<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Meir Ezofowicz
Podtytuł Powieść z życia Żydów
Wydawca Nakład S. Lewentala
Data wyd. 1879
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Wzruszenie nadzwyczajne panowało wśród ludności miasteczka. Ze wszystkich stron gromadami, lub sznurem, ciągnęli ludzie ku wielkiéj brunatnéj świątyni, pod trzypiętrowym, omszonym dachem któréj, w oknach, podobnych do starożytnych strzelnic, błyskać poczynały długie i wązkie smugi światła. Na niebie występowały téż gwiazdy, ale bladły przed świetnym blaskiem wschodzącego w pełni księżyca.
Wnętrze świątyni było salą ogromną, pomieścić w sobie mogącą kilkotysięczną ludność, a wysokością swą dorównywającą budowie o dwu wielkich piętrach. Ściany jéj, zakreślające prawidłowy czworogran, gładkie zupełnie i białe jak śnieg, przerzynała tylko u góry ciężka galerya, o głębokich sklepionych niszach, tworzących rodzaj lóż, osłoniętych przezroczystą, lecz wysoką baryerą. W dole ławy drewniane stały gęsto jedna za drugą, od drzwi wychodowych aż ku miejscu wyniesionemu nad poziom o kilka stopni i otoczonemu téż drewnianą, ozddobną baryerą. Na wyniesieniu tém był stół, przeznaczony do rozwijania olbrzymiego arkusza Tory (pięcioksięgu) w dniach, w których ustępy z niéj obrządek nakazywał czytać ludowi; służyło ono za kazalnicę, z któréj w dni uroczyste rozlegały się religijne mowy i nauki; na niém stawały téż chóry, złożone z dorastających dzieci i dorosłych młodzieńców, a łączących głosy swe z głosem kantora, intonującego modlitwy. Wyniesienie to kilkunastu krokami tylko oddzieloném było od głóengo punktu świątyni, punktu, który uderzał powagą kształtów i świetnością barw, a był ołtarzem — jeżeli nazwy téj użyć można dla miejsca takiego, w którém przechowują się świętości nad świętościami, i które ściąga ku sobie najnabożniejsze spojrzenia i westchnienia wiernych. Szczyt ołtarza tego sięgał sufitu, a złożony był z dwu ogromnych tablic, których tło, z najczystszego lazuru, zakreśloném było zgłoskami białemi, krętemi, podobnemi zdala do sznurów arabesków wschodnich o bogatym i fantastycznym rysunku, a w których oko umiejętne odczytywało dziesięć przykazań Synajskich. Lazurowe tablice, okryte białém, krętém pismem, dźwigane były przez dwa lwy z pozłacanego bronzu, które, w ogromnych rozmiarach i wspaniałych postawach siedziały na dwu grubych, ciężkich słupach, jaśniejących najjaskrawszym szafirem, owiniętych śnieżnemi i misternie rzeźbionemi wieńcami z liści i gron winnych, a wspierających się mocno o kamienną podstawę, któréj szeroka powierzchnia zakreśloną była aż do saméj już ziemi mnogiemi ustępami Pisma. Słupy owe, nakształt potężnych i silnych strażników, stały z dwu stron głębokiéj niszy, osłoniętéj od góry do dołu oponą ze szkarłatnego jedwabiu, ozdobionego złotemi haftowaniami, z bogactwem olśniewającém oko. Za oponą tą, spuszczoną zazwyczaj, a podnoszącą się w odpowiednich tylko okolicznościach, chroniła się świętość nad świętościami, Tora, — olbrzymi zwój pergaminu, owinięty cenną materyą, a związany wstęgą ciężką i sztywną od haftów srebrnych i złotych.
Z szarego i mizernego pozoru miasteczka wnosząc, nikt nie mógłby domyślić się wspaniałości obrazu, jaki przedstawiało wnętrze starożytnéj, przez wieki pobożnie przyozdabianéj świątyni téj, w chwili, gdy w dość późnéj, wieczornéj godzinie, zapłonęła ona cała oświetleniem rzęsistém i po brzegi napełniła się ludem.
Siedm świeczników stupłomiennych, spuszczając się od sufitu na szczerosrebrnych sznurach, rzucało powódź światła w sklepiste głębie galeryi, z za przezroczystych krat któréj wyglądała prawdziwa mozaika twarzy i szat niewieścich, i na gęste rzędy ustawionych poniżéj ław, które obsiadywali mężowie dojrzali, brodaci, okryci cali miękką, wełniastą draperyą białych opon (tałesów), skraje których, na wieczny jakby i rozrzewniający znak żałoby po utraconéj niegdyś ojczyźnie, otoczone były czarnemi szlakami; tu i owdzie zaś u szyj bogaczy i dostojników gminy połyskiwały szerokie taśmy srebrne o wydatnych, liściastych deseniach. Lecz największy ze świeczników pałał i bogatemi wisiorami od chwili do chwili srebrzyście dzwonił, przed niszą, zamkniętą pomiędzy dwoma potężnemi słupami. Tam iskrzyły się złote hafty i frendzle szkarłatnéj opony; z pod stóp wspaniałych lwów sypać się zdawały delikatne liście i ciężkie grona winne; tam, u saméj góry, wydatnie od lazurowego tła odstawały białe szlaki krętych zgłosek; a w dole, przed ciosową podstawą, pełną napisów, ciągnących się nierównemi liniami, stał kantor, i, z głową okrytą białym kapturem tałesu, śpiewał te stare psalmy, których bezbrzeżna, zda się, melodya płynie pełną gammą ludzkich zachwytów, uwielbień, pragnień, błagań i mąk.
Nigdy jednak prześliczny głos Eliezera nie wypowiedział wszystkich uczuć tych z taką siłą i wyrazistością, jak tego wieczoru; nigdy nie miał on takich wybuchów potężnych, takiego uroczystego brzmienia i takich drżeń głębokich, łkających, które, opadając i cichnąc stopniowo, zdawały się tonąć i konać w morzu bezbrzeżnéj jakiéjś boleści czy prośby. Zdawać się mogło, że wieczoru tego w pierś jego weszła nadludzka prawie siła skargi i błagania, że u ramion wyrastały mu skrzydła, na których usiłował wznieść się aż do samych stóp Pana nad pany, aby tam ciało i duszę swoję złożyć w ofierze za zbawienie czegoś, lub kogoś. Olbrzymia sala od brzegu do brzegu i od szczytu do podstaw pełną była brzmień, płynących z piersi jego nieprzerwanym strumieniem; chóry, stojące na wyniesieniu, rzucały w nie od chwili do chwili potężne akkorda; a zgromadzenie całe, porwane rozkoszą zachwytu, milczało grobowo, z oczyma wlepionemi w wyiskrzoną złotem szkarłatną oponę. Ten i ów tylko, wskazując głową zachwyconego i zachwycającego piewcę, szeptał: — To jest anioł Sandalfon, który podaje Panu wieńce, splecione ze wszystkich modlitw ludzkich. — Ten i ów także smutnie wstrząsał głową i wzdychał: — On tak modli się za przyjaciela swego, którego głowę wykląć dziś mają!...
Nagle w cudowny śpiew kantora i uroczyste milczenie ludu wmieszał się stuk głuchy, lecz silny i powtarzający się kilka razy. Głos Eliezera zerwał się jak złota struna, targnięta grubiańską ręką; oczy ludu przeniosły się z ołtarza ku miejscu, w którém rozlegały się gwałtowne stukania.
Z wyniesienia, otoczonego drewnianą baryerą, zniknął chór młodych śpiewaków, a na miejscu ich stał jeden tylko człowiek, szczupły, przygarbiony, z długą, żółtą szyją, podaną naprzód, z ciemną twarzą, obrosłą czarnym, jak noc, włosem i posępnie rozświeconą gorejącemi, jak żużle, oczyma, Trzymał on w obu rękach ogromną księgę i z całéj siły uderzał nią o stół, dając przez to rozkaz powszechnego milczenia. Milczenie téż zupełne zapanowało w całéj sali, a tylko w przedsionku słychać było szmery jakieś i stłumione wykrzyki. Tam gromadka kilkudziesięciu ludzi różnego wieku i stanu otaczała człowieka, który z twarzą bardzo bladą, zaciśniętemi usty i suchém, palącém się okiem, stał, ramieniem wsparty o odrzwia świątymi. Był to Meir. W uszach jego rozlegały się szepty:
„Jeszcze pora! jeszcze czas! zlituj się nad sobą i nad familią swoją! upokorz się! biegnij prędko, prędko i padnij do nóg rabbina! O! herem! herem! herem!
On zdawał się nie słyszéć. Silnie zwarł na piersi ramiona. Ściągnięte brwi nadawały czołu jego, przerzniętemu czerwoną kresą, wyraz pnuréj boleści i niezłomnéj woli.
„W imię Boga ojców naszych!“ — zabrzmiał basowy, a silny głos Izaaka Todrosa.
Po zgromadzeniu całém rozległ się szmer przytłumiony, dreszcz niby, przebiegający całe zbiorowe ciało to, — i wnet skonał w ciszy głębokiéj.
Izaak Todros zwolna, wyraźnie, oddzielając wyraz od wyrazu, mówić zaczął:
„Siłą i potegą świata, w imię świętego Zakonu naszego i 613-tu praw, w Zakonie tym zawartych, heremem, którym Jozue Nawin przeklął miasto Jerychon, przekleństwem, którém Elizeusz przeklął prześladujące go chłopięta, szamtą, która używana była przez wielkie sanhedryny i sobory nasze, wszystkiemi heremami, przekleństwami, wypędzaniami i unicestwianiami, które używanemi były od czasów Mojżesza, aż po dzisiejszy dzień, — w imię Boga Przedwiecznego, Pana świata i twórcy wspaniałości jego, w imię Matatrona, który jest aniołem stróżem i obrońcą Izraela, w imię anioła Sandalfona, który z modlitw ludzkich splata wieńce dla tronu Pańskiego, — w imię archanioła Michała, potężnego wodza wojsk niebieskich, — w imię aniołów ognia, wichru i błyskawic, siłą imion wszystkich aniołów, prowadzących gwiazdy i jeżdżących na niebieskich rydwanach, i wszystkich archaniołów, rozwijających skrzydła swe nad tronem Wszechpotężnego, — Imieniem tém, które ukazało się Mojżeszowi w krzaku ognistym — i tém, którém Mojższ rozdzielił wody na dwie połowy, Imieniem ręki, która nakreśliła tablice świętego prawa... niszczymy, wypędzamy, hańbimy, unicestwiamy i przeklinamy silnego, zuchwałego i nieposłusznego Meira Ezofowicza, syna Beniaminowego...“
Zatrzymał się na chwilę i gwałtownym ruchem podniósł ręce nad głową. Potém, śród ciszy takiéj, że słyszanym byłby śród niéj szelest przelatującéj muchy, coraz śpieszniéj, i coraz bardziéj śpiewnym i zanoszącym się głosem, mówić, a raczéj wołać, zaczął:
„Przeklętym niech będzie on przez Boga Izraelowego! Przeklętym niech będzie on przez silnego i strasznego Boga, którego imię z trwogą wygłaszają ludzie w dniu Sądnym! Przeklętym niech będzie on przez niebo i ziemię! Przeklętym niech będzie on przez Matatrona, Sandalfona, Michała, archaniołów, aniołów i wszystkich mieszkańców nieba! Przeklętym niech będzie on przez wszystkich czystych i świętych, służących Bogu! Przeklętym niech będzie on przez każdą siłę wyższą na ziemi i niebie! Boże, Stwórco! wytęp i zniszcz go na wieki! Boże, podnosicielu! upokórz go! Gniew twój, Boże! niech rozpiorunuje się nad głową jego! Szatani niech idą na jego spotkanie! Złorzeczenia i jęki niech otaczają go wszędzie, gdzie się tylko obróci! Własnym mieczem niech on pierś swą przeszyje i niech skruszą się wszystkie strzały jego, a anioły Boże niech gnają go wciąż z miejsca na miejsce, aby nigdzie na spoczynek nie stanęła stopa jego! Drogi jego niech będą niebezpieczne i okryte grubą ciemnością, a śród nich towarzyszką niech mu będzie rozpacz nadzwyczajna! Niech smutki i nieszczęścia trapią go ciągle, a on niech własnemi oczyma patrzy na uderzające weń ciosy i nasyca się ogniem Bożego gniewu! Niech nie przebaczy mu Pan! Przeciwnie! Gniew i pomsta Boża niech spłyną na człowieka tego, wpiją się weń i przenikną go aż do szpiku kości! Przekleństwem tém, jako szatą niech owinie się on cały, ażeby zniknął z przed oblicza światłości, a imię jego aby startém zostało z pod niebieskiéj przestrzeni.“
Tu Todros umilkł na chwilę, zaczerpnął powietrza w pierś zmęczoną krzykami, które stawały się coraz bardziéj urywanemi, głuchemi i ciężkiemi. Twarz miał w ogniu całą, a ręce jego gwałtownemi ruchy miotały się nad głową.
„Od tego momentu, — krzyknął znowu Todros, — w którym przekleństwo to na głowę jego spadło, niech nie waży się on przystąpić do żadnéj Izraelskiéj świątyni na całym świecie bliżéj nad cztery łokcie odległości! Pod karą klątwy i odrzucenia od łona Izraelowego, niech żaden Izraelita nie przybliża się do niego bliżéj, nad cztery łokcie odległości i niech nie waży się otworzyć przed nim drzwi domu swego, ani chleba, wody i ognia mu podać, chociażby widział go zesłabłego, upadającego i zgiętego w łęk od tułactwa, głodu, choroby i nędzy! Przeciwnie! niechaj każdy, kto go spotka, pluje na twarz jego śliną ust swoich i przed stopy jego rzuca kamienie, aby on potykał się i upadał. Majątku żadnego niechaj nie używa. Wszystko, co prawem dziedzictwa spada na niego z ojca jego i z matki jego, i wszystko, co on własnemi rękoma dla siebie zebrał, niech oddaném zostanie pod rozporządzenie kahału, aby z mienia nieprawego uczynić pociechę i podporę słabych!
„O pomście téj i klątwie, która nań spadła, niech dowie się Izrael cały.
„Wy wszyscy, którzyście ją własnemi uszyma słyszeli, głoście słowa i przykazania jéj na każdém miejscu, na które zaniosą was stopy nasze, a my wiadomość o niéj roześlemy do wszystkich miast i gmin, w których mieszkają bracia nasi, od końca do końca świata.
— Tak niech się stanie! A wy wszyscy, którzy wiernymi zostaliscie Panu waszemu i Zakonowi Jego, szczęśliwie żyjcie!“
Skończył, a w téjże chwili działaniem mechaniki, umiejętnie stosowanéj, przyćmiły się rzęsiste światła, gorejące w siedmiu olbrzymich świecznikach, i w czterech rogach sali rozgłośnie dźwięknęły i zawyły trąby. Z urywaném tém, lub przeciągłém i ponurém, wyciem mosiężnych instrumentów, złączył się olbrzymi chór ludzkich szlochań, jęków i krzyków. Najgłośniejszy krzyk dał się słyszéć w przedsionku, a był tém przeraźliwszym, że wychodził z piersi męzkiéj i silnéj. Ruch się téż tam zrobił wielki; słychać było szamotanie się jakieś, wypędzanie jakby, to przywoływanie. Meir zniknął z progu świątyni. Bliżéj ołtarza, pomiędzy ławkami, kilku dojrzałych ludzi, z chrzęstem rozdzieranych sukien, upadło twarzami na ziemię.
„W prochu leżą możni Ezofowicze!“ — wskazując na nich, wołano zkądinąd.
W górze, galerya rozlegała się cała szlochaniem i płaczliwém zawodzeniem niewiast, a w głębi sali, gromada ludzi licho ubranych, bez srebrnych u tałesów tasiem, wznosiła w górę twarde, czarne, spracowane ręce i załamywała je nad głowami.
Todros podartym rękawem odzieży ocierał spływający mu z czoła pot kroplisty, potém obu rękoma wsparł się o drewnianą baryerę i, pochylony naprzód, z piersią dyszącą i drgającemi wargami, patrzał na kantora. Nie zstępował on z wyniesienia i na kantora patrzał dla tego, iż, wedle obrządku, po wyrazach strasznéj klątwy, rzuconych na jednego człowieka, nastąpić powinny były słowa błogosławieństwa, zlewanego na lud cały. Słowa te, błogosławiące lud, wygłosić powinien był kantor. Todros oczekiwał na to dokończenie spełniającego się aktu. Dla czego kantor milczał tak długo i powinności swéj nie spełniał? Dla czego nie pochwycił ostatnich słów jego: „żyjcie szczęśliwi! żyjcie!“ i nie wysnuł z nich natychmiast modlitwy błogosławiącéj?
Eliezer stał, twarzą zwrócony ku ołtarzowi. Kiedy rabbin wykrzykiwał słowa klątwy, widać było, jak ramiona jego drżały pod okrywającym je tałesem. Potém jednak drżéć przestał, znieruchomiał, i, z podniesioną głową, patrzał kędyś wysoko. Nakoniec — wyciągnął w górę obie ręce. Znak to był, że wzywa lud do milczenia i modlitwy. Trąby, które dotąd dzwoniły wciąż i wyły — umilkły; ustały téż krzyki i jęczenia ludzkie. Przyćmione światła zagorzały znowu, a wśród pełnego blasku ich i ciszy, przerywanéj tylko tu i ówdzie odzywającém się szlochaniem, głos dźwięczny, jak srebro, i czysty, jak kryształ, zwolna, z powagą wielką, z wewnętrznemi łzami, które nadawały mu niezmierną moc błagania, mówić zaczął:
„Ten, który błogosławił praojców naszych: Abrahama, Izaaka, Jakóba, Mojżesza, Aarona, Dawida, proroków Izraela i wszystkich sprawiedliwych świata... On niechaj spuści łaskę i błogosławieństwo swe na człowieka tego, którego niesprawiedliwy herem ten naruszył! Bóg przez miłosierdzie swe niech uratuje i osłoni go od wszelkiego złego i nieszczęścia, niech przedłuży czasy i lata jego, niech pobłogosławi wszelkiemu dziełu jego rąk i niech go od utrapienia, ciemności i kajdan oswobodzi razem ze wszystkimi braćmi Izraelitami! Niech taką będzie wola Jego!... Wołajcie: Amen!
Umilkł; w sali panowała przez kilka sekund cisza osłupienia, a potém rozległ się wielki, z kilkuset piersi wydobyty okrzyk: Amen!
— Amen! — zawołali Ezofowicze, powstając z ziemi, na którą runęli byli przed chwilą, i z rozdartych sukien swych pył otrząsając.
— Amen! — krzyknęła gromada ludzi, nędznie odzianych i spracowane dłonie załamujących nad głowami.
— Amen! — rozległo się na galeryi, pełnéj płaczących niewiast.
— Amen! — powtórzył nakoniec w blizkości ołtarza chór głosów młodzieńczych.
Rabbin oderwał ręce swe od poręczy baryery, wyprostował się, zdumionemi oczyma powiódł dokoła i krzyknął:
— Co to jest? co to znaczy?
Wtedy Eliezer zwrócił się twarzą ku niemu i zgromadzeniu całemu. Kaptur tałesu opadł mu z głowy na ramiona. Białą twarz jego okrywały rumieńce zapału, a błękitne oczy świeciły gniewem i odwagą. Podniósł rękę i zawołał donośnie:
— Rabbi! znaczy to, że uszy i serca nasze przekleństw takich słyszéć więcéj nie chcą!
Słowa te były jakby hasłem bojowém. Zaledwie wymówił je Eliezer, gdy po obu stronach jego stanęło tłumnym szeregiem kilkudziesięciu ludzi młodych i zaledwie dorastających. Byli wśród nich wszyscy najbliżsi towarzysze i przyjaciele wyklętego, ale byli i tacy także, którzy dawniéj z rzadka tylko i zdala go widywali, i tacy nawet, którzy przed kilku dniami jeszcze uporowi jego i zuchwałości dziwili się, wcale ich nie rozumiejąc.
— Rabbi! — rozległy się wołania, — my przekleństw takich więcej słuchać nie chcemy!
— Rabbi! klątwa twoja zrodziła w duszach naszych miłość dla wyklętego!...
— Rabbi! — heremem tym obciążyłeś ty człowieka, który miłym był oczom ludzi i Boga!
Todros gwałtownym wysiłkiem wyrwał się ze stanu skamieniałości, w jaki rzuciło go z razu zdumienie.
— Czego wy chcecie? — krzyknął, — co wy gadacie? czy szatan opętał duchy wasze? Azaliż nie wiecie, że prawa nasze nakazują pomstę i klątwę na zuchwałych, którzy buntują się przeciw Zakonowi?
Nie z pośród młodzieńców już, ale ze środka sali wyszedł głos poważny, który wymówił:
— Rabbi! azaliż nie wiesz, że kiedy w starożytnym sanhedrynie naszym wiódł się spór srogi o to, czy Izrael przyjąć ma za swoję naukę Szamaja, czy Hillela, ozwał się nad zgromadzonymi Bat-Kohl, głos tajemniczy, głos przez samego Boga posłany, który powiedział: Słuchajcie praw Hillela, albowiem łagodność w nich jest i miłosierdzie!
Podnoszono głowy i wspinano się na palce nóg aby ujrzéć, kto słowa te wymówił. Wymówił je Rafał, stryj wyklętego.
W téjże chwili przez tłum przecisnął się Ber i, stając wśród młodzieży, zawołał:
— Rabbi! czy ty liczyłeś kiedy rozumy wszystkie, które zgniotła srogość twoja i ojców twoich Todrosów... i wszystkie dusze te, które napełnione były wielkiemi pragnieniami, a które wy twardą ręką waszą strąciliście na zawsze w ciemności i potajemne cierpienia?
— Rabbi! — zawołał głos jakiś młodzieńczy, dziecięcy jeszcze prawie, — czy ty i wszyscy, którzy z tobą stoją, będziecie zawsze odpychać nas od tych cudzych płomieni, bez światłości których schną ze smutku serca nasze, a podłym prochem czernią się nasze ręce...
— Dla czego ty, Rabbi, nie nauczasz ludu, aby z rozumu swego czynił sito takie, któreby oddzielić mogło ziarno od plewy i perły od piasku?
— Rabbi! ty i wszyscy, co z tobą stoją, zjadacie i nam jeść każecie jabłko granatu razem z twardą i gorzką łupiną. Ale przyszedł już taki czas, że uczuliśmy gorycz na podniebieniu naszem, a we wnętrznościach naszych powstał srogi ból...
— Nieszczęśni! głupi! opętani! potępieni! — z całej piersi swej krzyczeć zaczął Todros, — alboż nie widzieliście oczyma własnemi, że lud cały nienawidził człowieka tego, gonił go po drogach jego, kładł mu na plecy silne swe ręce, kamienował go, i krwawą kresą naznaczył mu czoło.
Śmiechy dumne, oburzone, wzgardliwe rozległy się tu owdzie.
— Nie mow: zgoda! na wszystko, na co lud mówi: zgoda! — zawołało głosów mnóstwo, a jeden z nich ciągnął daléj:
— Przekleństwo, które wyrzekłeś, Rabbi, zmiękczyło serce niejednego i ślepotę zdjęło z ócz wielu!
— Usta złośliwe rozdmuchały w sercach naszych gniew przeciw niewinnemu, ale dziś z oczu naszych płyną nad nim łzy, bo ty, Rabbi, klątwą swoją zadałeś śmierć młodości!...
— Gorszą, Rabbi, od śmierci jest klątwa ta, którą ty na niego rzuciłeś, bo on z nią pośród żyjących będzie jako umarły!
— A czyliż nie napisano jest w ustawach wielkich sanhedrynów naszych: Sąd, który raz przez lat 70 wyda jeden wyrok śmierci, nazwany będzie sądem morderców!
— W sanhedrynach nie zasiadali ludzie bezdzietni i twardego serca!
— Kto sieje nienawiść, zbiera żal.
Wołania te i mnóstwo im podobnych wychodziły z pośród gromadki, stłoczonéj u ołtarza. Mieszały się tam głosy, podnosiły się twarze, błyskały oczy rozognione, a rozgorączkowane ramiona rzucały na rabbina i zgromadzenie całe wyzywające, zuchwałe groźby.
Todros nie odpowiadał już. Znieruchomiał całkiem, skamieniał. Z otwartemi usty i wysoko podniesioną powieką miał pozór człowieka, który przestał rozumieć to, co się w około niego dzieje. Ale z tłumu wyskoczył i przed baryerą, oko w oko ze zbuntowaną gromadką, stanął mełamed. Trzęsący się cały, rozsrożony, rozpostarł grube ramiona swe, jakby stojącego na wyniesieniu mistrza osłonić niemi pragnął i krzyknął:
— Biada! biada! biada zuchwalcom, nieoddającym czci temu, który zajęty jest oddawaniem posług Panu świata!
Eliezer odpowiedział:
— Żaden mur nie wznosi się pomiędzy nami a Panem naszym! Ustanowiliśmy pomiędzy sobą ludzi takich, którzy uczyć się powinni Zakonu i tłómaczyć go nieumiejętnym. Ale nie powiedzieliśmy im: oddajemy wam w niewolę dusze nasze! albowiem każdemu synowi Izraela wolno jest szukać Pana w sercu swojém i słowa Jego tłómaczyć według rozumu własnego!
Inni zawołali:
— Niéma pomiędzy Izraelem wyższego i niższego! Jesteśmy wszyscy bracia równi przed Panem, Stwórcą naszym, i nikomu nie jest daném prawo okuwania w kajdany rozumów i woli naszéj.
— Fałszywi mędrcy zgubili nas, bo uczynili rozwód pomiędzy Izraelem a ludami innymi, tak, że jesteśmy jako więźniowie w ciemnicy, których nikt nie nawiedza...
— Ale przychodzi czas, w którym wstrząśnie Izrael kajdanami swemi i pospadają z wysokości swych duchy pyszne i ślepe, a duchy więzione wyjdą na wolność...
Teraz Izaak Todros powolnym ruchem wzniósł w górę obie ręce i powiódł niemi sobie po twarzy, jak człowiek, który usiłuje obudzić się ze snu. Potém oparł się znowu o baryerę i, z oczyma utkwionemi w górze, wydobył z piersi ogromne westchnienie:
En Sof!“ — wymówił ciężkim, sennym jakby szeptem.
Była to kabalistyczna nazwa Boga, która zawirowała w téj chwili w mózgu jego, przenikanym głuchą rozpaczą. Ale wnet, nakształt głośnego protestu przeciw naleciałościom, przez czas przyniesionym, nakształt tęsknego wracania do najpierwotniejszego źródła Izraelskiéj wiary, rozległ się, kilkudziesięciu usty wydany, okrzyk:
— Jehowa!
Mełamed trząsł się cały, jak w febrze. Gwałtownym ruchem zwrócił się ku zgromadzeniu i wielkim głosem, śpiesznemi wyrazy, nawoływać je począł do obrony znieważonego mistrza, a ukarania zuchwalców. Lecz im dłużéj i zawzięciéj przemawiał, tém większe i widoczniejsze ogarniało go zdumienie. Nikt nie poruszał się. Bogacze i dostojnicy gminy siedzieli na ławach swych z czołami w dłoniach i spuszczonemi oczyma, w pochłaniającéj zadumie pogrążeni, a lud ubogi stał nieruchomy jak mur i jak grób milczał. Tu i owdzie widać było ludzi kręto a szybko prześlizgujących się śród tłumu i usiłujących w nim zniknąć. O czém dumali ci, dla czego milczeli tamci, a umykali i kryli się inni, — któż odgadnie? a raczej któż przeliczy wszystkie wewnętrzne drgania i chwiania się tłumu — żywiołu tego, do którego zastosować można, w zmienionéj nieco formie, słowa poety: „Falo, niewierna falo, a jednak tak wierna!“
Zrozumiał nakoniec mełamed, że wołania jego próżnemi były. Umilkł, lecz w zdumieniu najwyższém oczy roztwierał, bo dla czego nie słuchano go? — zrozumiéć nie mógł. Ale przez zmąconą myśl Todrosa przemknął promień światłości, a w nim ujrzał on przelotny obraz strasznéj dla siebie prawdy. Szepnęło mu cóś do ucha, że w młodych piersiach tych, które z zuchwałością dlań niepojętą stanęły przeciw niemu, przebudziły się i krzyknęły wszystkie uśpione żądze i opory, których człowiek przez niego wyklęty przedstawicielem był i ofiarą! Więc nie on jeden takim był w Izraelu, ale istniało wielu, wielu podobnych mu, a tylko tamten śmielszym był od tych, do walki pochopniejszym, bardziéj porywczym i dumnym! I słyszał on jeszcze głos jakiś, szepczący mu do ucha, że nad młodemi głowami temi, których zuchwalstwo wprawiało go w odrętwienie — przeleciały i otarły się skrzydła anioła wieku — wieku — który, jak mu zdala, zdala bardzo i mglisto wiadomém było, — buntem i burzą tchnął, a obalał wszystko, cokolwiek stawać usiłowało pomiędzy ludźmi a Najwyższą Prawdą! I słyszał on jeszcze szept jakiś, mówiący mu do ucha: że lud milczał i nie ujmował się za nim, i nie druzgotał tych, którzy przeciw niemu powstali, bo anioł wieku razem z burzą i walką roznosił nad światem litość i przebaczenie, a klątwy i nienawiść zmiatał skrzydłem swem ognistém i zarazem miękkiém...
Wszystko to niewyraźnie, chaotycznie, mglisto, mglisto bardzo, słyszał i widział Todros, ale dosyć było tego, aby serce, pełne kamiennéj wiary i niezmiernéj pychy, zdrętwiało mu w piersi.
Bat-Kol!“ — pomyślał.
Szepty własnéj myśli, splątanéj i przerażonéj, wziął za szepczący mu do ucha głos nadprzyrodzony, głos tajemniczy i od samego Boga przysłany, który niegdyś, w uroczystych i krytycznych momentach życia, słyszéć się dawał starożytnym kapłanom i prawodawcom Izraela.
Bat-Kol!“ — powtórzył drżącemi wargami, i zbladłą twarz powolnym ruchem zwracać począł we wszystkie strony.
Sala synagogi była już nawpół pustą. Lud odpływał, odpływał zwolna, a milczał wciąż, tak, jakby ogarnęła go bezdenna i nieprzezwyciężona zaduma, jakby milczeniem swojém dawał znak smutku ogromnego i wahania się ducha, który na żadną stronę przechylić się nie chciał, lub nie mógł...
Odeszli ubodzy i bogaci, wierni dotąd wielbiciele rabbina, i ci, którzy zawsze zdala się odeń trzymali; galerya tętniła od chwili do chwili pod szybkiém stąpaniem spóźnionéj niewiasty, i u ołtarza nie było już nikogo...

∗                ∗


Jak niegdyś Józef Akiba, w jasną noc miesięczną, wracając z długiéj podróży, ze drżeniem szedł ku nizkiéj chacie swéj pasterskiéj, tak teraz ku rodzinnemu domowi swemu drżący i blady przybliżał się Meir.
Szedł on do rodzinnego domu swego, ale bez myśli zawitania doń. Wiedział, że trzeba mu iść ztąd, iść i po świecie, śród tułaczki, odrzucenia i nędzy ścigać cel ten, do którego tęsknił oddawna, ale który tak dalekim, tak dalekim był i do osiągnięcia trudnym.
Chciał spojrzeniem tylko pożegnać się ze ścianami domu, który był kolebką jego młodości... przestępować progu nie myślał.
Ale śród rzędu okien ciemnych i cichych zobaczył jedno, w którém połyskiwały migotliwe światełka. Stanął i patrzał chwilę. Za szybami rysowała się wyraźnie ciężka i nieruchoma postać prababki Frejdy, śpiącéj w głębokim fotelu. Spływała na nią szeroka smuga księżycowego światła i tysiące iskier rozpalała w okrywających ją klejnotach.
Meir wstąpił zwolna na wysoki ganek i położył dłoń na klamce drzwi. Wbrew zwyczajowi wszelkiemu drzwi były otwarte. Przeszedł wązki, długi kurytarz i stanął w rozwartych téż na oścież drzwiach bawialnéj izby.
Dom cały zalegała cisza grobowa. Czy spano tam tak głęboko? Było to niepodobném. Ale najlżejszy szelest nie powinien był przeszkodzić ostatniemu pożegnaniu prawnuka z prababką, ani odegnać go od jéj kolan. Meir ukląkł przed tą uśpioną i uśmiechającą się przez sen postacią niewieścią i na kolanach jéj złożył swoję głowę. Po raz ostatni spoczywał pod dachem tym.
— Bobe! — rzekł zcicha; — Elte bobe!
Frejda spała cicho, jak dziecię. Na pomarszczonem czole jéj, niby ulotne sny dziecięcia, igrały srebrne ogniki księżyca.
— Już ja ciebie nie zobaczę nigdy... nigdy...
Przycisnął do ust drobne, suche jéj ręce, które tyle razy kołysały go i pieściły, a potem go od wszelkich ciosów osłaniały i skarb ten mu oddały, który był zbawieniem i zgubą, życiem i śmiercią jego. Poruszyła się lekko głowa Frejdy, dyamentowe kolce jéj zadzwoniły o perły i roznieciły w księżycowem świetle ognisko iskier.
— Klejniskind! — szepnęła, nie otwierając oczu, uśmiechnęła się i znowu zasnęła.
Meir utonął w myślach. Z czołem opartém o kolana prababki żegnał duchem wszystkich i wszystko... Powstał nakoniec i powoli bardzo opuścił bawialną izbę... W kurytarzu ciemnym zupełnie uczuł, że któś objął go nagle silnemi ramionami, a zarazem, że ręka czyjaś wkładała mu za odzież ciężki jakiś przedmiot.
— To ja, Meir! ja, Ber. Dziad twój szukał w familii swojéj człowieka odważnego, któryby tobie garść pieniędzy na drogę dał, i znalazł mnie. Wszyscy w domu żałują ciebie... Kobiety płaczą, w łóżkach swoich leżąc... Stryjowie gniewają się na rabbina i kahalnych... Dziad mało nie umiera z żałości... ale ciebie widziéć nikt już nie chce... U nas tak!... Rozum ciągnie w jednę stronę, a stara wiara w drugą... A przytém strach! Ale ty, Meir, nie martw się bardzo! Ty szczęśliwy! ja tobie zazdroszczę! Ty nie zląkłeś się tego, czego ja zląkłem się, i wyjdziesz na światłość! Dziś przyjaciele twoi ujęli się za tobą, a lud milczał i za rabbina nie ujął się! To początek, ale koniec jeszcze daleko! Żebyś ty jutro pokazał się tutejszym ludziom, oni-by znowu złości przeciw tobie do serc swych nabrali! Idź ty! idź w świat! Młodość masz, wielką śmiałość masz! życie przed tobą! Kiedyś ty może powrócisz do nas i koniec położysz ciemnocie i grzechom naszym! U nas-bo wiele brylantów jest, tylko je trzeba z piasku oczyścić, i wiele u nas ziarna urodzajnego, tylko je trzeba wysiać z plewy! Ty to kiedyś zrobisz, gdy tam na świecie uczonym i silnym staniesz się! Teraz idź na wielką wojnę ze wszystkiemi przeszkodami, których mnóztwo stanie przed tobą! Walcz ty z niemi! Bądź Baale-Tressim, uzbrojonym, jak byli dawni, wielcy mężowie nasi, i niech w każdym dniu twoim będą z tobą błogosławieństwa moje i wszystkich ludzi, którzy tak, jak ja, chcieli, a nie mogli, pragnęli, a nie otrzymali, szli, a nie doszli!...
Uścisnęli się. Ber zniknął za dzwiami jakiemiś, zcicha otwartemi i zamkniętemi. Zresztą nic w domu nie ozwało się i nie poruszyło. Grobowo milczące ściany rodzinnego domu wołać zdawały się ku wyklętemu: wychodź! wychodź!
Wyszedł. Na świecie dniało. Place i uliczki miasteczka spały, owinięte szarą mgłą jesiennego prawie poranku. Mgły téż spuszczały się na puste grunta, po których szedł Meir, śpiesznym już i pewnym krokiem.
Pilno mu było iść ztąd, iść, iść, — a chciał pożegnać się z tą, która przyrzekła mu być wierną Rachelą, i odebrać od niéj swój skarb.
Drzwi i okno karaimskiéj chaty stały otworem.
— Gołdo! — zawołał zcicha, — Gołdo!
Nikt i nic nie odpowiedziało.
Powtórzył wołanie. We wnętrzu chaty panowała cisza nieskazitelna. Zbliżył się, spojrzał ku miejscu, na którém zwykle siadywał stary Abel. Nie było tam nikogo.
Wówczas zjęła go trwoga jakaś, z któréj przyczyny nie zdawał sobie sprawy.
Spojrzał dokoła, po wzgórzu, po pustych gruntach, daleko, i pełnym głosem już zawołał: Gołda!
Szelest dość głośny dał się słyszéć w pobliżu. Pochodził on z wielkiego, głogowego krzaka, który rósł o kilka kroków od chaty, a z pośród zwikłanych gałęzi którego podniósł się teraz, wilgotną mgłą zroszony cały, z mrużącą się od snu powieką, mały Lejbele.
Meir żywo przybliżył się ku niemu. Dziecię wydobyło się do reszty z uplotów głogu i wnet za surducik ręką sięgnęło.
— Gdzie Gołda? — zapytał Meir.
Lejbele nie odpowiedział, tylko podał mu, wydobyty z za odzieży, żółty zwój papierów.
Meir pochylił się ku dziecku.
— Kto ci to dał? — zapytał śpiesznie.
— Ona! — wskazując chatę, odparł Lejbele.
— A kiedy ona ci to dała? Dla czego ona ci to oddała?
Dziecko odpowiedziało:
— Kiedy ludzie szli, ona z chaty wybiegła... obudziła mnie... za surducik mi to wsunęła i powiedziała: oddaj to Meirowi, jak on tu przyjdzie...
Meir drżéć zaczął.
— A potém? — pytał, — potém?
— Potém, morejne, ona mnie w ten krzak schowała, a sama do chaty swojéj pobiegła...
— A wielu było ludzi tych?
— Dwóch, morejne... trzech... dziesięciu... nie wiem!...
— A co ci ludzie zrobili? co oni zrobili?
— Ludzie przyszli, morejne, i krzyczeli na nią, żeby ona pisanie jakieś dała... długo krzyczeli... a ona krzyczała, że nie da! nie da! nie da!... a koza w sieni tak biegała... biegała i beczała...
Meir coraz mocniéj drżał, ale dłoń łagodnie opierał na głowie dziecka i pytał ciągle:
— A potém co było? co było?
— Morejne! ona potém prząśnicę swoję do rąk wzięła i przed zejdem swoim stanęła... ja z krzaku widziałem... Ona była taka biała, i prząśnica była biała, a ludzie byli czarni... i pomiędzy nimi koza biała biegała i coraz głośniej krzyczała...
— A potém... a potém...
Łzy nabiegły do oczu dziecka.
— Potém, morejne, już ja nie patrzałem i schowałem się w krzak, i bardzo trząsłem się od strachu... bo w chacie był taki szum... taki szum i takie jęczenie... Potém ludzie poszli... i ją ponieśli... i dziada jéj ponieśli, a koza pobiegła za górę, becząc i nie wiem, gdzie podziała się...
Meir wyprostował się i spojrzał w niebo zmartwiałém prawie okiem. Wiedział już wszystko.
— Gdzie ich ponieśli? — zapytał jeszcze głuchym głosem.
— Tam!
Wyciągnięte ramię dziecka wskazywało stronę, w któréj z oddali widać było łączkę zieloną — i liliową śród niéj sadzawkę... a za sadzawką były błota, moczary, giętkie, ruchome grunta, w których tak łatwo pogrążyć się i utonąć może martwe, sztywne ciało.
Tam, za tą sadzawką, z któréj wiosną wydobywała ona wodną lilią, podając mu ją z pośród gęstwiny trzcin... Tam, za tą łączką, śród której po raz pierwszy wyznała mu swą miłość świeżą, a płomienną, jak kwiat dziko wzrosły na bogatym gruncie... tam... w głębiach gaju tego, w którego gąszczach chórem wnet zaśpiewają ptaki swobodnie, szczęśliwe w gniazdach swych, miłości pełnych... tam... kędyś... ukryta przed wszelkiém okiem ludzkiém, leżała ona u nóg dziada swego, owinięta cała płaszczem swych czarnych włosów...
Przed chatą rozległ się trzykrotnie głos, wołający Jehowę, a potém u otwartych drzwi stał już tylko Lejbele i w podniesionéj nieco ręce trzymał nieruchomo zwój papierów.
Meir wbiegł do wnętrza chaty.
Co mu tam opowiedziały źdźbła słomy, wyrzucone z nędznego posłania Abla i uściełające podłogę, i rozsypane śród słomy téj, a czerwieniejące, niby krwi krople, korale Gołdy? co opowiadała mu, leżąca na ziemi i na dwoje złamana, prząśnica dziewczyny, i stara, bardzo stara, Biblia starca, na szmaty podarta?... Była to długa, bolesna, krwawa opowieść, któréj młodzieniec słuchał z czołem przyciśniętém do zimnéj, dziurawéj ściany i z rękoma załamanemi nad głową, — była to opowieść tak długa, że godziny płynęły, a on słuchał jéj jeszcze i wtórował słowom jéj rozpaczliwemi tętnami serca i głuchemi jękami, które od chwili do chwili wyrywały się z zaciśniętych i zsiniałych ust jego...

Kiedy stanął znowu w otwartych drzwiach chaty, słońce ozłacało już część widnokręgu. Jakże zmienionym ukazał się on przy świetle dnia! Czoło jego, przerznięte czerwoną kresą, zmięte było i sfałdowane tak, jak gdyby przez noc tę i ten poranek przesunęły się po niém i zorały je długie, ciężkie, cierniste lata. Ponuro i rozpacznie gorzały mu oczy z pod wpółspuszczonych powiek,
Wyklęty.
a ramiona zwisły bezwładnie, jakby w zniechęceniu, czy obezsileniu śmiertelném... Tak stał chwilę i znać było, że wyobraźnią i pamięcią słuchał dźwięków głosu tego, który nigdy już doń przemówić nie miał, aż uczuł, że słaba ręka jakaś ciągnęła go za odzież i usłyszał cichy głos, mówiący:

— Morejne!
Lejbele stał przed nim, oczy swe, ogromne, czarne, smutne ku twarzy jego podnosił i wyciągał doń rękę, trzymającą żółty zwój papierów.
Zdawać się mogło, że widok podawanego mu przedmiotu przypomniał Meirowi cóś ważnego, obudził go ze snu, przywołał do czegoś, co dlań świętém i konieczném było. Powiódł po czole obu dłońmi, a potém wziął z ręki dziecka przedśmiertne pisanie Seniora, i gdy uczuł je w dłoni swéj, podniósł głowę, a oko błysnęło mu znowu odwagą i wolą.
Patrzał na miasteczko, budzące się ze snu, i długo cóś mówił cicho, myślą bardziéj, niż słowami. Mówił cóś o domu Izraela, o staréj wielkości jego i o wielkich jego grzechach; o tém, że nie opuści go nigdy i przekleństwa za przekleństwo nie odda; że poniesie do cudzych narodów przymierze zgody; że ze zdroju mądrości pić będzie i że wróci tu kiedyś...
„Kiedyś... kiedyś...“ powtarzał długo, myśląc o dalekiéj, dalekiéj zapewne przyszłości, a wzrokiem ogarniał ściany nizkiéj chaty, jakby żegnał w duchu na zawsze przelotny, gorący i czysty, a tak straszliwie przerwany, sen swój o miłości.
Potém zaczął powoli wstępować na wzgórze.
Dziecię pozostałe u drzwi chaty stało chwilę nieruchome, patrząc za odchodzącym. Po chwili, oczy dziecka, szeroko rozwarte, zachodzić poczęły łzami, a gdy Meir znalazł się u połowy wzgórza, załkało głośno, ale raz tylko, i potém iść także zaczęło. Szło z razu śpiesznie, a znalazłszy się o kilkanaście kroków od odchodzącego, zwolniło chodu i, z rękoma wsuniętemi w rękawy odzieży, postępowało daléj zwolna i poważnie.
Tak jedno za drugiém idąc, wyklęty młodzieniec i dziecię nędzarza, zniknęli za wzgórzem, kędy rozesłał się przed nimi szlak drogi piaszczystéj, wiodącéj w świat szeroki i nieznany.

∗                ∗


Czy znieważony, wyklęty i ze wszystkiego odarty człowiek ten doścignął celu, którego tak namiętnie pożądał? Czy na szerokim, nieznanym świecie znalazł on ludzi takich, którzyby przed nim drzwi i serca swoje otworzyli na oścież, a drogę mu utorowali ku zdrojowi mądrości?
Czy wrócił, lub wróci kiedykolwiek do rodzinnego miejsca swego, aby przynieść tam, wraz z przebaczeniem swém, światło to, mocą którego „cedr Libanu“ powstanie tam, gdzie ściele się „nizka tarnina?“ Nie wiem.
Zbyt niedawna to historya, aby koniec swój miéć już mogła. Lecz dla tego właśnie, że historya ta i liczne, liczne historye podobne dalekiemi są do końca swego, — czytelniku! — jakiegokolwiek plemienia krew płynie w żyłach twoich i na jakiémkolwiek miejscu téj ziemi cześć oddajesz Bogu, — jeżeli kiedy śród drogi swéj spotkasz Meira Ezofowicza, podaj mu szczerze, prędko, braterską dłoń przyjaźni i pomocy!

koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.