na chwilę w przedsionku. Każdy pragnął powiedzieć im życzliwe słowo. Niebo uśmiechało się jasnym błękitem, a złote słońce spoglądało dobrotliwie, jakby obiecywało przyjaźń i opiekę. W duszy czuli pogodę, w sercach głębokie szczęście.
Zwolna po schodach zeszli na ulicę i zanurzyli się w potoku życia jako mąż z żoną, ogniwo społeczne, nowe gniazdo przyszłej rodziny.

I potok życia niósł ich spokojnie i równo, choć spotykali na drodze kamienie, rozdzierające fale ostrym kantem, choć dźwigać trzeba było poważne ciężary. Ale ich domek stał się też „szczęśliwą chatą", gdzie prócz własnej gromadki, tuliły się zaniedbane dzieci Fanny, a przyjaciele szukali pogody, wypoczynku i ciepła serdecznego.
Zacni ludzie dzielili się z każdym, czem mogli. Otoczyli opieką nałogowego Tipa, który zrujnował zdrowie i nie był zdolny do niczego — pomagali Plornishom ratować się z powodzi długów, spożytkowali Pancksa z korzyścią wzajemną, wywdzięczali się cudzoziemcowi Cavaletto za bezgraniczne prawie przywiązanie, czuwali nad Maggi i zestarzałą już zupełnie Efri, którą śmierć pani Clennam uwolniła wreszcie od trudnych i uciążliwych obowiązków, jakie przez trzy lata po pamiętnej katastrofie pełniła przy swej pani, sparaliżowanej zupełnie i nawet pozbawionej mowy.
Los nie pieścił ich i nie oszczędzał, a jednakże byli szczęśliwi, gdyż szczęście mieli w sobie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Cecylia Niewiadomska.