Markiza Pompadour/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Markiza Pompadour
Podtytuł Miłośnica królewska
Rozdział Ciernie śród róż
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Vernaya Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XII.
Ciernie śród róż.

Markiza de Pompadour wstąpiła na kwietny dywan ogrodów Wersalu, ale pod różami kryły się gęste ciernie. Stara arystokracja na dworze zawrzała gniewem przeciw „mezaljansowi miłości królewskiej“, który unieważniał przywileje krwi błękitnej do otoczonego glorją konkubinatu i „gryzetkę z brudnego gniazda“ podnosił do markizatu, stawiając ją publicznie obok Króla. To było ze strony Króla... zbrodnią stanu, którą w ślad za dworem, zda się, wyczuwał cały naród. To przekroczenie granicy praw królewskich przerażało ludzi starego porządku, jako nową zdobycz „trzeciego sianu“, bezwstydnie rosnącego w siłę i bogactwa.
Niebawem na dworze powstał komplot plotkarstwa, spisek szpiegowski: śledził przez wysilający wzrok damy i usłużnych względem nich kawalerów lada uchybienie parweniuszki przeciw etykiecie, wyśmiewał odcienie jej głosu, analizował podejrzliwe maniery, oraz pozostałości mieszczańskie w jej mowie. O najmniejszem roztargnieniu, przeczącem przepisom etykiety, mówiono szyderczo, jako o błędach okrutnych, zdradzających naturalny „brak rasowości“ i starano się, aby te sądy krytyczne dochodziły do uszu Króla. Ludwik XV. był chwilowo zakłopotany — zdawało się, że faworyta nie utrzyma się przy dworze — aż Król znalazł wyjście, powierzywszy miłośnicę surowej i pełnej ironji mustrze pani de Lauragnais, która wywracała ją ku uciesze galerji, jak lalkę. Pani d’Étioles wyszła z tej próby zwycięsko, stała się damą w każdym calu, poza niewytępioną manierą dawania pieszczotliwych przezwisk ludziom, stojącym na wysokich stanowiskach, w rodzaju: „moja świnko!“ — maniera, którą zresztą oczarowany Ludwik przejął od niej ku zgrozie dworu i stosował w momencie dobrego humoru do własnych dzieci.
Wrogiej kliki, której duszą był minister marynarki Maurepas, nie tyle wielki polityk i fachowiec, co mistrz złośliwego dowcipu i genjusz karykatury — faworyta rozbroić nie zdołała. Zażegnięci przykładem niewyczerpanego przy winie w opowiadaniu o krokach pani de Pompadour, wersyfikatora-ministra, zadającego najdotkliwsze rany jej kobiecości — rozmaici pismacy z pod ciemnej gwiazdy tworzyli niezliczone piosenki satyryczne, w których oblewali błotem ją i jej pochodzenie, mieszając trafne razy z najbezczelniejszą przesadą i jawnem łgarstwem. W tych wierszydłach „nałożnica królewska“ zobrazowana była nie tylko jako bezwstydna dziewka i pijawka skarbu, ale jako istota głupia i brzydactwo o cerze pożółkłej i zębach ze skazami — potwora, niepojęcie biorąca ślepego króla pod ciężki pantofel. Ta powódź popularnych piosenek rozchodziła się po Paryżu, dostarczając pożądanego pokarmu wesołej żółci francuskiego narodu.
Pani Pompadour zniewolona była lękać się, że te niekiedy dowcipne i świetne w formie wierszyki, miast oburzyć Króla — dotykanego z nią razem — mogą go zmrozić dla niej, lub podkopać jego miłosną wiarę w nią szykaną, trafiającą do jego ironicznego usposobienia. Wiedziała, że od chwili, gdy będzie się bawić tem, co było dla niej raną — jej powaga będzie zachwianą, a z nią i miłość Króla.
Jak dotkliwemi były te piosenki, które obiegały stolicę i prowincję, a rozpowszechniane były przez dwór i na dworze, niechaj zaświadczy przekład jednej z nich, osobliwie popularnej, błyskotliwej w formie, niecnej treści, obliczonej na zbuntowanie Króla przeciw więzom jej miłosnego czaru. Rachuba była niezdarna, bo — jakkolwiek pani de Pompadour często zapadała na zdrowiu i wyglądała wówczas gorzej — niezwalczony urok w istocie młodej kobiety przeczył bezsilnej karykaturze. Prawda satyry, podkreślającej luki Skarbu, trwonienie bogactw na kosztowne pałace dla faworyty, wyposażenie rodziny Poissonów: przywróconego do łask królewskich ojca i popychanego na szczyty brata, bezwzględne poddanie się Króla władzy kochanki, wyprzedawanie dostojeństw i płaszczenie się chciwych a zubożałych dworaków przed „nielegalną“ panią Wersalu — mieszała się tu z takiem bezczelnem zapoznaniem nieśmiertelnych walorów jej urody, wysokich zalet umysłu, czarów bogatej duszy, prawowitości rozkazów natury genialnej, przerastającej otoczenie, i jej naprawdę głębokiego przywiązania do Monarchy oraz pracowitej myśli o kulturze krajowej i sławie Francji — że tę piosenkę bezzębnej nienawiści godziłoby się rzucić w błoto niepamięci, gdyby to błyskotliwe powiązanie prawdy z fałszem nie było znamienną charakterystyką nastrojów czasu jego śmiałości i zuchwalstwa, dumy i niewolnictwa, odwagi satyrycznej i anonymowej podłości, swawoli i sarkazmu.
Oto jak brzmi ta śpiewka ze swemi refraine’ami, stanowiącemi już świt wyłaniającej się Muzy kabaretu, która jest jedną z wdzięcznych bogiń Paryża, co szerzy się wpływami na świat cały.

Wielkie pany maleją,
Finansiści się śmieją,
No, a „rybki"... pęcznieją,
Rządzi babsko — Nic — Nic — Nic!
Nowych gmachów gromada;
Na to skarb się rozkrada,
Wielkie państwo upada,
A Król tylko widz — widz — widz!

Mieszczaneczka z nim gzi się,
Robi wciąż rozkosznisię,
Rządzi swem widzimisię
I dworowi niesie pech — pech — pech...
Król ma grube kłopoty,
Lecz w miłosne wpadł poty;
Śmieszny żar dla kokoty
Cały Paryż wprawia w śmiech — śmiech — śmiech...

Pod pantoflem Król wzdycha,
Kiedy dziewka ta licha,
Co na złoto li czyha,
Z rang zrobiła sprzedażny swój kram — kram — kram...

Świat się przed nią ugina
I dwór podleć poczyna,
Dawny blask zapomina
I bożyszcze chce widzieć śród plam — plam — plam...

Kto ma smak, ten przygani
Żółtej skórze tej pani,
Zimnych ślepiów otchłani...
Szyja długa, niema zęba bez skaz — skaz — skaz...


A charakter — jak brzydki!
A jej myśl — nieużytki
Marnej duszy, najmitki, —
To nie ryba nawet, ale płaz — płaz — płaz

Z tem serduszkiem łajdackiem,
Gdyby była choć cackiem,
Że Król padł przed nią plackiem,
Świat by pojął, przebaczył w mig — mig — mig...

Lecz na cześć głupiej maski
I figury tak płaskiej,
Przecz zachwytne te wrzaski?...
Każdy powie: „Król — bzik — bzik — bzik!...“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.