Markiza Pompadour/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Markiza Pompadour
Podtytuł Miłośnica królewska
Rozdział Wybuch pani Mailly
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Vernaya Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział III.
Wybuch pani Mailly.

Na pokojach królewskich w Wersalu odbywało się przyjęcie.
W jednym z salonów skupiła się gromadka dam, mających prawo chlubić się najbłękitniejszą krwią, pokrewieństwem z najstarszemi rodami Francji i najściślejszą bliskością tronu. Przysiadło się tuż kilku najwyższych dostojników państwa, arystokratów w każdym calu.
Rozmowę prowadzono na temat rosnącego zuchwalstwa „trzeciego stanu“ i rosnących stale przywilejów wielkiej finansiery.
„Ci parwenjusze“, rzekła księżna de Luynes, „tłoczą się na szczyt zbyt spiczasty i wysoki, aby na nim mogła utrzymać się większa ilość osób, niż ta, co zajęła go z prawa krwi i zasług rycerskich wobec tronu. Jeżeli tak dalej pójdzie, gotowi są zepchnąć nas...
„Księżna żartuje,“ ozwała się stara hrabina de Maillebois. Czyżby śmieli?“
„Oni śmią wszystko!“ odparła księżna de Luynes, „to nie są już poczciwi mieszczanie z czasów Filipa de Valois. Rozzuchwaliła ich łaska królewska, której ...niewdzięcznicy nie umieją przyjmować w pokorze.“
„To prawda!“ rzekł książę de Luynes, „zapełnili dwanaście parlamentów, wszystkie izby skarbowe, sądy, fotele seneszalów i zarządców prowincji... są wszędzie!“
„Dostarczają czwartą część oficerów,“ westchnął wysoki wojskowy.
„W kościele zajęli ciżbą całą probostwa, kanonikaty, prebendy... kto wie, może sięgną z czasem po kapelusze kardynalskie,“ ozwał się cicho kardynał de Luynes.
„To prawda,“ zauważył prezydent Herault, „zapełnili wszystkie stanowiska w magistraturze — od adwokatów do kanclerza... stają się radcami w ministerstwach... Niepodobna odmówić tej nowej burżuazji geniuszu.“
„Cóż to za geniusz?“ wzruszyła z nietajonem oburzeniem ramionami księżna de Luynes, „opierają się na najpodlejszej potędze — pieniądza! Niejeden z nich przybył chyłkiem do Paryża z paczką brzytew pod pachą, albo wylazł z winiarni w porcie angielskim, a dziś jest wielkim panem, pył miota w oczy... Nabrzęczały mi w uszach te nazwiska, o których dawniej nikt nie słyszał, jacyś Bergertowie, Dupiny, Durandowie, Massony, Girard’y, Thoinard’y — i Bóg wie jeszcze, jak to się nazywa. A jak oni mieszkają!... Wszakże przeszli zbytkiem nas... Czem są pałace naszych najznakomitszych rodów wobec przepychu tych handlarzy, którzy mniemają, że cały świat kupić można?!...“
„Może jednak jest w tem jakiś mus,“ zauważył pojednawczo marszałek de Noailles. „Francja rośnie, rozwija się — ma bilans handlowy 45 miljonów i 50 tysięcy wojska... Trzeba jej nowych sił... a przecie my, ludzie dobrze urodzeni, nie nadajemy się do tej nowej pracy...“
„Ale oni każą sobie za nią zbyt drogo płacić... Stają się poprostu niebezpieczni... dla państwa i ludzkości... Jeżeli ta hydra kiedyś podniesie głowę...“ rzucił z kąta wysoki dostojnik wojskowy. „Toć ci mieszczanie dyktują nam już plany wojenne...“
„Czy to dziw, skoro stara szlachta już poczyna się kojarzyć z córami wielkich finansistów?!“ westchnęła głośno najstarsza z dam. „Tą drogą psują krew naszą i zyskują niedozwolony wpływ polityczny...“
Młoda pani Moncrif lękliwie zaoponowała:
„Trzeba jednak przyznać tej nowonarodzonej plutokracji, że posiada smak i gust wybredny. Przywożą z Niemiec i z Chin wspaniałe ,gabinety porcelanowe‘, cudowne skrzynie z Japonji, mają arcymisterne meble i obrazy... Popierają artystów, pisarzy, mistrzów dłuta i pędzla... Są to nasi Mecenasi i Medyceusze...“
„Za ich gobelinami, bronzami, posągami kryją się tłuste fizjonomje i nadęte brzuchy dzierżawców podatkowych, tuczących swoje kieszenie nieczystemi operacjami!“ rzekł gniewnie zubożały markiz Puisien.
„Pozostał nam jeszcze jedyny przywilej... ta zuchwała burżuazja nie sięgnęła jeszcze po miłość królewską!“ ozwała się z ryzykancką śmiałością pani Châteauroux, piastująca właśnie „berło“ faworyty Ludwika XV.
Na jeden moment nastało żenujące milczenie. Ale zaraz pochlebczo przyklaśnięto tej uwadze:
„Tak! tak! to wielka prawda! To jest jeszcze jedyny przywilej dobrej krwi...“
„A przecie,“ zaryzykowała dalej pani de Châteauroux, „i to się zmienić może... wobec zaiste dziwnego postępowania tej troszeczkę szalonej, naszej kochanej pani de Mailly.“
Pani de Mailly była pierwszą faworytą Ludwika XV, narajoną mu przez kardynała Fleury i Tencin’a w chwili, gdy ostygł dla żony — pozbawiona wdzięków, ale sprytna i miła, dzięki czemu po dość szybkiej utracie miłości króla wzywana była doń niekiedy w roli zaufanej przyjaciółki.
„Cóż zrobiła pani Mailly?“ zapytano z wielu stron z ciekawością i zdziwieniem.
„Mówiono mi, że przed kilku dniami na wieczorze u pani d’Angervilliers rozentuzjazmowana grą i śpiewem jakiejś mieszczki... zdaje się pani d’Étioles, z domu... panny Poisson, rzuciła się jej na szyję!“
Nazwisko: „Poisson“, wyrzekła pani de Châteauroux ze zbyt mocno podkreśloną wzgardą, aby pod tym naciskiem tkwić mogła zwykła obojętność dla osoby nieznanej. I zaraz dodała: „Tem nazwiskiem ,d’Étioles‘ brzęczy, jak pszczoła, po całym Wersalu, jakby chciała koniecznie, aby doszło do uszu Najjaśniejszego Pana. Wczoraj słyszałam je powtórzone conajmniej przez dziesięć ust...“
„Ba! dlaczego pani d’Angervilliers przyjmuje tę osobę, nienależącą do towarzystwa?“ spytała księżna de Luynes.
Prezydent Henault powstał i ozwał się:
„Wybaczcie, dostojne panie, że... stanę w obronie pani d’Étioles. Przyjmuje ją nawet de Montigny; jeżeli to mało, dodam, że popiera ją nawet pani de Saissac — to chyba wystarczy. Otóż miałem szczęście — tak jest! szczęście — widzieć u pana de Montigny panią d’Étioles i oświadczam, nie uchybiając nikomu, że widziałem najpiękniejszą kobietę pod słońcem — nadto fenomenalnie obdarzoną przez naturę. Pani d’Étioles posiada gruntownie kunszt muzyki, śpiewa z pamięci sto pieśni, jest skończoną artystką operową i komedjową, posiada smak najwyszukańszy... słowem, — rozumiem zachwyt pani Mailly i gdyby nie wiek mój (dodał z uśmiechem) rad byłbym zrobić to samo, co i ona... Ale oto i pani Mailly... Prosimy tutaj — broń się pani sama — atakują tu zapał pani dla pani d’Étioles.“
Istotnie w progu salonu stała od paru chwil pani de Mailly. Była zarumieniona, usta jej drgały powstrzymywanym gniewem. Słyszała wymierzony przeciw niej atak. Zwolna zbliżyła się do grupy rozmawiających i oddając niski ukłon — nie bez odcienia ironji — całemu towarzystwu, spytała:
„Pozwolicie, panie, że jako podsądna usiądę, bo moja obrona będzie długa.“
I rzucając spojrzenia szarych, błyszczących mądrze, oczu dokoła siebie, zwłaszcza świdrując wzrokiem księżnę de Luynes i z ukosa złośliwie poglądając na faworytę, panią Châteauroux, która zajęła przy królu wprawdzie niebezpośrednio po niej, ongi piastowane przy nim miejsce — pani Mailly rozpoczęła w te słowa:
„Wiem, że na pani d’Étioles cięży grzech pierworodny — jej pochodzenie. Ale kiedy zdarza się cud, któż z nas pyta, skąd przychodzi? Cud przyjmuje się pokłonem. Cud jest zawsze z nieba... albo z piekła. Albowiem jeżeli pokusy naszego kobiecego rodzaju, zdaniem mnichów, pochodzą z piekieł, to pani d’Étioles posiada wszystkie uroki szatańskiej kokieterji... lub poprostu kobiecej, jak rzekłybyśmy — dalekie od poglądów mniszych. Lecz wolę rzec, że czary pani d’Étioles zjawiły się z nieba, jako talenty niezwykle szczęśliwej natury. Podniosła je wprawdzie pracowita uprawa, lecz na tem większy zasługują hołd. Jeżeli genjusz nie jest samą cierpliwością, to jej genjusz i cierpliwość warte są podwójnego hołdu...
Jest ona w całem tego słowa znaczeniu wirtuozką. Jak śpiewa i gra na klawicymbale, zapytajcie o to mistrza tonów, jej nauczyciela, pana Jelliot. Sam Guibaudet nauczył ją tańca a od czasów klasycznej Grecji nie oglądano takiego wdzięku ruchów.
Nie zwątpicie o jej umiejętności deklamacji, jeżeli wam powiem, że zainteresował się nią Crébillon, przyjaciel domu jej matki. Posiada ona w głosie wszelkie subtelne odcienie ironji i wszystkie pociągające tony sentymentu.
Nadto — trudno w to uwierzyć, gdy się myśli o wzorowości jej powabów niewieścich — dosiada konia, jak najśmielszy jeździec. Nie znam kobiety jeżdżącej lepiej konno, jak nie znam kobiety... nawet z naszych sfer, noszącej z większym wdziękiem suknie i bardziej ujmująco posługującej się wachlarzem. O cudach jej wychowania niechaj zaświadczy to, że potrafi wodzić pędzlem i ołówkiem na papierze tak samo, jak palcami na strunach arfy; nie tworzy wprawdzie arcydzieł, ale budzi podziw trudną sztuką rytowania na miedzi...“
Pani Mailly czuła, że obudziła śród swoich słuchaczek jeżeli nie dość przyjazne zdziwienie, to przynajmniej żywą ciekawość względem opisywanego przez nią arcydzieła natury, ale nie dokończyła. Rozległ się bowiem głos mistrza ceremonji, meldujący w progu nadejście Króla.
Ludwik XV zaspał przyjęcie u siebie, gdyż tego dnia i poprzedniego był na łowach — właściwie nie był jeszcze wyspany — zjawiał się przez grzeczność śród swoich gości. Wszystko powstało na jego widok. Przechodząc, niedbale oddawał ukłony. Nieco uprzejmiej zbliżył się do koła arystokratycznych dam, śród których znajdowała się stara księżna de Luynes i faworyta pani Châteauroux: pierwszej oddał ukłon pełny szacunku, rozpytując o zdrowie swojej małżonki-królowej, która nie zjawiła się skutkiem migreny na wieczorze i wcześniej udała się na spoczynek — drugiej to jest faworycie mrugnął oczyma z uśmiechem bez osobliwej dyskrecji i zwrócił się wprost do zgorączkowanej pani Mailly.
„Skąd te róże wykwitły na twarzy pani?!“ spytał, używając żartem patetycznego języka i tonu...
„Musiałam tu bronie pewnej kobiety, Najjaśniejszy Panie, którą kocham i szanuję,“ rzekła pani Mailly.
„A! Kogo to?“
„Panny Poisson!“ rzekła dobitnie pani Châteauroux.
„A?!... To nie jest nazwisko,“ rzekł. „To... ,ryba‘!“[1] roześmiał się.
„Obecnie pani d’Étioles!“ poprawiła pani Mailly.
„D’Étioles... d’Étioles?! bąkał, „to musiało być już bardzo dawno, kiedy to nazwisko istniało. Nie przypominam sobie, aby je ktoś przy mnie wymawiał.“
„Ale kobieta, która je nosi...“ z lekką niecierpliwością w głosie ozwała się pani Mailly, starając się zagłuszyć śmiech, którym przyjmowano dowcipy króla, otaczając go pochlebczo zwartem kołem dworzan, schodzących się ze wszystkich salonów. Ta kobieta...“
„Musi być bardzo smaczna!“ dokończył za nią król i, poziewając, wykręcił się na pięcie, zmierzając z powrotem do swoich apartamentów.
Pani Châteauroux wyjaśniła:
„Król musi się wyspać. Jutro o świcie rusza na łowy.“
Goście jęli się rozchodzić. Pani Châteauroux rzuciła jeszcze w gwar rozchodzących się:
„Jaki on piękny!“
„Przedziwnie piękny!“ posypały się głosy pochlebne a szczere...
Pani Mailly stała ze ściągniętemi gniewnym żalem ustami. O pani d’Étioles, o której mówiła z takim zapałem, to lekkomyślne towarzystwo, którego myśl na niczem i nikim nie potrafiła zatrzymać się długo — w tej chwili zupełnie zapomniało.






  1. „Poisson“ po francusku znaczy „ryba“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.