Matka królów/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Matka królów
Podtytuł Czasy Jagiełłowe
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1883
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.


Z wielkim smutkiem i niepokojem dowiedziała się królowa Sonka o postanowionej podróży męża z Lublina do Wilna. Obawiała się mściwego Witolda dla siebie i dla męża.
To jedno ją pocieszało, że biskup go nie opuszczał i towarzyszył w podróży. Nie mogąc ścierpieć długiego milczenia, musiała ludzi swych wysyłać, porozstawiać, aby ciągle mieć wiadomości z Wilna. Na dworze Witoldowym miała starych życzliwych, przez których dowiedzieć się mogli jej wysłańcy, co się tam działo.
Chodziła jednak ciągle w gorączce, obawiając się i przeczuwając coś złego. Korona litewska, gdyby była doszła Witolda, zostałaby jej synowi wydartą, ale nad tem czuwał mąż ów żelazny, Oleśnicki, który nie mógł oderwania się Litwy dopuścić.
Co kilka dni przybywał ktoś do Krakowa. Dowiedziano się tu o rozjechaniu książąt, o chorobie Witolda, a nim Oleśnicki, który przed śmiercią jego z Wilna wyjechał, powrócił do Krakowa, dobiegł tu goniec umyślny, oznajmując o zgonie przeciwnika.
Mogła królowa odetchnąć swobodniej, ale ogarnął ją jakiś smutek, żal nawet po człowieku, który niegdyś dla niej był przyjaźnym, przy którym z dziecka się chowała. Jedno niebezpieczeństwo minęło, ale komu teraz miała się dostać Litwa?
Z początku spodziewała się rychłego króla powrotu, nie wiedząc jak Litwą rozporządzi, bo o Świdrygielle słychu jeszcze nie było.
Sądzili niektórzy, iż król powoła Zygmunta Kiejstutowicza, brata Witoldowego, książęcia spokojnego, który od dawna znaku życia nie dawał, królowi nigdy w niczem się nie przeciwił, i Witoldowi nie był na zawadzie.
Ale po bracie bratu oddać Litwę, było jakby przyznać prawo dziedziczenia rodowi ich, a tego i panowie polscy się obawiali i król chcieć nie mógł.
Gdy powrót króla się opóźnił, coraz niespokojniejsza Sonka, słała ciągle potajemnie dowiadując się, co się z nim dzieje.
Jechali komornicy jej, księża, czeladź dworska, posłanicy różni, nagradzani hojnie, a królowej nigdy ich dosyć nie było.
Przez ten czas nawiązała całą siatkę około siebie sług wszelkiego stanu, i cały dwór niewidomy, który był na jej rozkazy. Ani ochmistrz dworu, ani urzędnicy nie wiedzieli o nich, stara Femka i królowa sama, wyprawiały i przyjmowały listy i doniesienia słowne.
Przynoszono czasem prawdę, często baśnie i plotki, ale to podsycało i utrzymywało życie, a królowej przymnażało służby i pomocników, których starała się mieć wszędzie.
Ostatni wysłaniec po Witoldowej śmierci, ledwie dobiegłszy do Grodna, spotkał się tu z wyprawionym przez króla człowiekiem, opowiadającym, że był w niewoli trzymany, i Świdrygiełło się z nim nieludzko obchodził.
Wieść ta już się rozsiewała po całym kraju, kiedy na Wawel dobiegła.
Królowę raziła ona jak piorunem. Nie miała już chwili spokoju.
Natychmiast wyprawiła podkomorzego do biskupa, zaklinając go, aby do niej przybywał.
W śmiertelnej trwodze, drżąca, zapłakana, spotkała go w progu, do rąk się jego rzucając.
— Ojcze! ratuj! król w niewoli!
Oleśnicki wydawał się zupełnie spokojnym, odparł dosyć zimno, że przy pomocy Bożej, nic złego stać się nie może.
— Przecierpi król za niebaczność własną — mówił — za dobroć zbytnią i powolność dla rodziny... Zawsze mu ona szkodliwą była, bo się jej powodować dawał. Gwałtu jednak, nawet ten szaleniec dopuścić się nie będzie śmiał, bo wie, że onby mu nie uszedł bezkarnie.
Uspokajając Sonkę dodał biskup, że nie zaniedbał nic, listy do Rzymu do papieża wyprawił, aby Ojciec św. słowem swem groźnem Świdrygiełłę upomniał... Wysłał też do króla Zygmunta i do innych panów chrześciańskich zażalenia i skargi z prośbą, aby uciśnionemu Jagielle w pomoc przyszli.
— Widzisz, miłość wasza — dokończył — żem nie zaspał chwili i czynię co mogę.
— Tak — odparła żywo królowa — ale po co nam wzywać pomocy cudzej, kiedy my sami króla ratować możemy... Wszystko coście uczynili, mój ojcze, byłoby wystarczającem, gdybyśmy z kim innym do czynienia mieli, a nie ze Świdrygiełłą, który rozumu mało ma i zalewa go, a do Jagiełły urazę dawno w sercu zachował i zemsty pragnie...
Biskup myślał chwilę.
— Cóż więc czynić? — zapytał.
— Mój Boże! wojsko zbierać — zawołała Sonka zrozpaczona. — Na odgłos, że ono idzie, Świdrygiełło, jeszcze niemający sił zgromadzonych, musi się ulęknąć. Tu żadne listy nie pomogą... żelaza trzeba.
— Zawczasu je z pochew dobywać i wojnę wywoływać — rzekł Zbigniew. — Bez zjazdu panów i szlachty, zkądże ludzi wziąć?
— Zjazd zwołajcie!!! — nalegała królowa.
Łagodząc ją, biskup po chwili dołożył, że naprzódby posłów należało do Świdrygiełły wyprawić i groźbą go przywieść do opamiętania.
Wszystko to królowej nie starczyło, zdawało się zbyt powolnem, ale nauczyła się tak ufać biskupowi, że w końcu uległa mu i na wszystko zgodzić się musiała.
Oleśnicki znajdował wiadomości przesadzonemi, niebezpieczeństwa nie widział jeszcze.
Tymczasem po całej Polsce z oburzeniem o niewoli mówiono, a wysłańcy królowej szlachtę poruszali... umysły rozogniały się zuchwalstwem człowieka, który śmiał się tak ze swym panem, z koronowaną obchodzić głową. Cały naród czuł się tym obelżonym.
Królowa głośnemi użaleniami, skargami, nabożeństwy, umiała te uczucia rożniecać i niebezpieczeństwo wystawiać groźnem.
Hincza i dawni komornicy jej, będący na swobodzie, jeździli po dworach z jej rozkazu, powiadając w głos, że źle jest królestwu temu, którego głowę może lennik trzymać bezkarnie w niewoli, że srom spadnie na Polskę całą jeżeli się nie ujmie za pana swego.
Szlachta łacno dająca się poruszyć, zjeżdżała się już kupkami po gródkach, odgrażając, krzycząc na senatorów, że mało o króla dbali, sami sobie przywłaszczając władzę.
Nie usypiała królowa...
Gdy się tu tak przygotowywano wrzawliwie stawać w obronie Jagiełły, i iść ławą, aby go odbić, w Wilnie stało coraz gorzej.
Trzymał Witold naówczas Podolskie zamki, do których Polska prawa miała i odebrać je potrzebowała. Na pierwszą wiadomość o zgonie księcia, nim ona doszła do Dowgierda starosty kamienieckiego, Polacy, przywabiwszy go do siebie, zmusili, że zamek im poddał. Inne też gródki podolskie, na których Litwini siedzieli, Smotrycz, Skałę, Czerwonogrod i przyległe ziemie odebrali Polacy.
Wygnany Dowgierd przybiegł ze skargą do Świdrygiełły.
Król o niczem jeszcze nie wiedział, gdy rozwścieczony odebranem doniesieniem, wpadł kniaź na zamek do niego, od progu krzycząc, że śmierć czeka Jagiełłę i wszystkich co z nim byli, jeżeli mu Podola natychmiast zwrócić nie każe.
Świdrygiełło pienił się z gniewu, przyskakując, lżąc króla, kajdany mu zapowiadając i męki.
Strwożył się Jagiełło, ofiarując przysięgę, że o niczem nie wiedział i nie wie.
— Nie dopuszczasz do mnie żywej duszy, wysyłać mi nie dajesz nikogo, zkądże chcesz, abym wiedział o tem i mógł zapobiedz?
Nieszczęściem, król pod pozorem odesłania do skarbu podarków, które mu Świdrygiełło ofiarował za życia Witolda jeszcze, wysłał z niemi dawniej Janka z Oleśnicy, przez którego ustnie biskupa o ratunek prosił.
Pisma mu żadnego nie dano, ale on go nie potrzebował, bo widział na oczy swe co się tu działo i cierpiał razem z królem.
Kniaź posądzał, że Jan z Oleśnicy mógł zawieść na Podole rozkazy i wściekłość jego dochodziła do szału...
Miotał się, pędzając po izbie jakby niewidomego wroga, to przystępował do króla i na niego złość swą wywierał.
— Zamki oddać mi każesz, albo ci głowę z karku zdejmę — krzyczał nad uchem starcowi. — Ty i te psy twoje co ci tu służą, wszystkiego nawarzyliście! Wywieszam Lachów, ciebie w dyby zabitego głodem zamorzę...
Zdechniesz w moich rękach!
Król ciągle usiłował go uspokajać nadaremnie.
— Dajże mi sposób, jak ja mam na Podole słać? nie mam nikogo? Sam jestem.
— Pieczęć przecie masz z sobą, bom widział, gdy nią sługa dla Macieja biskupa w Trokach przywilej pieczętował. Okłamać mnie nie możesz; dawaj list pod pieczęcią, lub zginiesz!!
Jagiełło był gotów na wszystko.
Nagroziwszy jeszcze, klnąc wybiegł Świdrygiełło.
Zaledwie się za nim drzwi zamknęły, gdy Andrzej z Tęczyna wszedł, a z nim Drzewicki cały drżący.
Król błagająco do nich ręce wyciągał. Podkanclerzy chociaż trząsł się, nie ze strachu wszakże, ale z gniewu. Sama ta myśl, że on mógł być zmuszony pieczętować list, który królestwo o stratę całej ziemi mógł przyprawić, w rozpacz go wprawiała.
— Ratujcie mnie — zawołał Jagiełło. — To człowiek wściekły, jak mówi, tak uczynić gotów. I ja i wy zginiecie, życiaśmy niepewni.
Podole odbierzemy z pomocą Bożą, a żywota nikt nie wróci. Ratujcie mnie!
— Miłościwy królu — gwałtownie przerwał Drzewicki — Czułbym się winnym zdrady i w sumieniu grzesznym, gdybym pieczęci użył do takiego listu.
Nie mogę! nie godzi się.
Rychlej pieczęć w studnię wrzucę i utopię.
Król się zerwał z ławy.
— Boga się bój! — zawołał — to jakbyś mnie razem do wody cisnął! On mi jutro kajdany nałoży i do ciemnicy wrzuci. Siepacze jego mnie w niej uduszą.
Los Kiejstuta przyszedł mu na pamięć może, wzdrygnął się.
— Nie będzie was śmiał tknął — przerwał Andrzej z Tęczyna. — Za nami przecie cała korona stoi. Nie poważy się.
— On! albo ty go znasz? — zawołał Jagiełło. — Ja go pamiętam od dziecka, a wiem, że rozjadłszy się, nie zważa na nie. Swoje życie gotów dać i drugiemu je wziąć... choćby nie wiem kim był.
List mu trzeba dać, na Boga, aby się wyzwolić! List...
Drzewicki królowi do kolan przypadł.
— Nie można! miłościwy panie. Złóżcie wszystko na mnie, żem ja pieczęć zgubił, zatracił, żem winien. Niech mnie biorą na męki, niech głowę mi zetną. Życie dam, a kraju nie zdradzę...
Jagiełło przerwał mu jękiem.
— Twojem on życiem syt nie będzie — krzyknął — moje weźmie... Listy na Podole trzeba wysłać, ktokolwiek je napisze, zapieczętuję główką od miecza... zamki mu trzeba dać, albo głowę!!
Na to błaganie królewskie, nikt już odpowiadać nie śmiał, popatrzyli na siebie, uledz musieli.
— Pisz mi natychmiast list — zawołał król — rozkazuję. Ja będę winien, nie ty... Moja wola...
Zaklika z listem pojedzie, lepiej dziś niż jutro... Zaraz niech mi się do drogi sposobi. Michno Buczacki pewnie w Kamieńcu siedzi, ktoby inny jak nie on na to się ważył?
Niech zda zamki temu, kogo Świdrygiełło naznaczy.
Tęczyński chciał się odezwać, Jagiełło rękami zamachnął nakazując mu milczenie.
— Pisz list, mnie życie miłe!
Po tej odprawie wszyscy co przy królu byli, przybici i upokorzeni, wbiegli do izby podkanclerzego.
Łamał ręce Drzewicki. Andrzej Tęczyński, rycerskiego serca człowiek, jeden męztwa nie tracił. Burzył się w nim, ale nadziei nie postradał.
— Z każdym dniem gorzej koło nas — odezwał się — cierpieliśmy i milczeli, król w niewoli, my jeńcami, trzeba w ostatku myśleć o sobie. Nim słońce wejdzie z Polski, rosa tu oczy wyje.
— Ale jakaż rada, jeśli z Polski nam nie wyślą odsieczy? Co my poczniemy z pijanicą i szalonym? — westchnął Drzewicki. — Siły nie mamy. Chyba Bóg.
— Pewnie Bóg, Bóg pomoże — wtrącił Tęczyński — ale my też o sobie myśleć musimy, bo nim odsiecz nadciągnie, po nas tu tylko kości zostaną.
Obejrzał się do koła. Było ich w izbie z dziesiątek urzędników, komorników i różnej służby królewskiej, wszystko ludzie wyprobowani i wierni.
Położył palec na ustach i powoławszy ich do kupy, szeptać zaczął.
— Serca nam nie zabraknie, tu jedyny ratunek w męztwie.
Krótko powiem, tego wściekłego człowieka potrzeba się pozbyć. Choć trzyma z nim dużo ludzi, więcej ze strachu niż z miłości, więcej dla grosza niż dla niego. Jak go zdusimy, nikt po nim płakać nie będzie.
Wpadnie tak jeszcze raz, jak oto dziś na króla, co tu długo myśleć, jedni z tyłu drogę zaprą, drudzy się z tulichami nań rzucą i nim krzyknie, zgładzimy go.
Innej rady niema! niema! — gorączkowo powtarzał Tęczyński.
Mężyk i inni słuchali nie okazując bynajmniej ani zdziwienia, ani oburzenia. Owszem zdawali się wszyscy widzieć konieczność i nikt się nie wzdrygał.
— No, a potem? — spytał Mężyk.
— Nim się opatrzą co się stało, zamek trzeba opanować, Litwinów z niego precz wysadzić, zamknąć się, obwarować i bronić, dopóki nie nadciągną nasi. Gdy Świdrygiełły nie stanie, inaczej bojarowie zaśpiewają.
Znowu milczeli wszyscy nie sprzeciwiając się, słuchali uważnie, oglądając się tylko, czy obcy ich nie szpiegują.
— Tego co ja myślę, oni się wcale nie spodziewają — mówił dalej — króla widząc przelękłym i gotowym na wszystko, nas też mają za trusiów.
Trudności więc, da Bóg, ja tu żadnych nie przewiduję, trzeba tylko paść na nich zuchwale i znienacka.
Sam jeden do izby zawsze wchodzi, prawie bezbronny, nas dziesięciu się może zasadzić, bodaj piętnastu, a jak pierwszy go tak za gardło ścisnę, aby mu nawet para z ust nie wyszła. Zbroi nie nosi, ludzi, co z nim przybywają w dziedzińcu zostawia. Nasza czeladź im da rady, a zamek... choćby na samym górnym, dolny porzuciwszy, trzymać się przyszło, ja w tem, że dostoi, póki odsiecz nie nadciągnie.
Zaklika z listem na Podole jedzie, to i dobrze. Tego nam trzeba. Ostatnimby niezdarą był, gdyby z drogi, choćby go pilnowali, nie pchnął kogo do Krakowa, że już o gardło chodzi... Szlachta musi na koń siąść.
Śmiała ta myśl Andrzeja z Tęczyna, przypadła zrozpaczonym i znękanym, którzy nic do stracenia nie mieli, jak nadzieja wybawienia, do serca!
Jeden Drzewicki trochę sykał na nią, bo mordem zdradzieckim się brzydził.
— Trzeba go do tego przywieść przynajmniej — ażeby się do którego z naszych porwał. Lżej będzie na sumieniu, a bezbronnego tak napaść.
— Alboż pana i króla bronić nie jest obowiązkiem naszym? — wtrącił Mężyk, który wraz z innemi, całkiem już poślubiał wniosek Andrzeja z Tęczyna. — Choćby ginąć przyszło, raz z tego obrzydłego ucisku, w którym nas, gorzej chłopów trzyma, wyjść potrzeba. Lży, łaje, odgraża się. W podworcu z nas żaden pokazać się nie śmie, aby mu Rusini szubienicą się nie przedrzeźniali, na której go powieszą... Jak Bóg miły już tego dosyć. Człowiekby może zniósł, do ran pańskich ofiarując, ale patrzeć jak się nad starowiną królem znęca, włosy na głowie wstają. Dosyć już tego!
— Dosyć! Siła nadto! — poczęli potakiwać inni. — Święte słowa. Zdusić go!
Andrzej z Tęczyna sam się zdziwił tej nie spodzianej zgodzie. Ochota do czynu jeszcze w nim wzrosła.
— A no, sza!! — zawołał. — Król o tem wiedzieć nie ma, ani się domyślać, opatrzeć się potrzeba dobrze, rozglądnąć po zamku, ludzi zwołać, podzielić, gdzie który lepszy... a kupą się trzymać!
Ta pijana hałastra Świdrygiełły nam nie straszna, połowa jej uciecze, a połowę wydusim... Na zamku, gdy się zaprzemy, zjedzą licha, żeby nas dostali.
Drzewicki już się też nie opierał.
— A żywność? — zapytał.
Uśmiechnął się Andrzej z Tęczyna i dodał.
— Za życia Witolda jeszcze górny zamek dobrzem opatrywał i obchodził. Pokazywali mi, chwaląc się zasoby, które książe nieboszczyk, na wszelki wypadek zawsze gotowe miał. Staną one choćby na rok oblężenia.
Wszyscy głowami poruszali, oporu nie było.
— Więc, ino do dzieła! a śmiało — zawołał Tęczyński. — Niech każdy idzie, sposobi się, patrzy, a o tem tylko myśli. Broń trzeba na kupę poznosić, bo teraz się wala po izbach tam i sam, zbroje pogotowiu mieć. Jeden drugiemu niech serca dodaje nie odbiera. Bydlęciu temu koniec sprawimy, na jaki zasłużył. Zakolemy go jak wieprza.
Poczynali się rozchodzić powoli, naradzając z Tęczyńskim, a dla niepoznaki, dzielili się po dwu, po trzech i szli w strony różne. P. Andrzej sam został z Drzewickim.
— No a z listem co zrobimy? — zapytał podkanclerzy.
— Ah! — westchnął Tęczyński! — list to wasza sprawa.
— Dałbym z życia mojego lat wiele, — zamruczał Drzewicki — abym mógł nie pisać i nie pieczętować.
— Nie ma na to rady, musicie! Rozkaz króla — rzekł Tęczyński. — Biedny stary przymuszony w niewoli, nóż na gardle, pismo takie nie warte nic... Chce go Świdrygiełło, trzeba mu niem gardło zatkać, nim inaczej je zdusim...
Podkanclerzy po izbie się zaczął przechadzać, wzdychając i ręce załamując. Wisiał obrazek Chrystusa na ścianie, który on z sobą woził ciągle, zwrócił się ku niemu z duszną modlitwą.
— Gdyby się jakiś środek znalazł? — zamruczał stojąc przed Tęczyńskim. — Gdyby Zaklika rozum i męstwo miał?
— O! — rozśmiał się Toporczyk — żadnemu z naszych Toporczyków Bóg miłościw ani jednego ani drugiego po trosze nie odmówił. Rodem kury czubate... Tyle tego, że jednym dał męztwa więcéj, a drugim rozumu... Tarło nie głupi, a odwagi mu równej trudno.
— Daćby mu, choć w but albo w suknię wszywszy, drugie tajemne pismo do Buczackiego — szepnął cicho Drzewicki. — W niemby można mu powiedzieć, że król zmuszony rozkaz wysyła, ale oni go słuchać, ani zamków zdawać nie mają.
— Ba! dobryby to był sposób — uśmiechnął się Tęczyński — ale wiecie, że z nas żadnego nie wypuszczają z zamku, nie przetrząsłszy kieszeni, nie wymacawszy za pazuchą. I buty gotowi zdejmować. Posła królewskiego z listami nie odprawią, nie obszukawszy go, ażali nie wiezie jakiej zdrady. Bóg wie, czy go samego puszczą? Pewnie mu przystawa dodadzą.
Zadumali się oba. Tęczyński smutno się uśmiechał.
— Miły Boże — odezwał się — wszystkiegom się w życiu spodziewał, bo człowiekowi rycerskiemu wszelkie przygody jak rybie woda, a no takich kolei na jakie my tu przyszliśmy... jam nie śnił nawet nigdy.
Drzewicki, który jako podkanclerzy z woskiem do czynienia miewał ciągle; postrzegł w tej chwili, na stole swoim leżącą grubą świecę żółtą woskową. Wziął ją w rękę i zadumał się, obracając na wszystkie strony.
Tęczyński milcząc, spoglądał na niego.
— Co myślicie? — spytał.
— Co myślę? hm — odparł podkanclerzy — myślę, że gdybym tę świecę rozerżnął, pismo w nią włożył, zlepił ją dobrze napowrót, aby znaku nie było, a Zaklice ją dał na drogę, aby sobie po gospodach wieczorami przyświecał — hm? co mówicie??
Andrzej z Tęczyna objął go z radości rękami obiema.
— Ja z woskiem do czynienia nie miewam i obchodzić się z nim nie umiem — zawołał — ale jeżeli pomoc moja potrzebna, mówcie! gotowem, choć zębami świecę gryźć.
Drzewicki nie czekając, już noża dobywał, świecę na wpół rozcinał.
— Zaklice jednak trzeba powiedzieć — dodał śmiejąc się — aby świecy bardzo nie palił, a do rąk ją samemu Buczackiemu oddał[1].
Jeszcze nad stołem tak oba nachyleni stali, około świecy zajęci, gdy wszedł Zaklika.
— No — zawołał od progu — mam już wóz i przewóz, wiem, że mieć będę towarzysza podróży i jakiego. Przysłał Świdrygiełło, aby pod gardłem na jutro listy gotowe były. Do boku mi dodaje takiego pijanicę jak sam, tylko tęższej głowy... kniazia Michaiła Babę.
— No, a ty baby zawsze lubiłeś — rozśmiał się Tęczyński — dla ciebie to w sam raz. P. Bóg cię słusznie pokarał... Otóż tobie — baba!!
— Już mi go pokazywali — dodał Zaklika — i mówili o nim. Przez całą drogę chlać będzie okrutnie i pokoju mi nie da, bo słyszę, gada tyle co pije.
— Tem ci lepiej gdy pałkę zaleje — przerwał Tęczyński. — Przy pijanym trzeźwy panem zawsze, choćby ten i kniaziem był.
— Pomoże ci kniaź Baba listu królewskiego strzedz — dołożył Drzewicki, zwracając się ku niemu. Możesz mu go nawet powierzyć, byleś mi moją świecę dowiózł całą.
— Świecę?? — zdziwiony spytał Tarło. — Co za świecę??
— Oto tę, którą ja ci na drogę dam — rzekł podkanclerzy pokazując — pamiętaj jej nie palić, a panu Buczackiemu co najrychlej do rąk oddać, nim... listy przeczyta... Rozumiesz.
Uśmiechnął się Drzewicki; Zaklika spojrzał i zobaczył na stole sporo już wosku wyskrobanego ze środka, a otwór w niej zrobiony nie mały... Reszty się łatwo było domyśleć.
— Nie bójcie się — rzekł — świeca dojedzie, bylebym ja żyw na miejsce się dostał... Będę ją przy sobie trzymał — choćby na sercu...
— Żyw i cały dojedziesz, nie bój się — rzekł Tęczyński — baba nad tobą czuwać będzie. Wieziesz dla nich nadto ważne listy, aby cię w podróży nie pielęgnowali.
Gdy Zaklika z Tęczyńskim wyszli, podkanclerzy izby na rygiel zamknął, przeżegnał się pobożnie, Boga na pomoc wzywając i siadł naprzód list tajemny do Buczackiego pisać, aby był gotowym i w świecy ukrytym dobrze, nimby mu przeszkodzono.
Zaledwie pośpiał dokończyć, gdy od króla wysłany zastukał komornik, dowiadując się, czy do Buczackiego rozkaz był napisany i zapieczętowany. Pilno mu zbyć się było... szalonego brata zaspokoić, a od prześladowania się uwolnić.
Podkanclerzy z westchnieniem dobył z woreczka pieczęci i ucałowawszy ją, jakby przepraszał, że do takiego aktu użyć jej musi, przycisnął na sznurze u pergaminu przywieszonym.
Jagiełło czekał dopytując ciągle, niespokojny, znękany i strwożony.
Znał on nadto dobrze Świdrygiełłę, aby pogróżki jego lekceważył. Dosyć było, aby do gniewu, który w sercu miał, starego dolał miodu i na zamek przybiegł rozjuszony, życia pewnym król od niego być nie mógł, a o zmowie swoich obrońców nie wiedział.
Boleśnie mu było Podola się zrzekać, wiedział, iż srogie wymówki cierpieć za to będzie od biskupa i panów polskich, bo ziemia była miodem i mlekiem płynąca, obfita we wszystko, ale życie ratować musiał.
Przychodziło mu na myśl, jak zawinił sam, przedsiębiorąc tę podróż nieszczęśliwą, mimo próśb i przestróg żony... Naówczas obawiano się Witolda tylko, nikt przewidzieć nie mógł, że daleko sroższe katowanie czeka Jagiełłę od brata, którego kochał, nad którym się użalał, przez miłość dla niego poświęcając mu Litwę.
Winił innych, ale obwiniał i samego siebie, bo biskup odjeżdżając, namawiał go do powrotu, największy żal mając do panów polskich, że nie spieszyli z oswobodzeniem i na łup go wydawszy, opuścili.
W tych myślach teraz biedny król na łowy nie mogąc jechać, bo by go z zamku nie puszczono, a i zasadzki obawiać się było potrzeba, po całych dniach prawie na łożu legiwał.
Z dworzan jego przychodził naówczas który, stawał przy nim i opowiadać musiał o wszystkiem co słyszał, widział, a niekiedy użalaniom króla potakiwać.
Aby rozerwać znękanego, zrana, od pogody począwszy, od pola jakie się dla myśliwych zwiastowało, musiano mu ciągle powiadać co na myśl przyszło, co ludzie robili, co czeladź gadała — jaką przyszłość wróżono i t. p.
Nie ruszył się nikt, nie wyszedł, nie wrócił, ażeby król nie badał, nie przywołał i nie kazał sobie szeroko opowiadać o najmniejszych rzeczach. Zajmowało go wszystko, ale najmocniej Swidrygiełło i jego towarzysze, ich uczty, bójki, gniewy kniazia i gwałty, które ciągle popełniał...
Wysyłał na zwiady, podsłuchy, ciekaw był, i to go rozrywało. Ze wszystkiego co posłyszał, po swojemu wyciągał prognostyki uspokajające.
Drugiego dnia jak zapowiedziano, Zaklika z kniaziem Babą miał do Kamieńca wyruszyć. Przyszedł więc do króla z pożegnaniem, po pismo, które już uwinięte w jedwab czekało, a obok worek na drogę.
Widok odjeżdżającego przykre zrobił na Jagielle wrażenie, choć spieszył go wysłać. Mrucząc oddał mu co dla niego przeznaczył, pobłogosławił na drogę i dodał w końcu.
— Powiedz Buczackiemu na Boga żywego, niech zamki zdają, o gardło moje chodzi.
Tarło więc z pismem jednem jawnem, z drugiem w świecy ukrytem, w towarzystwie kniazia Baby, wyruszył na Podole.
Musiał też być na pożegnaniu u Świdrygiełły, który sobie list z pieczęcią czytać kazał, a Babie surowo zalecił, aby pospieszał.
Nie miał już dnia tego czasu napaść Jagiełłę brat, zostawiając go w spokoju, choć ciągle na czatach stojąc, spodziewano go się i oczekiwano.
Wieczorem jeden z czeladzi przybiegł z dziwną wiadomością, iż na swoje oczy widział z Polski przybywającego, dawnego komornika królewskiego Hinczę z Rogowa; ale go ludzie Świdrygiełłowi u bram zaraz porwali, strzęśli do koszuli szukając listów, i nic przy nim nie znalazłszy, zaciągnęli do samego kniazia.
Wspomnienie o Hinczy na chwilę zasępiło czoło królowi, ale razem obudziło ciekawość, zkąd się tu wziął i co robił. Stał więc niespokojny Jagiełło, raz w raz dowiadując się, co się z tym Hinczą stało.
Nie skłamali donoszący, bo w istocie Hincza z wielkiej miłości dla króla i troskliwości o niego puścił się na ochotnika, nietylko aby mu przynieść wiadomości z Krakowa, ale wioząc listy papiezkie do Świdrygiełły, które tajemnie miał oddać biskupowi. Tych on już nie miał przy sobie, gdy go w bramie trzęsiono.
Po długiem oczekiwaniu i próżnych wysyłkach na zwiady, zjawił się w końcu Hincza na zamku, strasznie podróżą, a więcej może posłuchaniem u Świdrygiełły znękany.
Król gdy go wprowadzono, podniósł się aż z łoża, na którem leżał i usiadł.
— A ty tu zkąd? — począł prędko i niewyraźnie. — Kro cię posłał? z czem? gadaj!
Hincza ledwie miał czas pokłonić się królowi.
Był widokiem jego poruszony, bo choć w Krakowie o ciężkim położeniu Jagiełły wiedziano, nie spodziewał się go znaleźć w takiej poniewierce i uścisku.
Westchnął ciężko.
— A! miłościwy panie! — zawołał — nikt mnie nie posyłał (przyznać się nie chciał do listów). Zaczęto u nas rozpowiadać, jako się tu na tej Litwie źle dzieje bardzo z królem naszym, ruszyłem więc na ochotnika, nuż się przydam na co. Ale, Boże mój miłosierny! nie było mi w głowie, aby tu taka sroga niewola miała naszych spotkać.
Pochwycił się za głowę. Król patrząc nań ciekawie, wzdychał.
— W Krakowie co się dzieje?
Hincza, choć tam był — i do tego się obawiał przyznać, aby o dworze nie mówiąc, znowu jakich podejrzeń nie wzbudził. Odparł, że ze słuchów tylko wie, jako tam wszyscy zdrowi są, a pana tęsknie wyglądają.
— Gdyś tu przybył, trzęśli cię i pytali? — pytał dalej.
— Mało tego, że mi wszystko w sakwach poprzewracali — rzekł Hincza — zdawało się, że mi do wnętrzności chcą zajrzeć... tylko że brzucha nie rozerżnęli. Potem poprowadzili mnie przed kniazia, abym wymyślań jego i łajania słuchał.
— Pytał cię sam? cóżeś ty mu gadał? — przerwał król, przechylając się ku niemu, aby mógł lepiej usłyszeć odpowiedź?
— Przyciągnęli mnie na Gastoldowy dworzec — mówił zbliżywszy się Hincza. — Izba długa, stół przez nią całą, dzbanów las. Kniaź u jednego rogu, drużyna do koła, a wszedłszy chmiel tak czuć, że samem powietrzem upić się można. Począł kniaź od psów mnie czcić, grożąc że i mnie i wszystkich Lachów wywiesza, jeśli mu nie wyznam zaraz z czem ja posłany byłem i przez kogo. Ofiarowałem się choćby na ewangelię przysięgać, że sam z dobrej woli przybyłem, zasłyszawszy, iż król mało ludzi ma przy sobie, a byłem jego dawnym sługą.
Rzucali się ku mnie grożąc ciągle to dybami, to stryczkiem.
— Dybami! — przerwał król smutnie — co za dziw! i mnie już niemi grożono, nie lepszyś odemnie!
— Z próżnego nikt nie naleje — mowił dalej Hincza — nie mogłem się do niczego przyznać, nie mając nic na myśli. Zaczęli potem badać co się w Krakowie działo.
Niespokojnie spojrzał Jagiełło na Hinczę.
— A ty, cóżeś im mówił?
— Co jest i co prawda, że szlachta się zwołuje i wojsko gromadzi wielkie, aby iść na Litwę króla odbijać. A gdyby mu włos z głowy spadł, to tu kamień na kamieniu nie zostanie.
Król się strwożył mocno, aż ręce mu się zacisnęły...
— I tyś mu to powiedział?
— A com nie miał mówić? — odparł Hincza — niechaj wie co go czeka! To nie chybi. Prawda rzucili się na mnie posłyszawszy to, krzycząc, rycząc, pięści mi pod nos podsuwając, jeden nawet potrącił w kark z tyłu i poczęli wołać, że oni sami wprzódy pójdą na Polskę i całą w perzynę obrócą.
Ale sam kniaź wąsy tylko zakąsił i potrząsając głową, po swoich się oglądał.
— Com im powiedział, to prawda, że szlachta się do Warty zwołuje, aby wojsko zebrać co prędzej — mówił Hincza odetchnąwszy. — Złościli się, złościli, śmiali, drwili, ale w końcu im to jakoś do smaku nie było.
Poczęli się z sobą ucierać, a mnie precz za drzwi kazano.
Król się zamyślił głęboko, ważąc czy Hincza dobrze postąpił, grożąc wojskiem i czy tym postrachem nie powiększył niebezpieczeństwa. Przybyły stał spokojny, ochłonąwszy już nieco po tem co wycierpiał.
Na odgłos o przybyciu Hinczy i pan Andrzej z Tęczyna, Mężyk i Drzewicki i inni do izby się cisnąć poczęli, dowiadując się z czem przyjechał. Tłumaczył się im wszystkim Hincza, iż z dobrej woli, zasłyszawszy o królu, w niebezpieczeństwie, stawił się, aby mu służyć, lub z nim ginąć.
Król, który sobie przypominał, jak go niesprawiedliwie w Chęcinach męczono, dłużnym się czuł w sumieniu i milczał, a potem zamruczał.
— Gdy Bóg da, z życiem uratujemy się z tej niewoli, ja ci wszystko wynagrodzę.
Nie przyznał się Hincza, gdy go badano, że w Krakowie bywał, opowiadał tylko jako słyszał o listach do Papieża wysłanych, na które jużby do kniazia Świdrygiełły upomnienie, lada dzień przyjść powinno.
Chwalić się z tem nie chciał, że on sam listy te w sukni zaszyte, na ręce biskupa Macieja przesłane, szczęśliwie przywiózł i nim się na zamku zjawił, oddał je ojcom Franciszkanom.
Dzień to był niezbyt wesoły dla kniazia Świdrygiełły, bo naprzód mu tego Hinczę przyprowadzono, od którego dowiedział się, że szlachta się uzbraja i wybiera ciągnąć na Litwę, a w kilka godzin potem biskup wileński Maciej zajechał przed Gastoldów dwór, dopominając się widzenia z nim.
Chciano go w początku odprawić z niczem, bo Świdrygiełło duchowieństwa katolickiego nie lubił i obawiał się, ale biskup przez bojara oznajmić kazał, że ma pismo od Papieża do księcia.
Posłyszawszy to, Świdrygiełło zaraz się przetrzeźwił.
Hincza już dał mu wiele do myślenia, a tu poselstwo papiezkie przybywało, którego celu łatwo się domyśleć było.
Musieli się za Jagiełłą ujmować opiekunowie jego.
Wpuszczono księdza Macieja do kniazia, który z jadalnej izby, bo w tej ciągle przesiadywał, wyszedł do innej na przyjęcie jego.
Po kilku słowach dobył biskup pergamin z ołowianą pieczęcią, na którego widok twarz Świdrygiełły się wykrzywiła. Czytać nie umiał sam, zapytał co tam stało w piśmie otwartem, z udaniem lekceważeniem.
— Napomnienie surowe od Ojca świętego — odparł biskup — abyście króla Jagiełły w niewoli nie trzymali.
Rzucił się Świdrygiełło z krzykiem poczynając wołać, to co ciągle powtarzał, że Litwa jego była, że ona mu należała, a Polsce on, ani Papieżowi podlegać nie myśli; będzie miał swojego patriarchę i biskupów.
Na to, gdy biskup nawet odpowiadać nie chciał, kniaź się zmieszał, ochłonął i list porwawszy na stół go cisnął.
Potem plótł o swoich krzywdach, o niewoli i ucisku, o tem co przez lat dziewięć od Jagiełły cierpiał, o przywłaszczeniu jego praw nad Litwą.
Ręce zaciśnięte do góry zrywał, rzucał niemi, ale biskup Maciej milczący, znający ludzi, cierpliwy, zniósł te gniewy wiedząc, że w bucie już rodziła się obawa, zwątpienie jakieś, wahanie się.
Nie wdając się w żaden spór z człowiekiem roznamiętnionym, i na pół pijanym, usiłującym trwożyć tylko, ksiądz Maciej przez czas jakiś posłuchawszy powtarzanych narzekań i pogróżek, pokłonił się i chciał odchodzić.
Zimna ta krew, milczenie, postawa nieokazująca najmniejszego zatrwożenia, więcej kniazia zaniepokoiły, niżby słowa biskupa mogły.
Nie śmiał go wstrzymywać i dał mu odejść, sam powracając do swych bojarów, których zastał tak jak porzucił za stołem, u kubków, ujadających się z sobą w pół żartem, w pół na prawdę aż do pięści.
Pomiędzy Rusinami było i Litwy dosyć, którzy Polskę i jej siły lepiej znali, Jagiełłę szanować nawykli, a Świdrygielle ze strachu tylko służyć musieli. Ci poczęli Rusinów, lekko biorących zajście z Lachami, opamiętywać i łagodzić, dowodząc im, że kniaziowi Świdrygielle źle usłużą, gdy mu narażą króla i Polskę.
Musieli jednak ostrożnie nawracać, bo z rozpasanymi sprawa nie była łatwa.
Szczęściem dnia tego właśnie powrócił był Rusin, wysłany na zwiady co się w Polsce działo, który do Lublina dotarłszy, słyszał już tam także, iż szlachta się do Warki ściągała, wojsko zwoływano i posłów z groźbą do Świdrygiełły wyprawić miano.
Książe, od biskupa powróciwszy, gdy za stół siadł, zastał do koła rozhowor gorący bardzo.
Jedni Lachów wyśmiewali i za nic ich nie mieli, a obiecywali ich czapkami zarzucić, (stare to wyrażenie), drudzy oględniejsi, przypominali, że kniaź wojska pogotowiu nie miał, a gdyby rycerstwo polskie przyszło pod Wilno, musiałby je poddać i uciekać, bo ani ludzi, ani zamków nie byli pewni, gdzie wielu starych Jagielle tajemnie sprzyjało.
Świdrygiełło sparty na ręku słuchał, pił, nie mówiąc nic, brwi mu się jeżyły, czoło fałdowało, ramiona drgały. Przez kilkanaście dni słyszeli go ciągle wykrzykującego, teraz milczał posępnie. Zachwiał się nieco.
W duchu nie zmieniło się nic, ale zrozumiał, że pośpiechem mógł sobie popsuć wszystko.
Wieczorem późnym, na dobitkę nadjechał wcale niespodziewanie aż w Wiazmy kniaź Siemion Holszański, Sonki rodzony stryj.
Świdrygiełło musiał go jak gościa przyjmować, bo Rusinów rad był sobie jednać i widział w nim jednego z przyszłych swych sprzymierzeńców.
Siemion daleko siedząc od Litwy, nie mieszał się do spraw tutejszych, człowiek też był nie młody, spokojny, ale ludzie wiedzieli, że mu w potrzebie, ani na męztwie, ani na rozumie nie zbywało. Nie rwał się on na zdobycze, do cudzego nie kwapił, ale to co trzymał, silną dłonią umiał dzierżeć.
Świdrygielle zaraz na myśl przyszło, że stryj królowej, w sprawie Jagiełły mógł być posłany, ale gdzie z Krakowa do Wiazmy??
Stary Siemion, kłaniając się wielkiemu księciu litewskiemu, na wstępie mu powiedział, iż po to przybył do niego, aby razem z nim w sojuszu i dobrej zgodzie żyć, a naradzić się o obronie wspólnej i bezpieczeństwie.
— Jak byliśmy z Witoldem — rzekł — tak chcemy z tobą być i iść gdzie potrzeba... a oczów sobie nie wykałać.
Rad więc być musiał przyszłemu sprzymierzeńcowi Świdrygiełło, a że ten gość dawał mu jedzenia i picia sposobność, znowu stoły zaczęto zastawiać i dzbany przynosić.
Kniaź Siemion twardej głowy, do prostego życia nawykły, jadł też rad dobrze i napoju nie odmawiał. Nigdy go nikt oszołomionym nie widział, choć cały dzień czasem z ludźmi za stołem siadywał i kubek po kubku wychylał. Pił powoli, więc choć ciągle a nieszkodliwie.
Świdrygiełło, gdy w końcu stoła, nieco się od bojarów swoich odsunąwszy, z nim zasiadł, nie mógł wytrzymać i począł zaraz opowiadać a chwalić się, jak to on tu, niedołężnemu starcowi, jeszcze za życia Witolda wszystko z rąk wychwycił, jak skarby, które księżna Julianna sobie chciała przywłaszczyć zagarnął, zamki sztuką i zdradą opanował, a teraz już się tu czuł tak mocnym, że się nikogo nie lękał.
To zwycięztwo, które mu przyszło łatwo i bezkrwawo, więcej od miodu upajało Świdrygiełłę. Zuchwale nad miarę prawił o podbijaniu Rusi, o objęciu Podola i Wołynia i ziem ruskich, które Polacy trzymali. Zdawało mu się to tak łatwem, jak opanowanie Litwy bez dobycia oręża, które winien był chorobie Witolda i dobroci a słabości Jagiełły.
Siemion słuchał, bacznie mu się przypatrując, nie przerywał, nie sprzeciwiał się ani potakiwał, z tą wyższością jaką daje rozum spokojny nad roznamiętnieniem dzikiem. Świdrygiełło nawykły do tego, że mu bojarowie gorąco potakiwali, i podnosili każde słowo, w końcu sam ostygać już począł. Zląkł się tego niemego słuchacza, z taką powagą i krwią zimną wyciągającego na słowa, na którym on, coraz bujniej wojując niemi, żadnego nie zdawał się czynić wrażenia.
— Słyszałem rzekł w końcu Siemion, że wy tu króla Jagiełłę na zamku trzymacie?
Świdrygiełło głową potwierdził.
— Cóż z nim myślicie czynić?
Kniaź, tem wprost rzuconem pytaniem, gdy zdawało mu się, że swą nienawiść i pragnienie zemsty całe już był wypowiedział, zdumiony zamilkł.
— Cóż z nim zrobię? — zawołał. — A cóż? On mnie trzymał w niewoli! mnie... Dziewięć lat się męczyłem... jałmużną zbywali mnie... Witold zabierał wszystko, my mu służyć musieliśmy i kłaniać się, a on na mojej ojcowiźnie gospodarował... Cóż? teraz ja tu panem i nauczę go rozumu... Niechaj siedzi!!
Siemion najmniejszego nie okazał zdziwienia.
— Sposóbcież się do wojny nie mieszkając — odparł sucho. — No! wojna to będzie niemała i nielekka a pociągnie się pewnie długo. Słyszę, że się już do niej Lachy gotują. Papież listy przeciw wam rozesłał, wszyscy już wiedzą, że Jagiełło w niewoli. Węgierskiego króla, który grosza jest żądny, Polacy kupią...
Świdrygiełło, któremu to na myśl przywiodło, świeżo odebrany list papiezki, z wielomównego stał się nagle milczącym.
— Kniaziu Siemionie — rzekł po namyśle, wyciągając rękę do niego. — Wy mnie bratem, Rusinem jesteście jak i ja... no, radźcie, miłujcie, co ja mam poczynać? jak lepiej?
I zawahawszy się nieco dodał.
— Jagielle dojadłem dobrze... naprawić tego trudno, ale go trzeba było nastraszyć... On taki! z nim grozą najłatwiej... Lachom szubienicami groziłem, trzymam ich w niewoli. Cóż, teraz ich puścić i pokłonić się! srom i wstyd... Jeszcze muszę dusić, póki Podola nie oddadzą.
Kniaź Siemion wiedział dobrze, że przekonywać słowy Świdrygiełłę próżno było; pokiwał głową i mówił dalej, jak gdyby wchodził w myśl jego.
— Co wam radzić? Zaszliście już daleko, w tył się cofać nie można... Nie dajcież się im gołą ręką wziąć. Do wojny się sposóbcie, do wojny. Ani się opatrzycie, jak ona przyjdzie. A pewni jesteście ludzi waszych i załóg po gródkach??
— Wojny! ja się nie boję jej! — zakrzyczał Świdrygiełło, rękami rzucając. — Co mnie wojna!! a no, czasu potrzeba, żeby pułki pościągać! No tak! Bojarów i starszyzny co ze mną pójdą dosyć mam, a ludzi, kto ich wie? czy tutejszych można być pewnym! Z Lachami się kumali, trzymali, pili i jedli. Wojsko trzeba z Rusi ściągać, a załogi porozbierać i rozsadzić...
Dziś ani jutro tego nie dokazać. Boją się mnie, bo morduję bez miłosierdzia, grozę muszą znać, ale co u tych Witoldowych w środku, kto ich wie!!
Potargał brodę Świdrygiełło...
Holszański wciąż słuchał bacznie, a dawał mu się wyspowiadać.
— Polacy się także do wojny tak rychło nie przysposobią — mówił dalej kniaź — ja ich znam! Oni dużo gadać muszą i radzić, kłócić się i sporzyć, nim co postanowią. Wojska u nich teraz dużo nie ma... a ja im na kark Krzyżaków puszczę...
Rozśmiał się zmrużając oko.
— To prawda — spokojnie rzekł Holszański — a no im o cześć chodzi, o starego króla trzymanego w niewoli. Cały świat wie, sromać się muszą... Co ludzie powiedzą, gdyby hosudara swego nie bronili?
Tyle im lat panuje!
— Mów, oni jemu, a nie on im! — krzyknął Świdrygiełło.
— Właśnie za to go lubią i kochają — odparł Holszański. — U nas na Rusi obyczaj inny i ludzie. Miękkiego pana nie znoszą, bo sami twardzi są, a Lachy wykrętne i gładkie, żelaznej ręki nad sobą nie znoszą... Jagiełło im miły... W Polsce, słyszę, wre i gotuje się...
Świdrygiełło przysłuchiwał się coraz baczniej, miał już ochotę posądzać Siemiona, że mógł być posłany w sprawie Jagiełły, gdy ten dodał.
— Podole wy wszakże trzymacie? Tam trzeba mocno zamki wiernemi obsadzić. Chcecie ludzi pewnych, dam wam moich Rusinów?
Świdrygiełłę ofiara ta ujęła znowu i rozproszyła posądzenie.
— Ha! Podole! — zawołał namiętnie — te psubraty, Lachy mi je wyrwały zdradą... Dowgierda chwycili za gardło... i klucze puścił... Alem Jagiełłę, dybami grożąc nacisnął tak, że listy musiał wysłać, aby nazad zamki powrócili namiestnikom moim. Posłałem Michajła Babę. Muszą oddać zamki, inaczej króla im z kaźni nie wypuszczę...
— Król dał listy? — zapytał Holszański.
— Musiał!! — zakrzyczał Świdrygiełło — musiał... Zląkł się...
Przez chwilę milczeli. Siemion w kubku usta umoczył.
— No — rzekł — co się stało, to się stało, ale będzieli żyw i wolny Jagiełło, nie zapomni wam tej niewoli. Uczyniliście go sobie wrogiem na wieki... Jego jak jego, Lachów też. To już wieczny rozbrat z nimi. Jeżeliście z królem tak poczynali, pewnie z panami jego nielepiej... nie przebaczą oni tego! nie przebaczą!!
— Pluję na nich! — dziko zrywając się wołał Świdrygiełło roznamiętniony. — Co mnie oni? co? No, a z Jagiełłą kniaziu mój, ja najlepiej wiem, że się zawsze zładzić można... To człowiek takiego serca, że mścić się ani lubi, ani umie. Na razieby ubił może, a drugiego dnia zapomni. Ja go znam. Mówią, że gdy Krzyżaków pobił na głowę, kiedy to im najstarszego mistrza i najlepszych wojów trupem tysiące położono, to potem na poboiszczu modlił się nad nimi i płakał. Lachy i Niemcy gdzieś go w mleku ugotowali... Ja! jabym na trupy patrząc skakał, radował się i nogami ich kopał!
Prowadził tak dalej rozmowę Olszański, iż Świdrygiełły nie nawracał, ani go uśmierzał, a pytał tylko czy się nagotował na to, co go czeka i obawiał się dla niego wojny... Tem go więcej podrażnił i poruszył, niżby sprzeciwiając się i grożąc mógł rozjątrzyć.
Spokojnie a zgodliwie Świdrygiełło nie umiał rozprawiać. Nie było prawie dnia, by przy stole któremu ze swoich, gdy wszyscy się napili, nożem nie cisnął i nie opoliczkował. Tu z kniaziem Siemionem kłótnia była nie możliwa, a dojadł mu tem, że wciąż przypominał, iż do wojny gotów nie będąc, rwał się do niej. Ponieważ Holszański z Rusi jechał, a Świdrygiełło obawiał się Zygmunta Starodubowskiego, brata Witoldowego, aby się ten o spuściznę po nim nie upominał, o zagarnięte z Trokach skarby, zwrócił nagle rozmowę na niego i pytać począł, czy o nim nie słyszał.
— Zygmunt Kiejstutowicz na swojej dzielnicy siedzi tyle lat spokojnie — rzekł Holszański — że o nim ludzie zapomnieli. Nic nie słychać! O niego nie macie się co troskać. Choć to Witoldów brat, ale on nigdy równym mu nie był. Z Mazowieckiemi się ciągle kumał i od nich nauczył się w dziurze siedzieć spokojnie.
Pogardliwie skrzywił się Świdrygiełło.
— Ja jemu, ani Juliannie jednej grzywny dać nie myślę z tego co w Trokach zabrałem... — zawołał. — To skarb litewski... Mnie samemu teraz siła potrzeba, bo chcąc ludzi mieć, każdego potrzeba złotem brać. Nasycić ich trudno — dawaj a dawaj! Pójdzie ten skarb prędko...
Znużony w końcu tem spokojnem biesiadowaniem kniaź, kubkiem o stół uderzył.
— E! kumie Siemionie — krzyknął — dosyć bied wywłóczyć a tem sobie głowy zaprzątać czego niema a może nigdy nie przyjdzie... Na pohybel wrogom! Napijmy się!
Holszański nie odmówił, bojarowie zwykle służący Świdrygielle do tej zabawy przysunęli dzbany, zaczęto nalewać. Głosy się zaraz popodnosiły, zmięszały, wrzawa zrobiła wesoła... Przybyły gość wcale nią sobie przykrzeć się nie zdawał, dotrzymywał im, przysłuchując się ciekawie, uśmiechając półgębkiem. Zdawał się zupełnie podzielać i wesołość i myśli.
Do późnej nocy trwało takie ucztowanie, w końcu którego Holszański z za stołu trzeźwy wstał i Świdrygiełłę z jego dworcem zostawiwszy jeszcze dopijających, poszedł do swej gospody.
Nazajutrz król zrana, biskupa Macieja o mszę świętą uprosiwszy, słuchał jej na klęczkach pobożnie.
Był to dzień piątkowy, więc i post z suchotami, który król bardzo zawsze ściśle zachowywał. O chlebie więc i wodzie śniadał po mszy, smutny na duszy, gdy mu oznajmiono, że kniaź Siemion Holszański przyszedł się pokłonić.
W osamotnieniu i niewoli, ten stryj żony, choć nie często widywany i zabyty trochę, był mu jak z nieba zesłanym gościem. Uradował mu się wielce.
Z rękami rozwartemi wyszedł naprzeciw niemu.
— Nu! nu! patrz kniaziu! patrz! — począł żartobliwie — hej! na co mnie przyszło! Od kogo jeszcze, od rodzonego brata, którego kocham, któremu dobrowolnie Litwę puściłem, choć wiem, że mnie za to Polacy głowę zmyją! Nu, patrz! Ja! król, niewolnikiem u niego!!
Holszański oglądał się, mówić nie śmiejąc, bo dwór królewski otaczał ich i słuchał. Poruszył tylko ramionami dwuznacznie. Jagielle na sercu ciężko było!
— Patrz! patrz! — powtarzał. — Nie jak króla, nie jak brata, jak poganina mnie męczy i uciska. Stary jestem, nie zniosę nędzy tej i sromu...
I przerwawszy narzekanie, zawołał.
— Widzieliście go! mówiliście z nim?
— Jeszcze wczoraj — rzekł Holszański cicho, oczyma biegając dokoła. — Zawzięty jest i zapamiętały, a no, znacie go, sierdzi się niedługo, wytrwać nie umie, opadną te gniewy!
— Dałby Bóg — westchnął król.
Wtem podkanclerzy Drzewicki przystąpił i zwrócił się do księcia.
— Wasza miłość powinnibyście przemówić do kniazia Świdrygiełły — odezwał się. — Niewidziana to rzecz, aby kto pana swego więził tak i nękał. Jeżeli to zemsta, niewczesna i niechrześciańska, przecież mu król za to co cierpiał wynagrodził dając Litwę!
Jagiełło i inni, obstąpiwszy Holszańskiego, poczęli z żalami i skargami obracać się ku niemu. Kniaź słuchał i milczał. Z postawy jego tylko i słów niewielu domyślać się było można, że na przyszłość lepiej tuszył i zmiany się spodziewał.
— Ja tu jeszcze zostanę czas jaki — szepnął w końcu — no i za pośrednika służyć jestem gotów. Nie pojadę ztąd aż doczekam, że się to na lepsze obróci.
Uradowany król, powstawszy ściskać zaczął księcia Siemiona, który nie chcąc się podać w podejrzenie, wprędce go pożegnał i nazad z zamku do dworca Gastoldowego powrócił. Chciał przy Świdrygielle stojąc ciągle, nowym gwałtom zapobiedz.
Przybycie to kniazia Siemiona, listów papiezkich, o których już wiedział, a nawet Hinczy z Rogowa, nieco Jagiełłę w tym ucisku podźwignęło i dodało lepszej otuchy.
Świdrygiełło, który wprzód napadał go niemal codzień łajaniem i groźbami, nękał bez litości, nie pokazał się przez dni kilka na zamku.
Towarzyszący Jagielle Polacy korzystali z tego, myśl swą oswobodzenia króla, choćby morderstwem, potajemnie tak rozbierając i przygotowując się do wykonania, ażeby w chwili dogodnej, mogła przyjść do skutku. Andrzej z Tęczyna i Mężyk opatrywali wszystkie kąty, obchodzili podwórza, obliczali ludzi, rozporządzali wcześnie, gdzie kto stanąć ma i podzielili między siebie robotę.
Wszyscy zaprzysięgli, że gdyby ważył się znowu kniaź napaść na króla, lżyć go i odgrażać się, rzucą się na niego, zamordują i natychmiast hasło dadzą wyrzucenia z zamku niewielkiej załogi.
Gdyby Świdrygiełło przyjechał, jeden miał stać pod oknem i czekać znaku chustą, że Świdrygiełło nie żyje, aby z Litwą sobie radzić i zamek osadzać. Hincza, którego przypuszczono do rady i do czynu, całem sercem przystał do nich.





  1. Historyczne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.