<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Meir Ezofowicz
Podtytuł Powieść z życia Żydów
Wydawca Nakład S. Lewentala
Data wyd. 1879
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Wielki, rzęsiście oświetlony dom, stojący naprzeciw brunatnéj świątyni i całą szerokością placu z nią rozdzielony, był tym samym, który zbudował był Hersz Ezofowicz, i w którym żył z piękną żoną swą Frejdą. Stuletnie ściany jego, oddawna już poczerniałe od słót i kurzawy, stały jednak prosto i wysokością swą górowały nad wszystkiemi innemi w całém miasteczku.
Od godziny już, we wnętrzu domu tego, w izbie dużéj i ostawionéj staroświeckiemi, niezmiernie prostemi ławami i stołami, rozpoczął się już był obchód spotykania świętego dnia sabbatu.
Z pomiędzy kilkudziesięciu osób różnéj płci, które przybywały stopniowo i napełniały izbę, powstał gospodarz domu i naczelnik rodziny, Saul Ezofowicz, syn Hersza, i przybliżył się do ogromnego stołu, nad którym wisiały dwa ciężkie szczerosrebrne, siedmioramienne świeczniki. Starzec ten, z którego pochylonéj nieco, lubo barczystéj postaci, zoranéj twarzy i brody białéj jak mléko, odgadnąć można było ośmdziesiąt z górą lat wieku, wziął z ręki najstarszego z synów swoich, siwiejącego już męża, płomyk migocący na długim kiju, i podnosząc go ku świecom, umieszczonym w świecznikach, suchym od starości, lecz silnym jeszcze głosem, zawołał:
— Błogosławionym bądź Boże, Panie świata, któryś oświecił nas przykazaniami Twojemi i rozkazał nam zapalać światła w dzień sabbatu!
Zaledwie to wymówił, w świecznikach zapłonęło kilkanaście świateł, a z kilkudziesięciu piersi wybuchnęło zbiorowem okrzykiem:
— Pójdźmy! pójdźmy spotykać oblubienicę! Z witaniem dobę sabbatu spotkajmy!
...Zapłoń! zapłoń! światło królewskie! Z gruzów swych powstań, stolico! Dosyć ci mieszkać w dolinie płaczu!
...Ludu mój! strząśnij z siebie kurzawę dróg ciężkich! Przyodziej się szatą piękności swojéj! Pośpiesz, ach pośpiesz z ratunkiem ludu swego, Boże ojców naszych!
.....Pójdźmy! pójdźmy! spotykać oblubienicę! Z witaniem dobę sabbatu spotkajmy!
Długi, śpiewny, gorący gwar modlitw, które następowały jedna po drugiéj, napełniał wielką izbę, i wezbranemi falami rozchodził się po-za okna, daleko, po obszernym, ciemnym i pustym placu.
Dosłyszał go już zdala młody człowiek, w zamyśleniu plac przebywający, i przyśpieszył kroku. Kiedy, przeszedłszy ganek, wzniesiony nad ziemię kilku wschodami, oraz długą wązką sień, rozdzielającą dom na dwie połowy, otworzył drzwi do izby, która płonęła cała od świreł, — modlitwy zamieniły się już były na rozmowy, a zgromadzone towarzystwo, ze śladami jeszcze uroczystego nastroju ducha na twarzach, lecz i z wesołemi już uśmiechami, stało przy ławach i stołkach otaczających stół długi, z wielką obfitością zastawiony.
Towarzystwo to składało się z różnych postaci i fizyognomij. Byli tam dwaj synowie Saula, przy ojcu swym mieszkający, Rafał i Abram, siwiejący już, czarnoocy, o surowych i zamyślonych twarzach mężowie; i zięć Saula, jasnowłosy, blady, ze szklisto-łagodném okiem, Ber; były córki, synowe i wnuczki gospodarza domu, niewiasty dojrzałe, z okazałemi kibiciami i wysokiemi czépcami na starannie uczesanych perukach, lub młode dziewczęta o śniadych licach i ogromnych warkoczach, z pod których błyskały młode oczy, rozweselone świętem i strojem świątecznym. Kilku młodych mężczyzn, do rodziny należących, i kilkanaścioro dzieci najróżniejszego wieku otaczało niższy koniec stołu; w miejscu najpokaźniejszém stał stary Saul i z wyrazem oczekiwania na twarzy spoglądał na drzwi, wiodące do dalszych izb domostwa. Po chwili w drzwiach tych zjawiły się dwie kobiece postacie; od jednéj z nich posypały się i zaiskrzyły tęczowe, olśniewające niemal blaski.
Była to kobieta bardzo, bardzo stara, wysoka jednak i bynajmniéj nie zgarbiona, owszem, trzymająca się prosto i wyglądająca silnie. Głowę jéj otaczał zawój barwisty, którego końce spięte były nad czołem ogromną klamrą z dyamentów. Dyamentowe spięcie zamykało naszyjnik, który, z mnóstwa sznurów ogromnych pereł złożony, opadał na pierś jéj aż po związanie śnieżnego fartucha, okrywającego z przodu kwiecistą szeleszczącą ciężkim jedwabiem spodnicę. Dyamentowe téż zausznice, tak długie, że aż dotykały ramion kobiety, a tak ciężkie, że przytrzymywać je trzeba było nićmi, uczepionemi do jéj zawoju, mieniły się i migotały blaskami brylantów, szmaragdów, rubinów, i za każdém poruszeniem, z dźwięcznym szmerem uderzały o perły i połyskujący z za nich gruby, złoty łańcuch.
Podobną ilością kosztownych i świetnych ozdób jaśniéć mogą tylko książęce niewiasty na balach, albo — święte relikwie w świątyniach. Stuletnia ta izraelska niewiasta, — przybrana we wszystkie kosztowności, od wieków nabywane i zgromadzane w jéj domu, — była snadź dla wszystkich tych ludzi, pośród których teraz wchodziła, wysoką cześć budząca relikwią rodzinną.
Kiedy, prowadzona przez jednę z prawnuczek swoich, dziewczynę o smagłéj twarzy i kruczym warkoczu, stanęła na progu izby, wszystkie oczy zwróciły się ku niéj, wszystkie usta uśmiechnęły się i zaszemrały.
— Bobe! Elte Bobe! Babka! Prababka!
Większość osób wymówiła wyraz ostatni, albowiem więcéj tu było prawnuków i pra-prawnuków, niż wnuków. Jeden tylko gospodarz domu i naczelnik rodziny całéj rzekł do niewiasty zcicha:
— Mame!
Dziwnie słodko jakoś i uroczyście zarazem zabrzmiał wyraz ten, dziecięcym ustom zwykły, na zwiędłych, żółtych wargach Saula, poruszających się wśród białego jak mléko zarostu. Pod białemi téż jak mléko włosami, okrytemi aksamitną jarmułką, przy wymawianiu wyrazu tego wygładziło się zorane czoło jego.
Lecz gdzież podziały się smagłe, gładkie lica, czarne, ogniste oczy i smukła kibić Frejdy, cichéj, roztropnéj, pracowitéj żony i powiernicy Hersza Ezofowicza? Przeżyła już ona je oddawna, tak jak przeżyła męża, pana i zarazem przyjaciela swego. Z upływem czasu, kibić jéj, cienka niegdyś i wysmukła, rozrosła się i przybrała kształt pnia, który wypuścił z siebie wiele silnych i urodzajnych gałęzi. Twarz jéj pokrytą była teraz takiem mnóstwem drobniutkich zmarszczek, że śród nich ani najmniejszego gładkiego miejsca wynaléźć nie byłoby podobna; oczy zmniejszyły się, zapadły i spoglądały z za pomarszczonéj, z rzęs ogołoconéj powieki, spłowiałą, blado żółtawą źrenicą. Ale na twarzy téj, zmiętéj w dłoni czasu, rozlewał się spokój niezmącony i słodki. Małe, złotawe źrenice spoglądały dokoła z uśmiechającą się ciszą ducha, usypiającego wśród błogich dlań szmerów; cichy uśmiech słodkiego usypiania okrążał żółte, zaledwie widne wargi, które oddawna już milknąć poczęły, otwierając się coraz rzadziéj, dla wymawiania coraz krótszych wyrazów.
Teraz ramieniem, ubraném w biały, bufiasty rękaw, otaczając szyję hożéj i silnéj dziewczyny, stanęła ona przy rodzinnym stole i z za mrużącéj się od rzęsistych świateł powieki, powiódłszy spojrzeniem po twarzach wszystkich otaczających, wymówiła głośnym szeptem:
— Wo ist Meir?
Prababka przemówiła...
Zgromadzenie całe poruszyło się od słów jéj, niby drzewa od powiewu wiatru. Mężczyźni, kobiety i dzieci oglądali się jedni na drugich i po wielkiéj izbie rozszedł się szept gromadny:
— Wo ist Meir?
Wśród wielkiéj ilości zebranych tu członków rodziny, nieobecność jednego z nich zauważoną nie została.
Stary Saul nie powtórzył pytania matki, ale czoło jego zmarszczyło się bardziéj jeszcze, a oczy z surowym i gniewnym nieco wyrazem patrzały na drzwi od sieni.
Drzwi te otworzyły się w téj chwili. Do izby wszedł wysoki i kształtny mężczyzna, w długiém ubraniu, obłożoném u szyi i piersi kosztowném futrem. Wszedł, zamknął drzwi za sobą i stanął przy progu, onieśmielony jakby, czy zawstydzony, Spostrzegł, że spóźnił się, że wspólne rodzinne modlitwy odmówionemi zostały bez niego, że oczy dziada jego, Saula, dwóch stryjów i kilku starszych kobiet, spotkały go wejrzeniem surowego wyrzutu i badawczego pytania.
Tylko złotawe źrenice prababki nie błysnęły na widok wchodzącego gniewem ni niepokojem. Owszem, powiększyły się one i zajaśniały radością. Zmarszczone powieki jéj nawet drżéć i mrużyć się przestały, a żółte, wązkie wargi, poruszyły się i wymówiły takim, jak wprzódy, szeptem, głośsnym choć bezdźwięcznym:
— Ejnklchen! Kleiniskind! wnuczku! dzieciątko!
Na dźwięk szeptu tego, brzmiącego radością i pieszczotą, zamknęły się usta Saula, które otwierały się już były dla wymówienia surowych słów zapytania i wyrzutu; spuściły się ku stołowi pytające i gniewne oczy dwóch synów jego. Spóźnionego przybysza powitało tylko ogólne milczenie, które jednak przerwała znowu prababka, powtarzając raz jeszcze:
— Kleiniskind!
Saul wyciągnął ręce nad stołem i półgłosem podał obecnym motyw modlitwy, odmawianéj przed ucztą sobotnią.
— Błogosławionym niech będzie Pan... — zaczął.
— Błogosławionym niech będzie... — rozszedł się po izbie gwar przytłumiony, i wszyscy stali przez minut kilka dokoła stołu, modlitwą poświęcając znajdujące się na nim potrawy i napoje.
Przybyłly młody człowiek nie połączył się jednak z chórem ogólnym, lecz usunąwszy się w głąb’ izby, odmawiał opuszczone przez się dnia tego modlitwy sobotniego Kiduszu. Czyniąc to, nie dokonywał ciałem swém żadnych poruszeń, ręce spokojnie miał skrzyżowane na piersi, a wzrok nieruchomo utkwiony w okno, za którém wisiała głęboka ciemność wieczoru.
Oblicze jego, ściągle i łagodnie zarysowane, okryte było bladością, właściwą naturom nerwowym i namiętnym. Bujne, ciemno-płowe włosy ze złotemi odbłyskami, opadały mu na białe czoło, z pod którego oczy, głęboko osadzone, z wielką, szarą, błyszczącą źrenicą, patrzały wejrzeniem zamyśloném i trochę smutném. W całym zresztą wyrazie twarzy młodego człowieka tego mieszały się ze sobą cechy chmurnego prawie smutku i dziecięcéj nieledwie nieśmiałości. Czoło i oczy jego zdradzały tajemną myśl jakąś dolegliwą, niespokojną, ale cienkie usta posiadały zarys miękkiéj czułości i zaledwie dostrzegalnie drżały od chwili do chwili, pod wpływem jakby tajemnie doznawanéj obawy. Zwierzchnią wargę i krańce policzków okrywał mu gęsty puch złotawy, objawiający, iż dosięgnął on lat dziewiętnastu lub dwudziestu wieku, pory więc życia, która, dla wcześnie dojrzewających mężów izraelskiego plemienia, uważaną bywa za pozwalającą już a nawet zmuszającą niejako do zajęcia się, na własną rękę, rodzinnemi i życiowemi sprawami. Kiedy młody człowiek ukończył swe modlitwy i zbliżył się do stołu, aby zająć przy nim zwykłe swe miejsce, z pośród zgromadzonych odezwał się głos chrapliwy nieco i zanoszący się w taki sposób, jakby mówiący człowiek każdy wyraz swój nie wymawiał, lecz wyśpiewywał.
— A gdzie ty, Meir, był dziś tak długo? co ty tak późno robił w mieście, kiedy już sabbat rozpoczął się i nikomu nic robić nie wolno? Dlaczego ty dziś sobotniego Kiduszu z całą swoją familią nie odprawił? Czemu u ciebie czoło takie blade i oczy takie smutne, kiedy dziś sabbat, wesoły dzień, w Niebie cała niebieska familia cieszy się, a na ziemi wszyscy pobożni ludzie cieszyć się powinni i dusze swe utrzymywać w wielkiéj radości?
Wszystko to wypowiedzianém zostało przez człowieka dziwnie wyglądającego. Był to człowieczek raczéj, mały, chudy, suchy, z wielką głową, jeżącą się twademi, ciemnemi włosy, z twarzą ciemną, okrągłą, opatrzoną wielkim splątanym zarostem, wielką brodą, zdradzającą śmiertelny wstręt do grzebienia i szczotki i okrągłemi oczyma, które z za wypukłéj powieki ruszały się z szybkością nieporównaną, rzucając dokoła przelotne, ostre błyski. Chudość i suchość ciała człowieczka tego uwydatnionemi były strojem dziwniéj jeszcze, niż on sam, wyglądającym. Był to téż strój prostoty niezwykłéj, bo składający się z jednéj koszuli tylko, a raczéj z woru, który, zszyty z szarego szorstkiego płótna, u szyi i w pasie grubym sznurem z konopi przewiązany, opadał aż do ziemi i nawpół przykrywał ciemne, bose zupełnie nogi.
Kim był człowiek ten w stroju ascety, z oczyma fanatyka, a z ustami pełnemi wyrazu mistycznego, głębokiego, pijanego niemal rozradowania? Był to Reb Mosze, mełamed, czyli nauczyciel religii i hebrajskiego języka, doskonały pobożny; w wichry, słoty, mrozy i upały jednostajnie bosonogi i w płócienny swój wór przyodziany; na wzór ptaków niebieskich, żyjący niewiedziéć czém, — ziarnem jakiémś chyba, tu i ówdzie rzuconém; prawe oko zresztą i prawa ręka wielkiego rabbina Szybowskiego, Izaaka Todrosa, i pierwszy po rabinie tym przedmiot czci i podziwu dla gminy całéj.
Usłyszawszy tłumnie wychodzące z ust mełameda a ku niemu zwrócone zapytania, Meir Ezofowicz, prawnuk Hersza, a wnuk starego Saula, nie usiadł jeszcze przy stole, ale wyprostowany, ze spuszczonym ku ziemi wzrokiem, głosem przytłumionym widoczną nieśmiałością, odpowiedział:
— Rebe! ja nie był tam, gdzie weselą się, albo dobre interesa robią. Ja był tam, gdzie ciemno, i gdzie w ciemnościach bardzo biedni ludzie siedzą i płaczą...
— Nu! — zawołał mełamed, — a gdzie to dziś smutno być może? Dziś sabbat, wszędzie jasno i wesoło..., gdzie dziś może być ciemno?
Kilku starszych członków rodziny podniosło głowy i chóralnie powtórzyło zapytanie:
— Gdzie dziś może być ciemno?
I wnet potém chóralne znowu wybuchnęło pytanie:
— Gdzieś ty był, Meir?
Meir nie odpowiadał. Na twarzy jego, o spuszczonych powiekach, malowała się nieśmiałość i wewnętrzne wahanie.
Nagle jedna z dziewcząt, siedzących u niższego końca stołu, ta sama, która przed chwilą wprowadzała była do rodzinnego koła starą prababkę, dziewczyna ze smagłą twarzą i czarném figlarném okiem, zawołała wesoło, uderzając w dłonie:
— Ja wiem, gdzie dziś jest ciemno!
Wszystkie spojrzenia zwróciły się ku niéj i wszystkie usta zapytały:
— Gdzie?
Pod wpływem ściągniętéj na siebie powszechnéj uwagi, Lija zarumieniła się i ciszéj już, z niejakiem zawstydzeniem rzekła:
— W chacie Abla Karaima, — téj, co tam przy karaickim pagórku stoi.
— Meir! czy ty był u Karaimów?
Pytanie to wymówioném zostało przez kilkanaście głosów, z pośród których wyróżniał się wszakże, wszystkie inne przenosząc, piskliwy, ostry głos mełameda.
Na onieśmieloną dotychczas twarz młodego człowieka wybijać się począł wyraz przykrego i gniewnego nieco rozdraźnienia.
— Ja u nich nie był, — odpowiedział głośniéj już nieco niż wprzódy, — ale ja ich od wielkiéj napaści obronił.
— Od napaści? od jakiéj napaści? a kto na nich napadał? — drwiącym tonem zapytał mełamed.
Tym razem Meir podniósł powieki i błyszczące źrenice utkwił w twarzy pytającego.
— Reb Mosze! — rzekł, — ty wiesz, kto na nich napadał. Napadali tak na nich twoi uczniowie... Oni tak co piątek robią... a dlaczego oni nie mają tak robić, kiedy wiedzą...
Zatrzymał się i spuścił znowu oczy. Obawa i gniewne uczucie walczyły w nim widocznie.
— Nu! co oni wiedzą? dla czego ty Meir nie skończył? Co oni wiedzą? — śmiał się Reb Mosze.
— Wiedzą, że ty, Reb Mosze, pochwalisz ich za to...
Mełamed podniósł się nieco na krześle, oczy jego zaiskrzyły się i szeroko rozwarły. Wyciągnął ciemną, chudą rękę i chciał coś mówić, ale nie dopuścił go tym razem do słowa silny już i dźwięczny głos młodego człowieka.
— Reb Mosze, — mówił Meir, pochylając nieco przed mełamedem głowę, która widocznie z trudnością podawała się kornym pokłonom, — Reb Mosze, ja szanuję ciebie... ty mię uczył... ja ciebie nie pytam, dla czego ty swoim ucznion nie zabronisz biednym ludziom w ciemnościach gwałty wyrządzać... ale ja sam na te gwałty patrzéć nie mogę... mnie serce boli, jak na nię patrzę, bo do głowy mi myśl przychodzi, że z takich złych dzieci będą źli ludzie; i że kiedy one teraz trzęsą biedną chatą starca i kamienie na niego przez okna rzucają, to potém będą domy podpalać i ludzi zabijać! Oni-by dziś tę biedną chatę rozwalili i tych biednych ludzi pozabijali, żebym ja tam nie przyszedł i nie obronił... ale ja przyszedłem i obroniłem...
Przy ostatnich wyrazach Meir usiadł za stołem na przeznaczoném dla siebie miejscu. Nie było już na twarzy jego obawy ni nieśmiałości. Głęboko snać czuł słuszność swéj sprawy, bo śmiałym wzrokiem spojrzał dokoła i tylko usta jego zadrgały, w sposób właściwy naturom świeżym i wrażliwym. W téjże jednak chwili, stary Saul i dwaj synowie jego podnieśli ręce w górę i jednogłośnie wymówili:
— Sabbat!
Głosy ich były uroczyste, a wzroki, które na Meira zwracali, surowe i niemal gniewne.
— Sabbat! Sabbat! — podskakując na krześle swém i szeroko rozrzucając rękoma, podchwycił i krzyczał mełamed. — Ty, Meir, w święty wieczór sabbatu, zamiast Kidusz odmawiać i ducha swego wielką radością napełniać i oddawać jego w ręce Anioła Matatrona, co pokolenia Jakóba przed Bogiem broni, ażeby on je oddał w ręce Sar-ha-Olama, co jest Aniołem nad Aniołami i Książęciem świata, ażeby Sar-ha-Olam oddał go dziesięciu Sefirotom, co takie wielki siły są, że cały świat stworzyły, ażeby przez te dziesięć Sefirotów duch twój dostał się aż do tego wielkiego tronu, na którym siedzi sam En-Sof i z nim pocałunkiem miłości złączył się, — ty Meir, zamiast to wszystko robić, chodził bronić jakichś ludzi od jakichś napaści, domu ich pilnował i życia ich strzegł! Meir! Meir! ty sabbat naruszył! tobie trzeba iść do szkoły i przed całym ludem oskarżyć się głośno, że ty wielkie grzechy i wielkie zgorszenia wyrabiasz!
Przemowa ta mełameda wywarła na zgromadzeniu całém silne wrażenie. Saul i synowie jego wyglądali groźnie; kobiety zdumione były i przerażone; w czarnych oczach Lii, która pierwsza zdradziła tajemnicę stryjecznego brata, kręciły się nawet łzy. Tylko zięć Saula, łagodny, błękitnooki Ber, spoglądał na oskarżonego ze smutném jakby współczuciem, a kilku młodych ludzi, rówieśników Meira lub młodszych od niego, patrzali w twarz jego jak w tęczę, z ciekawością i niepokojem przyjaznym.
Meir odpowiedział drżącym trochę głosem.
— W świętych księgach naszych, Reb Mosze, w Torze, ani w Misznie, niéma nic o Sefirotach, ani o En-Sofie. Ale tam za to wyraźnie stoi, że Jehowa, choć sabbat święcić rozkazał, pozwolił jednak, aby dwudziestu ludzi naruszyło go dla ratowania jednego człowieka.
Samo już odpowiadanie mełamedowi, doskonałemu pobożnemu i prawéj ręce rabbina Todrosa, było zuchwałością zdumiewającą. Cóż dopiéro, gdy w odpowiadaniu tém mieściło się niewyraźne chociażby zaprzeczenie sądom jego! To téż wypukłe oczy mełameda zaledwie nie wystąpiły ze swych zagłębień, tak roztworzyły się szeroko, i tak rozjątrzoném spojrzeniem okryły pobladłą nieco wśród utarczki twarz Meira.
— Karaimy! — krzyczał, miotając się na swym stołku i rękoma chwytając się brody swéj i włosów, — ty Karaimów ratował! odszczepieńców! niedowiarków! wyklętych! Na co ich ratować? Dla czego oni w sabbaty świateł nie zapalają i w ciemnościach siedzą? Dla czego oni zwierzęta i ptaki, co do jedzenia służą, nie z przodu, ale z tyłu szyi zarzynają? dla czego oni Miszny, Gemary i Zoharu nie znają?
Zachłysnął się z uniesienia wielkiego i umilkł, a w przerwie téj ozwał się czysty i dźwięczny głos Meira:
— Rebe! oni są bardzo biedni!
— En-Sof mściwy jest i nieubłagany!
— Oni cierpią wielkie prześladowania od ludu!
— Niepojęty ich prześladuje! — krzyczał Rebe.
— Przedwieczny prześladować nie każe. Rabbi Huna powiedział: jeżeli prześladujący sprawiedliwym nawet jest, a prześladowany złoczyńcą, Przedwieczny ujmuje się za prześladowanym!
Reb Mosze płomienne miał rumieńce na ciemnych policzkach.
Oczy jego zdawały się zjadać, pożerać bladą twarz młodzieńca, o pałającém, śmiałém już teraz wejrzeniu i ustach drżących mnóstwem niedopowiedzianych, przemocą w piersi tłumionych, wyrazów.
Zebranie całe miało pozór zdumienia, przerażenia, smutku. Sprzeczka podobna z mełamedem jednym wydawała się grzechem, innym jeszcze niebezpieczeństwem dla zuchwałego młodzieńca, lub i dla całéj jego rodziny.
To téż Saul, z pod siwych swych brwi najeżonych, wlepił groźne wejrzenie w twarz wnuka i przeciągle ku niemu syknął: — Szaaa!
Meir pochylił przed dziadem głowę, na znak pokory i poddania się, a jeden z synów Saula, dla złagodzenia gniewu Reb Mosza, a zapewne téż i dla własnego zbudowania, zapytał go: jakie różnice zachodzą pomiędzy powagą i świętością ksiąg Talmudycznych i Zoharu, księgi Kabały? i czy doskonały pobożny zajmować się powinien badaniem pierwszych raczéj, czy drugich?
Wysłuchawszy zapytania tego, mełamed obu łokciami szeroko rozparł się na stole, oczy swe nieruchomo i z wyrazem głębokiego namysłu utkwił w przeciwległéj ścianie i zwolna, uroczystym głosem, mówić zaczął:
— Simon ben Jochai, wielki Rabbi, co żył okropnie dawno temu i wiedział wszystko, co w Niebie i na ziemi dzieje się, powiedział: Talmud — to nikczemna niewolnica, a Kabała — to wielka królowa. Czém Talmud napełniony? On napełniony bardzo małemi, podrzędnemi rzeczami. On uczy, co czyste jest, a co nieczyste, co pozwolone a co niepozwolone, co skromne a co nieskromne. A czém Zohar, księga blasku, księga Kabały, napełniony? On napełniony wielką nauką: czém jest Bóg i jego Sefiroty. On ich wszystkich imiona zna i naucza, co oni robią i jak oni świat budują. W nim napisane, że Bóg nazywa się En-Sof, a drugie jego imię — Notarikon, a trzecie jego imię — Gomatria, a czwarte jego imię — Zirufh. A Sefiroty, co są wielkiemi niebieskiemi siłami, nazywają się: źródło człowiecze, narzeczona, biała głowa, wielka twarz, mała twarz, lustro, piętro niebieskie, piętro ziemskie, lilia i ogród jabłeczny. A Izrael nazywa się Matrona, a Bóg dla Izraela nazywa się Ojciec. Bóg, En-Sof, nie stworzył świata, tylko stworzyły jego siły niebieskie, Sefiroty. Pierwszy Sefirot urodził siłę boską, drugi wszystkich Aniołów i Torę (Biblią), z trzeciego wyszli prorocy. Czwarty Sefirot urodził z siebie boską miłość, a piąty boską sprawiedliwość, a szósty taką siłę, co wszystko rwie, drze i niszczy. Z siódmego Sefirota urodziła się piękność, z ósmego wspaniałość, z dziewiątego przedwieczna przyczyna, a z dziesiątego — takie oko, co nad Izraelem ciągle czuwa i za nim po wszystkich drogach jego chodzi i nóg jego strzeże, ażeby nie zraniły się, a głów — aby na nie wielkie nieszczęścia nie spadały. Tego wszystkiego uczy Zohar, księga Kabały; i ona jeszcze uczy, zkąd te Sefiroty wzięły się i jak one rozdzielają się, i jak z liter, które składają ich imiona i z tych, które imiona Boga składają, wszystkie tajemnice świata odgadywać! I to jest wielka nauka, pierwsza nauka dla każdego Izraelity. Wiem ja, że wielu Izraelitów mówi, że Talmud ważniejszy; ale ono wszyscy, co tak mówią, głupi są i nie wiedzą o tém, że póty ziemia trząść się będzie od wielkich boleści i póty Bóg i Izrael, Ojciec i Matrona, nie połączą się pocałunkiem miłości, dopóki niewolnica nie ustąpi przed królową, Talmud przed Kabałą. A kiedy ta pora przyjdzie? Ona przyjdzie wtedy, jak na świecie zjawi się Messyasz. Wtedy będzie dla wszystkich ludzi pobożnych i uczonych, wielkie święto radości! Wtedy Pan Bóg każe ugotować rybę — Lewiatana, co taka ryba wielka jest, że na niéj cały świat stoi, i wszyscy do wielkiéj uczty usiądą i rybę tę jeść będą, pobożni i uczeni od głowy, a lud prosty i nieuczony od ogona!..
Skończył mełamed, odetchnął głęboko po długiém mówieniu i, spuściwszy wzrok ku stołowi, spadł nagle z mistycznych wysokosci ku ziemskim realnościom. Na talerzu bowiem przed nim woniała pieprzem i korzeniami różnemi część wybornéj ryby, nie Lewiatana jeszcze wprawdzie, ale zawsze smacznego wielce jakiegoś mieszkańca wód; mełamed zaś, w ascetyczny sposób całe życie swe pędząc, uczty sobotnie lubił i obficie ich używał, przekonanym był bowiem, że utrzymywanie ciała i ducha swego we wszechstronnéj radości było, do dnia sabbatu przywiązanym tak samo, jak długie i żarliwe modły. Z resztą więc mistycznéj ekstazy w okrągłych oczach i z błogim uśmiechem na ustach, począł ciemnemi rękoma rozrywać i do ust nosić podany sobie przysmak. Zgromadzenie przecież całe, długo jeszcze po umilknięciu jego — milczało. Mądra przemowa jego sprawiła na wszystkich prawie obecnych silne wrażenie. Stary Saul słuchał jéj z wyrazem głębokiego uszanowania na twarzy. Grube zmarszczki okrywające jego czoło drgnęły kilka razy, pod wpływem jakby tajemniczéj, nerwowéj trwogi. Synowie jego utkwili w stół zamyślone oczy i w skupieniu ducha rozważali mądre nauki Reb Mosza, mimowoli może szukając w mrocznych tych przepaściach rozbujałéj fantazyi ludzkiéj przewodniego promyka, któryby je widniejszemi nieco uczynił. Kobiety posplatały pobożnym giestem dłonie na piersiach, przechylały na znak podziwu głowy swe z jednéj strony na drugą i uśmiechnionemi od zachwytu usty szeptały cichuteńko:
— Uczony człowiek! Mądry człowiek! Doskonały pobożny! Prawdziwy uczeń wielkiego Rabbi Izaaka!
Ktokolwiekby jednak badał w téj chwili uważnie fizyognomie osób stół obsiadających, spostrzedzby musiał dwa spojrzenia, które, szybkie jak błyskawice, niedostrzegalne wszystkim obecnym, strzeliły wzajem ku sobie w czasie przemowy mełameda. Spojrzenia te były Bera i Meira. Pierwszy rzucił ku drugiemu smutnym wzrokiem, drugi odbłysnął mu oczyma pełnemi powściąganego gniewu i szyderstwa. Kiedy mełamed mówił o rybie Lewiatanie, tak wielkiéj, że cały świat stoi na niéj, a którą, w dzień Messyaszowy, uczeni spożywać będą od głowy, a nieuczeni od ogona, — po cienkich intelligentnych wargach Meira przemknął uśmiech. Był to uśmiech podobny do sztyletu. Ukłuł on z pewnością boleśnie tego, na czyich ustach się ukazał, zdawało się téż, iż radby był ukłuć i tego, kto go wywołał. Ber na uśmiech ten odpowiedział westchnieniem. Ale dostrzegli go trzéj czy czteréj młodzi ludzie, którzy, naprzeciw Meira siedząc, często nań z wyrazem pytania w oczach spoglądali; dostrzegli go, i po twarzach ich przebiegły jakby odblaski, lub echa Meirowego uśmiechu... Po chwilowéj ciszy, przerywanéj tylko dzwonieniem noży o talerze i głośném poruszaniem się szczęk mełameda, stary Saul głos zabrał:
— Wielkie to są rzeczy, mądre i bardzo straszne rzeczy, o których nam Reb Mosze, niech dzięki jemu będą, opowiedział. Słuchajcie uczonych mężów, którzy wielką mądrością swoją utrzymują chwałę i moc Izraela, bo napisane stoi, że „uczeni są fundamentem świata“. Kto szanuje ich i o mądre rzeczy, które oni wiedzą, często ich zapytuje, temu przebaczone będą wszystkie grzechy jego życia.
Reb Mosze podniósł twarz z nad talerza i ustami pełnemi jadła, które spożywał, wybełkotał:
— Dobre czyny człowieka sprowadzają na niego nieprzerwany potok łaski i przebaczenia. One otwierają przed nim tajemnice nieba i ziemi i duszę jego zanoszą pomiędzy Sefiroty! — Pełne czci i skupienia ducha milczenie odpowiedziało słowom tym; lecz po kilku sekundach, przerwał je, u niższego końca stołu, brzmiący, dźwięczny głos młodzieńczy.
— Reb Mosze! a co nazywa się dobrym czynem? Co czynić trzeba, aby duszę od grzechu wybawić i ściągnąć na siebie wielki strumień łaski? — głośno zapytał Meir.
Mełamed podniósł wzrok na pytającego. Spójrzenia ich spotkały się znowu ze sobą. Bure oczy mełameda zaiskrzyły się gniewnie i groźnie; po szarych, przezroczystych źrenicach młodzieńca przelatywały srebrne błyski tajonych jakby uśmiechów.
— Ty, Meir, uczniem moim byłeś i o takie rzeczy pytać się teraz możesz! czy ja wam nie mówiłem i nie powtarzałem tysiące tysięcy razy, że najlepszym uczynkiem człowieka jest zagłębianie się w świętéj nauce? Kto robi to, temu wszystko przebaczoném będzie, a kto tego nie robi, ten przeklętym zostanie i od łona Izraela i od świata czystych duchów odepchniętym, choćby ręce jego i serce czyste były jako śnieg.
Wymówiwszy to, zwrócił się do Saula i, ciemnym palcem swym wskazując Meira, rzekł:
— On nic nie umié i nic nie wié! on zapomniał już wszystkiego, czego ja jego nauczył!
Starzec pochylił nieco przed mełamedem zbrużdżone czoło i pojednawczym głosem rzekł:
— Przebacz jemu, Rebe, to jeszcze dziecko! Jak jemu rozum do głowy przyjdzie, on pozna, że usta jego były bardzo zuchwałe, kiedy on śmiał sprzeciwiać się tobie, i on będzie z pewnością taki uczony i taki pobożny, jak byli wszyscy ludzie z familii naszéj...
Wyprostował się, duma zaświeciła mu w przymglonych od starości oczach.
— Słuchajcie mię dzieci, wnuki i prawnuki moje! — wyrzekł. — Familia nasza, familia Ezofowiczów, to nie byle jaka familia. My, dziękować Bogu, — niech pochwaloném będzie święte imię Jego, — wielkie bogactwa mamy w skrzyniach i na wicinach naszych; ale większe jeszcze są te bogactwa, które my mamy w przeszłości familii naszéj. Pra-pradziad nasz był Seniorem, starszym nad wszystkimi Żydami, co w kraju tym mieszkali, i bardzo ulubionym od samego Króla; a ojciec mój, Hersz, wielki Hersz, miał przyjaźń z największymi panami, i oni go do swych karet sadzali i, dla wielkiéj mądrości jego, wozili go do króla i do sejmu, co wtedy w Warszawie siedział...
Umilkł starzec na chwilę i rozjaśnionemi dumą i tryumfem oczyma spoglądał dokoła. Zgromadzenie całe utkwiło weń oczy jak w tęczę; mełamed schmurzył się i zwolna popijał wino ze sporego kielicha, a stara, drzemiąca już prababka, obudziła się nagle i, z za mrużących się powiek błyskając złotawą źrenicą, głośnym swym, bezdźwięcznym szeptem zawołała:
— Hersz! Hersz! mój Hersz!
Po chwili, Saul znowu zaczął mówić:
— W naszéj familii jest jeden wielki skarb, taki skarb, jakiego niéma w całym Izraelu. A skarb ten, to długie pisanie, które zostawił pradziad nasz Michał Senior i w którém bardzo wielkie i mądre rzeczy napisane stoją... Żebyśmy to mądre pisanie mieli, tobyśmy bardzo szczęśliwi byli; w tém tylko bieda, że nie wiadomo gdzie to pisanie jest...
Od czasu jak Saul mówić począł o mądrém pisaniu dziada swego, pomiędzy patrzącemi na niego kilkudziesięciu parami oczu, dwie pary źrenic zaiskrzyły się namiętném, ale całkiem sprzeczném uczuciem. Były to oczy mełameda, który chichotał zcicha i zjadliwie, i Meira, który wyprostował się na swém siedzeniu i z palącą ciekawością wpatrywał się w twarz opowiadającego.
— Pisanie to, — mówił daléj Saul, — dwieście lat leżało schowane i nikt go nie tknął. A kiedy dwieście lat skończyło się, znalazł je mój ojciec, Hersz. Gdzie on znalazł, tego nikt nie wié, tylko jedna ta stara prababka...
Tu palcem wskazał na swą matkę i dokończył:
— I ona jedna wié, gdzie on to pisane znowu schował, ale ona tego jeszcze nikomu nie powiedziała...
— A dla czego ona tego nikomu nie powiedziała? — chichocąc wciąż zjadliwie i zcicha, zapytał mełamed.
Saul odpowiedział smutnym głosem:
— Reb Nochim Todros, — niech błogosławioną będzie pamięć jego! — mówić jéj o tém zabronił.
— A dla czego wy, Reb Saulu, nie szukaliście sami pisania tego?
Saul jeszcze smutniéj odrzekł:
— Reb Baruch Todros, syn Reb Nochima i Reb Izaak, — niech sto lat żyje! — syn Reb Barucha, szukać mi go zabronili!
— I niech nikt go nie szuka! — wykrzyknął z całéj siły mełamed, podnosząc wysoko rękę, uzbrojoną w widelec, — niech nikt nie szuka pisania tego, bo ono pełne jest wielkiego bluźnierstwa i plugawstwa! Rebe Saulu! nakaż ty dzieciom, wnukom i prawnukom swoim, aby pisania tego nie szukali, a jeżeli je znajdą, ażeby je ogniowi na pożarcie dali! Bo kto pisanie to znajdzie i głośno je ludowi przczyta, na tego padnie herem, ten wyrzuconym będzie z łona Izraelowego. Tak mówił Reb Nochim i Reb Baruch — niech błogosławioną będzie pamięć ich! Tak mówi Reb Izaak, — niech sto lat żyje! W pisaniu tém klątwa jest i wielkie nieszczęście dla tego, kto je znajdzie!
Głębokie milczenie nastąpiło po słowach tych, z nadzwyczajném uniesieniem przez mełameda wymówionych, a wśród milczenia tego dało się słyszéć długie, drżące, namiętne westchnienie. Wszyscy obejrzeli się wkoło siebie, chcąc dowiedziéć się czyja pierś wydała ten szmer rozrywającego jakiegoś pragnienia; lecz nikt nie dowiedział się o tém. Ujrzano tylko Meira, jak w wyprostowanéj postawie, z pobladłą twarzą, gorejącemi oczyma wpatrywał się w twarz prababki. Ona, odczuwając jakby ten przeszywający wzrok ulubionego dziecięcia, podniosła zmarszczone powieki i wymówiła:
— Meir?
— Bobe? — odparł wezwany, głosem, nabrzmiałym miękką pieszczotą.
— Kleiniskind! — szepnęła prababka i, uśmiechając się błogo, usnęła znowu.
Uczta sobotnia blizką już była końca, gdy u stołu zaszedł wypadek, który dziwnym wielce wydawaćby się musiał wszelkiemu obcemu oku, ale dla zgromadzonych tu osób stanowił zupełnie zwykły i powszedni widok.
Reb Mosze, którego ciemne policzki pałały od kilku kielichów wina, gościnnie mu przez gospodarzy podawanych, porwał się nagle ze swego stołka i kilku szerokiemi susami, z głośnym okrzykiem i z twarzą ku sufitowi wzniesioną, wyskoczył na środek izby.
— Sabbat! Sabbat! Sabbat! — krzyczał, gwałtownemi ruchy trzęsąc głową i ramionami; — Frejd! frejd! frejd! — powtarzał, — cała niebieska familia raduje się i tańczy w Niebie! — Dawid tańczył i skakał przed Arką przymierza; dla czegożby doskonały pobożny tańcem i skakaniem serca swego rozradować nie miał?
Tańczył i skakał, wzdłuż i w poprzek przebiegał szerokiemi kroki przestrzeń znajdującą się dokoła stołu, przysiadał do ziemi, pochylał się, a potém coraz bardziéj wyprężał w górę ramiona i twarz ku sufitowi podnosił. Coraz téż ciężéj i głośniéj, ciężkie, nagie stopy jego, plączące się w wązkiéj pochwie płóciennéj, opadały na drżącą pod niemi podłogę.
Dla wszelkiego obcego oka ciekawym byłby widok uczuć, które odbijały się na twarzach ludzi obecnych temu exstatycznemu tańcowi. Stary Saul i synowie jego spoglądali na tańczącego z najdzwyczajną powagą i uwagą. Najlżejsze drgnienie uśmiechu nie poruszyło ich ustami. Zdawaćby się mogło, że na szalone skoki mełameda patrzali oni, jak wierzący zwykli są patrzéć na dokonywanie mistycznego, lecz świętego obrządku. Wprawdzie w przyćmioném latami, lecz mądrém jeszcze oku Saula, migotały od czasu do czasu światełka jakieś, do tajonych, przykrych uśmiechów szyderstwa podobne; lecz nikt ich dostrzedz nie mógł, bo starzec przykrywał nawpół źrenice swe zżółkłemi powiekami. Ber z płowemi włosy i szklistém wejrzeniem siedział wyprostowany i poważny także, lecz czoło jego zmarszczyło się w sposób niemal bolesny, a oczy tkwiły w ziemi. Meir na obu dłoniach wsparł głowę i zdawać się mogło, że nie słyszał i nie widział, lub usiłował nie słyszéć i nie widziéć tego, co działo się dokoła. Kobiety za to dziwowały się wlelce tańcowi Reb Mosza, kołysały postacie swe w takt wybijany przez bose stopy jego, cmokały zachwyconemi usty i oczyma dawały sobie wzajem znaki podziwu i uwielbienia. Przy niższym końcu stołu, tam gdzie siedzieli najmłodsi chłopcy i młode, hoże dziewczyny, słychać było cichutki szmer, przemocą tłumionych w piersi chichotów...
Zmęczył się nakoniec Reb Mosze, wyczerpały się siły jego, drgające od uniesienia i zapału ciało jego runęło ciężko na ziemię, u podnóża wielkiego pieca z zielonych cegieł. Podniósł się jednak po chwili, odetchnął ciężko, zaśmiał się głośno i rękawem szaréj, szorstkiéj swéj koszuli ocierać począł pot, bujnemi kroplami opływający mu szkarłatem zaszłe czoło i policzki.
Wtedy powstała od stołu Sara, córka Saula, i poczęła wszystkim obecnym podawać do umycia rąk, pełną wody, srebrną miednicę. Szepcąc dziękczynne modlitwy, obecni ręce swe maczali w wodzie i ocierali ręcznikiem, wiszącym na ramieniu Sary, białym jak śnieg i w hafty zdobnym. Uczta sobotnia skończoną była.
W kilka minut potém sprzątniętemi zostały ze stołu okrywające go naczynia. Towarzystwo całe, podzieliwszy się na kilka grup, napełniło izbę gwarem głośnych i ożywionych rozmów.
Meir, który przez kilka chwil stał samotnie u okna, z zamyśleniem wpatrując się w ciemności wieczoru, zbliżył się do najpoważniejszéj wiekiem grupy, która zgromadziła się dokoła najparadniejszego w izbie miejsca, przyozdobionego staroświecką kanapą, z wielką żółtą poręczą. Tu Abram i Rafał, synowie Saula, i Ber, zięć jego, zdawali sprawę ojcu z interesów, w ciągu tygodnia dokonanych; zapytywali go o rady i prosili o pomoc. Tu brzmiały nazwy cyfr przerozmaitych, przy wyliczaniu nabytych beczek zboża i zapłaconych za nie pieniędzy, i poruszały się szybko palce kilku par rąk. Tu, przy wzmiankach o zagranicznych portach i panujących w nich cenach zboża i drzewa, zapalały się oczy uczuciem nadziei, obawy i żądzy zysku. Stary Saul wyglądał tak, jakby teraz dopiéro znalazł się we właściwym sobie żywiole. Jakkolwiek wysokie i mądre nauki mistycznych mędrców gminy obudzały w nim cześć i trwogę, interesa świeckie zdawały się być umysłowi jego bliższemi, żywotniejszemi i lepiéj znanemi. W oku jego, które rozbłysło bystrą i ożywioną myślą, nie było już znać starości, i tylko białe włosy jego i biała długa broda czyniły go podobnym do patryarchy i dostojnika, rozdzielającego pomiędzy członków rodziny swéj rady, pochwały i sądy.
Meir stał przez minut kilka przy gromadce tych ludzi, rozprawiających o handlu, zyskach i stratach, z wyrazem twarzy obojętnym. Znać było, że w sprawach podobnych nie brał on jeszcze nigdy osobistego udziału, i że świeżéj natury jego nie dotknęła jeszcze i nie napoczęła gryząca gorączka zysku. Z niejakiém zdziwieniem popatrzał na flegmatycznego Bera, który zdawał się być w téj chwili przemienionym w innego człowieka. Opowiadając teściowi o sprawach swych i zamiarach handlowych i przekładając mu konieczną potrzebę, w jakiéj zostawał, zaciągnięcia u braci swéj żony znacznéj pożyczki, stał się on wymownym, ruchliwym, zapalczywym niemal. Oczy jego płonęły, usta poruszały się z niezmierną szybkością, ręce drżały.
Meir oddalił się i stanął przy gruppie innéj.
W gruppie téj, zebranéj u końca długiego stołu, zasłanego jeszcze białym obrusem, panował mełamed. Otaczało go osób kilkanaście, a on, jak zwykle, obu łokciami rozpierając się na stole, uroczyście i wśród skupionéj uwagi słuchaczy, prawił:
— Wszystko, co jest na świecie, każdy człowiek, i każde zwierzę, i każda trawa, i każdy kamień, korzenie swe mają wysoko, w kraju tym, gdzie mieszkają duchy. I dla tego cały świat jest jak drzewo ogromne, którego korzenie znajdują się pomiędzy duchami. I jest on jak ogromny łańcuch, którego ostatnie koła wiszą tam, gdzie mieszkają duchy. I jest on jak ogromne morze, które nigdy nie wysycha, bo leci w nie strumień nieprzebrany duchów i ciągle je napełnia...
Meir odszedł od gruppy, słuchającéj mełameda, i zbliżył się ku oknu. Tam dwaj młodzi ludzie, z czołami w dłoniach, z głębokiém zamyśleniem, rozprawiali o tém, gdzie i jak napisane stoi, że człowiek, który w noc świąteczną idąc, cienia swego nie ujrzy, w tym samym roku umrze?
Meir obejrzał się dokoła. W przyległéj izbie, starsze niewiasty, zebrawszy się skupioném kółkiem, toczyły głośną rozmowę o gospodarstwie swém i wielkim rozumie swoich małych dzieci, — młode dziewczęta, przysiadłszy w kąciku, nizko przy ziemi, szeptały pomiędzy sobą, rozplatały długie swe warkocze, chichotały i nuciły zcicha.
Z twarzy Meira było widać, że nie czuł się on pociąganym do żadnéj z licznych gromadek ludzkich, dom napełniających. Znajdował się pomiędzy swoimi, pomiędzy tymi, którzy najbliżsi mu byli krwią i sercem, a jednak... Można-by rzec, iż znajdował się na pustyni, tak samotnie stanął na środku izby i takiém smutném, znudzoném okiem powiódł dokoła. Wkrótce nie było go już w izbie. Zstępował ze schodów gankowych i przez plac ciemny skierowywał się ku długiemu, nizkiemu domowstwu Reb Jankla...

∗                ∗


Po rzęsiście oświetlonych, obszernych, czystych i ładnych izbach domu dziada jego, mieszkanie Reb Jankla, posiadacza największéj w Szybowie oberży, handlarza gorzałką i urzędnika kahału, wydać się musiało Meirowi ciasném, ciemném, brudném i smutném. W czasie, gdy tam uczta sobotnia zaledwie przed chwilą ukończoną została, tu oddawna już sprzątnięto z rodzinnego stołu wieczerzę, która krótko trwała, bo była szczupłą i odbywała się w posępném milczeniu, przerywaném tylko gderliwém swarzeniem i złośliwemi ucinkami ojca rodziny. Wiadomo było zresztą powszechnie, że Reb Jankiel skąpym był, wielkie pieniądze zbierał, a o porządki i wygody domowe mało dbał, bo sam w domu przebywał bardzo rzadko, trudniąc się dzierżawieniem gorzelni i karczem po wsiach sąsiednich, a do miasteczka zaglądając wtedy tylko, gdy wymagały tego religijne obchody albo kahalne interesa. Żona jego, Jenta, i dwie dorosłe jéj córki trudniły się gospodarstwem oberży, pełniły funkcye i zajmowały stanowisko pierwszych służebnic domu.
Przyjazne gwarne pogadanki, które napełniały ściany Ezofowiczów, tu znanemi nie były. Dostatek ukazywał się tylko wtedy, gdy Reb Jankiel przyjmował dostojnych gości jakich: świętego rabbina, którego był ulubieńcem, kahalnych swych kolegów lub bogatych kupców. Czystość i wesołość nigdy się tu nie ukazywały.

W pierwszéj izbie, do któréj wszedł Meir, przez drzwi otwierające się do przepaścistéj, ciemnéj sieni, dopalał się na stole jeden tylko ogarek żółtéj świeczki, tkwiący w otłuszczonym, mosiężnym lichtarzu. Zapach jadła, tylko co sprzątniętego ze stołu, mieszał się tu ze stęchlizną brudnych ścian i
U Eliezera.
tłuszczowemi wyziewami okopconego komina. Cicho tu było i pusto zupełnie. W drugiéj za to izbie, w któréj żadne światełko już się nie paliło, rozlegało się głośne chrapanie pana domu, zasypiającego już snem twardym. W trzeciéj, małéj i tak zastawionéj łóżkami i kuframi, że zaledwie wyminąć je było podobna, przy chwiejném światełku lampy, płonącéj na piecu, obwieszonym suszącemi się szmatami, Meir ujrzał niewyraźną wśród mroku postać niewieścią, która, kołysząc nogą kolebkę, cichém nuceniem usypiała dziecię, zcicha téż płaczące. Powitał ją przechodzący skłonieniem głowy i przyjazném słowem. Pozdrowiła go wzajemnie i, wśród miarowego stuku kolebki, jako téż chrapania kilku śpiących w izbie osób, nuciła daléj.

Za nizkiemi drzwiczkami słychać było stłumiony gwar kilku rozmawiających męzkich głosów. Meir otworzył drzwiczki te i znalazł się w izdebce Eliezera, kantora o białéj twarzy i cudownym głosie.
Eliezer nie był sam jeden. Wraz z nim, przy stole, na którym paliła się żółta świeczka, siedziało kilku młodych ludzi, którzy należeli do rodziny Ezofowiczów i razem z Meirem jedli dnia tego wieczerzę. Meir odetchnął szerzéj, dla tego może, iż w izdebce kantora mniéj duszne i cuchnące, niż w innych częściach mieszkania tego, panowało powietrze, albo, że znalazł się wśród twarzy, na które patrzéć lubił i które téż na widok jego oświeciły się przyjaznemi uśmiechy.
Eliezer podniósł turkusowe swe oczy na twarz przybyłego, gdy ten w milczeniu zajął miejsce przy stole.
— Meir! — rzekł miękkim głosem.
— A co? — zapytał gość.
— Ty dziś nie miałeś cierpliwości i niepotrzebne rzeczy mełamedowi gadałeś! Mnie o tém oni już opowiedzieli
Wskazał na obecnych młodych chłopców. Meir przenikliwy i drwiący nieco wzrok utkwił w białéj twarzy piewcy.
— Czy ty, Eliezerze, naprawdę mówisz, że te rzeczy, które ja dziś mełamedowi powiedziałem, niepotrzebne były i złe? — zapytał zwolna.
Kantor pochylił głowę.
— One były dobre, — rzekł, — ale ty ich nie powinieneś mówić, bo na ciebie za to wielkie nieprzyjemności spaść mogą.
Zaśmiał się młody człowiek z przymusem jakoś i smutnie.
— Nu! — rzekł z determinacyą, — niech spadają! ja dłużéj wytrzymać nie mogę i, milcząc, patrzéć i słuchać, jak oni wszystkim nam zawrót w głowach robią...
— Dziecko! dziecko! a co ty na to poradzisz? — ozwał się za rozmawiającymi głos przeciągły i leniwy.
Obejrzeli się. Był to flegmatyczny Ber, który wszedł przez nizkie drzwiczki, starannie zamknął je za sobą i, odpowiedziawszy w powyższy sposób na porywczy wykrzyk młodzieńca, położył się, z twarzą ku sufitowi zwróconą, na łóżku Eliezera. Obezni zwykli snadź byli widywać go pomiędzy sobą, nie okazali bowiem na widok jego najmniejszego niezadowolenia ani zmieszania. Owszem, rozmowa toczyła się daléj. Jeden z młodych chłopców, krewnych Meira, nawpół z powątpiewaniem i śmiechem, nawpół z obawą i przejęciem się, zaczął powtarzać kantorowi słowa mełameda o En-Sofie i Sefirotach, o dniu Mesyaszowym i ogromnéj rybie Lewiatanie. Drugi zapytał Eliezera, co myśli o tém, że dość jest zagłębiać się w naukę Miszny i Zohar, aby wszystkie występki swe miéć odpuszczone?
Eliezer słuchał w milczeniu i z pochyloną twarzą. Długo nie odpowiadał, potém podniósł zwolna głowę i rzekł:
— Czytajcie Torę! tam napisane stoi: Jeden jest Bóg, Jehowa! Nie znajduje On zadowolenia swego w ofiarach waszych, śpiewach i kadzidłach, ale żąda od was, abyście miłowali prawdę, bronili uciśnionych, nauczali ciemnych i leczyli chorych, bo te są pierwsze powinności wasze!
Dwaj młodzi ludzie szeroko roztworzyli oczy.
— No! — zawołali jednogłośnie, — czy mełamed nieprawdę mówił?
Eliezer milczał znowu. Widać było, że radby był nie odpowiadać. Ale młode niecierpliwe ręce szarpały go za rękaw odzieży, domagając się odpowiedzi.
— Nieprawdę! — odrzekł nakoniec nieśmiałemi usty.
W téj chwili Meir położył mu dłoń na ramieniu.
— Eliezer! — rzekł, — tyś mnie tak samo powiedział dwa lata temu, kiedy z wielkiego miasta, gdzie ciebie śpiewać uczyli, wróciłeś. Ty wtedy otworzyłeś oczy moje, co same już zaczynały szukać światła, i nauczyłeś mię: że my nie jesteśmy prawdziwi Izraelici; że wiara nasza nie jest już tą wiarą, którą nam dano na góze Synai; że Judaizm zmącił się i zabrudził, jak woda, kiedy w nią garść błota rzucą, i że od tego błota poczerniały głowy nasze i serca. Ty mnie to powiedziałeś, Eliezerze, i ja — przejrzałem. Od tego czasu ja kocham ciebie jak brata, który dopomógł mi wyjść z ciemnicy, ale od tego czasu także ja czuję na sercu wielką ciężkość i wielką tęsknotę...
— Eliezer uczył ciebie, Meirze, i Eliezer milczy... a ty, uczeń jego, gadać zaczynasz, — ozwał się głos Bera, w którego leniwych dźwiękach przebrzmiało szyderstwo.
— Żebym ja umiał gadać! — zawołał młody człowiek z roziskrzoném okiem, — i żebym i ja wiedział, co i jak robić!
I po chwili dodał ciszéj:
— Ale ja ani gadać, ani robić nie umiem... ja mam tylko w sercu wielką nienawiść dla tych, co oszukują, i wielką miłość dla oszukiwanych...
— I wielką zuchwałość! — wtrącił niedbale, wyciągnięty wciąż na łóżku, Ber.
— Zuchwałości ja dotąd nie miałem, ale... ale, żebym tylko wiedział, co zrobić, tobym ją miał!
Przez kilka chwil panowało milczenie. Przerwał je Meir:
— Ty szczęśliwy jesteś, Eliezerze!
— A czemu ja szczęśliwy?
— Na szerokim świecie byłeś, rozumne rzeczy widziałeś, mądrych ludzi słuchałeś... Ach! żeby to i mnie na szeroki świat!
— Eliezer! opowiedz nam co o szerokim świecie! — ozwali się dwaj młodzi chłopcy. W oczach ich, wlepionych w twarz kantora, malowała się ciekawość i dziwna tęsknota.
Eliezer jedynym był śród młodzieży Szybowskiéj młodzieńcem, który widział „świat szeroki“. Zawdzięczał to cudownemu głosowi swemu, dla ukształcenia którego wysłano go na naukę do wielkiego miasta. Wszystko, co miał do opowiedzenia, opowiedział był już współtowarzyszom swym oddawna. Zasób to zresztą nie był wielki. Ale oni słuchaliby go chętnie codzień, gdyby nawet codzień jedno tylko i to samo opowiadać miał. Jak wygląda wielkie miasto? jakie tam wysokie domy stoją, i piękne pojazdy po ulicach jeżdżą? jacy ludzie bogaci, grzeczni i uczeni w domach tych mieszkają i ilu pomiędzy nimi znajduje się Izraelitów, którzy moc pieniędzy, piękne pokoje, bogate suknie i wielki szacunek u ludzi mają? A dla czego wszyscy ich szanują? czy dla tego, że oni bogaci? nie; bo i w Szybowie bogaci kupcy są, a Puryce wtedy tylko szacunek im okazują, kiedy potrzebują ich pieniędzy, a kiedy nie potrzebują, to bardzo brzydko i ze wzgardą do nich i o nich mówią. Ich szanują dla tego, że oni wiele uczyli się i umieją, a nie tylko Miszny i Gemary uczyli się, ale różnych innych bardzo pięknych i potrzebnych nauk. A dla czego w Szybowie niéma szkoły takiéj, któraby nauk tych uczyła, i dla czego Rabbin Izaak i Reb Mosze mówią, że te nauki to Sodomska winnica i cudze płomienie, i że każdy prawy Izraelita uciekać od nich powinien?
— Eliezer! jak to tam wielkie wozy bez koni po świecie chodzą, i kto je tak mądrze wymyślił?
— Eliezer! czy tam wszyscy Izraelici koszery zachowują?
— Eliezer! co tam mówią o naszych rabbinach Todrosach?
— Źle mówią.
Wielkie zdziwienie! Izraelici sami na szerokim świecie źle mówią o Todrosach; w En-Sofa ani w Sefirotów, ani w całą kabałę nie wierzą? — A cooni mówią o Talmudzie?
— Oni o Talmudzie mówią, że ta piękna i mądra księga jest przez mądrych i świętych ludzi napisana, tylko że ją skrócić trzeba, i wiele z niéj powyrzucać; bo teraz czasy nastały inne, i to, co było kiedyś potrzebne, teraz już jest szkodliwém.
Wielkie znowu zdziwienie! Talmud trzeba skrócić, bo Gemary trudno bardzo uczyć się i ona pamięć i rozum u dzieci zabija.
Prawda! pytający pamiętają sami, jak im trudno było uczyć się Gemary, i jak mełamed bił ich srodze za to, że ona im do głowy wchodzić nie chciała, i jak oni od tego słabli na pamięci i rozumie, a mały Lejbele, syn biednego krawca, został nawet od tego na zawsze głupim i chorym!
— A kto to kiedyś skrócił Talmud, i uczynił go łatwiejszym do nauczenia się?
— Skrócił go wielki i święty mędrzec, Mojżesz Majmonides, którego potém rabbini wyklęli.
Rabbini wyklęli wielkiego i świętego mędrca! Rabbini więc mogą być źli i niesprawiedliwi, i nie zawsze wierzyć trzeba w to, co oni mówią!
— A co napisał więcéj Mojżesz Majmonides?
— On napisał jeszcze More Nebuchim, przewodnik dla zbłąkanych... mądrą i piękną książkę, którą czytając, chce się człowiekowi płakać z czułości, i śmiać się z radości!
— A masz ty tę książkę, Eliezer?
— Mam!
— A zkąd ty ją masz?
— Dał mi ją jeden mądry Izraelita, który tam w wielkiém mieście... jest wielkim adwokatem!
— Eliezer! przeczytaj nam co z téj książki!
W taki sposób naiwnym umysłom tym, mimowiednie tęskniącym za słońcem i szerokiém łonem całéj ludzkości, objawiał się cząstkowo i chaotycznie świat wirujących po szerokich przestworzach zjawisk i myśli. Nie wyrabiały się z tego stałe przekonania żadne, nie wysnuwała się jasno przewodnia nić innego, lepszego życia; ale w sumienia wchodziły wątpliwości, w piersi pragnienia, młode oczy przysłaniały się smutkiem myśli, poczynającéj czuć swe kajdany.
Późno już było, gdy po długiéj rozmowie młodzieńcy powstali z siedzeń swych i stanęli naprzeciw siebie, z pobladłemi twarzami i gorejącym wzrokiem. Po chwilowém milczeniu Meir ozwał się:
— Eliezerze! czy my nigdy wielkim głosem nie krzykniem do ludu, aby obejrzał się i przejrzał? Czy my zawsze gnić będziemy, jak robaki przysypane ziemią, i patrzéć, jak lud cały dusi się i gnije?
Eliezer spuścił ku ziemi łzawe oczy, wzniósł w górę białe ręce, i harmonijnym głosem swym wyrzekł:
— Ja za lud mój codzień śpiewam i płaczę przed Panem!
Meir uczynił giest niecierpliwości, a w téjże chwili Ber, podnosząc się z łóżka, zaśmiał się grubym, posępnym śmiechem.
— Śpiewaj i płacz! — rzekł do Eliezera, — ciebie twój srogi ojciec takim wielkim strachem napełnił, że ty nic innego zrobić nigdy nie będziesz mógł...
Potém położył dłoń na ramieniu Meira i dodał:
— Ten tylko zuchwały jest i — przeciwko wodzie popłynie. Ale woda mocniejsza od człowieka. Gdzie ona go zaniesie?
Opuszczając mieszkanie Jankla, Meir zobaczył znowu w jednéj z izb tę samę, co wprzódy, postać niewieścią, siedzącą nad kolebką uśpionego dziecka. Pochyliła się ona tylko, i obu łokciami o brzeg kolebki wsparta, drzémała. Światełko lampki, płonącéj na piecu, padało teraz wprost na nią, oświecało szafirowy podarty kaftan, który okrywał plecy jéj i piersi, nie okrywając ramion, ociągniętych rękawami grubéj koszuli. Na głowie miała ona jeszcze czépiec świąteczny z wielkim zmiętym kwiatem, którego czerwona barwa dziwnie odbijała przy zżółkłéj, pomarszczonéj skórze nizkiego czoła i zwiędłych policzków. Nie stara to jeszcze była niewiasta, ale spracowana, stérana, znękana. Jedno na nią spójrzenie wystarczało, aby przekonać się, iż jéj życie upływało śród trudów i upokorzeń, i że nie odświeżyła go nigdy żadna kropla domowego szczęścia. Patrząc na nią, łatwo téż było zgadnąć, iż nie dożyje ona jak Frejda, żona heretyka Hersza, stuletniéj rocznicy swych urodzin i że nie będzie zwolna i słodko usypiać do snu wiecznego, wśród błogiego sercu jéj gwaru licznych wnuków i prawnuków. Jenta, żona pobożnego Reba Jankla, była duchem zabitym w zmordowaném ciele...
Kiedy kroki odchodzących gości, mieszając się czas jakiś z chrapaniem kilku osób głęboko uśpionych, umilkły, Eliezer stanął w nizkich drzwiach swéj izdebki, i przez kilka sekund spoglądał zdala na drzémiącą matkę.
— Matko! — ozwał się zcicha, — czemu ty się spać nie położysz? Mała Chajka zasnęła dawno i płakać już nie będzie. Połóż się i ty matko... spocznij.
Szept syna dosięgnął drzémiącéj głowy Jenty. Podniosła powieki, zwróciła zwrok smętny ku wysmukłemu młodzieńcowi, którego delikatna twarz świeciła śród zmroku bielą alabastru i — o dziwy! małe, mrużące się jéj oczy mrużyć się przestały, a z bezbarwnych źrenic wymknęło się światełko radości.
— Eliezer! chodź tu! — szepnęła.
Młodzieniec zbliżył się i usiadł na krawędzi łóżka.
— Jak ja mogę zasnąć? — szeptały doń żółte, zwiędłe wargi kobiece, — kiedy moja głowa taka biedna! Chajka chora i co moment zapłakać może, a jak ona zapłacze głośno, Jankiel obudzi się i w wielką złość wpadnie!
— Śpij matko! — odszepnął syn — ja tu posiedzę i Chajkę kołysać będę...
Żółta, pomarszczona twarz, z wielką czerwoną różą nad czołem, pochyliła się i spoczęła, nie na wysoko usłanych, brudną bielizną okrytych poduszkach, ale na kolanach siedzącego obok młodzieńca.
Eliezer wsparł ramię o krawędź kolebki, czoło złożył na dłoni i dumał. Niekiedy poruszał nogą bieguny kolebki i zcicha nucił.
— Oj! biedna, biedna moja głowa! — szeptała przez sen drzémiąca na kolanach syna, o żółtéj twarzy kobiéta.
— Biedna głowa twoja, o Izraelu! — w zadumie szeptały różowe usta czuwającego nad kolebką młodzieńca.
Kiedy tak działo się w mieszkaniu Reb Jankla, mała, zwinna postać ludzka mknęła w ciemnościach przez obszerny podwórzec szkolny, ku stojącéj przy nim nizkiéj chatce rabbina Izaaka Todrosa i zniknęła za jéj nizkiemi drzwiami, które zamknęły się za nią z głośném skrzypnięciem.
Skrzypnięciu temu odpowiedział z wnętrza chatki głos męzki, o czystém, lecz nizkiém, basowém brzmieniu:
— Czy to ty, Mosze?
— Ja Nassi! sługa twój wierny! nędzny podnóżek stóp twoich! Niech sen twój nawiedzają aniołowie pokoju! niech każde tchnienie ust twoich będzie przyjemne tobie, jako oliwa zaprawiona mirrą! A kiedy ty spać będziesz, niech dusza twoja kąpie się z wielką rozkoszą w strumieniu duchów!
Basowy głos, wychodzący z wnętrza ciemnéj izby, znajdującéj się za malutką, również ciemną sionką, zapytał:
— A gdzie tak długo był, Mosze?
Człowiek, znajdujący się w sionce, odpowiedział:
— Ja wieczerzę sobotnią jadł w domowstwie Ezofowiczów. U Ezofowiczów święcą sabbaty ze wspaniałością wielką, i ja do nich na sobotnie wieczerze często chodzę, ażeby duszę swoję w wielkiéj wesołości utrzymywać!
— Ty dobrze robisz, Mosze, że w sabbat duszę swoję w radości utrzymujesz. A co tam u nich słychać?
— Źle słychać, Nassi! Między różami i liliami lęgnie się tam bardzo brzydki robak!
— Jaki to robak?
— Robak taki, co świętą wiarę naszę gryzie i z Izraela zrobić może lud goimów i chazarników!
— A w czyjém sercu lęgnie się ten brzydki robak?
— On lęgnie się w sercu Meira Ezofowicza, wnuka bogatego Saula.
— Mosze! czy ty zobaczył robaka tego własnemi oczyma i posłyszał go własnemi uszyma! Mów Mosze! Na mojéj głowie leży wielki wielki ciężar wszystkich dusz, co są w téj gminie, i ona o wszystkiém wiedziéć powinna!
W sionce panowało przez chwilę milczenie. Człowiek, który tam wśród głębokich ciemności siedział w skruszonéj postawie u zamkniętych drzwi świętego rabbina, zbierał snadź myśli swe i wspomnienia. Po chwili, chrapliwym swym i śpiewnie zanoszącym się głosem, mówić zaczął:
— Ja na własne oczy widziałem i na własne uszy słyszałem. Meir Ezofowicz nie odprawiał dziś sobotniego Kiduszu z całą familią swoją i przyszedł do domu wtedy, kiedy sabbat dawno już był się zaczął. Ja jego zapytałem się, co on robił, a on mnie powiedział, że bronił od wielkich napaści chatę Abla Karaima i wnuczki jego Gołdy...
Umilkł; basowy głos, we wnętrzu zamkniętéj izby, wymówił:
— On bronił odszczepieńców i naruszył sabbat!
— On w święty dzień sabbatu duszy swojéj w radości nie utrzymuje. Smutny przyszedł i smutny był przez całą wieczerzę. A dla czego on smutny? Bo dusza jego rwie się do goimów i do ich nauki...
— Niech wyklętą będzie nauka ta! niech Izrael ucieka od niéj i niech nie przebaczy jéj Pan! — wymówił za drzwiami głos basowy.
— On mówił, że w świętych księgach Izraela niéma nic napisanego o En-Sofie, ani o Sefirotach, i że Przedwieczny odszczepieńców prześladować nie każe...
Basowy głos wyrzekł:
— Obrzydliwości leją się z ust młodzieńca tego. W ciało jego przeszła dusza jego pradziada, Hersza Ezofowicza.
— Nassi! — głośniéj niż dotąd zawołał Mosze. Niewyraźne mruknięcie za drzwiami zachęciło go do dalszego mówienia:
— On szukać będzie pisania Michała Ezofowicza, Seniora; ja to z oczu jego widział, — i on pisanie to znajdzie! A jak on je znajdzie i ludowi głośno przeczyta, zbuntuje się przeciw twoim naukom duch Izraela!
Długie po słowach tych panowało milczenie, aż głos basowy ozwał się znowu:
— Kiedy on pisanie to znajdzie, spocznie na głowie jego ciężka prawica moja i w proch ją rozsypie. — Mosze! a co on robił po wieczerzy?
— On poszedł do domu Reb Jankla i z kantorem Eliezerem długo rozmawiał; ja przechodził tamtędy i przez okno widział.
— Mosze! a kto tam był więcéj?
— Byli tam: Chaim, Mendel, Aryel i Ber, zięć Saula...
— A co oni pomiędzy sobą mówili?
— Nassi! dusza moja weszła w ucho moje, kiedy ja pod ich oknem stał... oni bardzo narzekali, że ich w wielkiéj ciemności trzymają, i że prawdziwa wiara Izraela zbrudziła się, jak woda, kiedy w nią kto rzuci garść błota... A Eliezer mówił, że on na to wielkie skargi przed Pana zanosi, śpiewając i płacząc; a Meir mówił, że śpiewać i płakać niedość, ale trzeba do ludu wielkim głosem krzyknąć, i zrobić coś, ażeby on inny był, niż jest...
— Pokolenie jaszczurcze!... — mruknął głos z głębi chaty.
— Nassi! kto jest pokoleniem jaszczurczém? — pokornie zapytał Mosze.
Po chwilowém milczeniu odpowiedziano w ciemnościach:
— Ród Ezofowiczów!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.