<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Meksyk
Wydawca Unja
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Rotacyjna „Unja“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. El préstamo de la difunta
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BLASCO IBANEZ
MEKSYK

WARSZAWA
BIBLJOTEKA GROSZOWA

BEZPŁATNE PREMJE POWIEŚCIOWE
DLA PRENUMERATORÓW „UNJI“


BLASKO IBANEZ.

SAMOCHÓD GENERAŁA.
I.

Pewnego dnia w jednej z małych restauracyi na Broadway w N. Yorku zgromadziło się kilku dziennikarzy, pomiędzy którymi znalazł się również świeża przybyły z Meksyku Maltrana.
— Chcecie wiedzieć, co ja właściwie robię w Nowym Yorku? a no, dobrze! opowiem wam, co mi się przytrafiło. Przyjechałem tutaj szukać szczęścia poprostu dlatego, że do Meksyku powrócić nie mogę. A szkoda wielka — dobrze mi się tam wiodło przez całych lat jedenaście.
— Wiecie, że jestem Hiszpanem i nie mam innych środków do życia jak pióro łatwe i zupełny brak skrupułów. Przygód mojej młodości przypominać nie będę, znacie je zapewne, bo całe tomy o nich pisano; są to zresztą rzeczy powszednie, o których mówić nie warto.
Przed kilkunastu laty wsiadłem na statek, odchodzący do Ameryki hiszpańskiej. Włócząc się z miejsca na miejsce, przewędrowałem ją w całości od Buenos Ayres aż do granicy Texasu. Przypuszczam, iż wrażenia podobne do tych jakie odniosłem wśród tej włóczęgi, musieli odczuwać dawni eksploratorowie nasi, jak kapitan Orellano np., co wyruszywszy z Peruwji puścił się łódką w świat nieznany, aż przepłynąwszy całą długość Amazonki znalazł się na Atlantyku.
— Nie śmiejcie się ze mnie, panowie, wiem dobrze, że moje wędrówki na okręcie, w wagonie czy na grzbiecie muła nie mogą się równać z czynam tych słynnych zdobywców, o stalowych nogach i sercach ze spiżu. Nie sądźcie jednak, że w wędrówkach tych znajdowałem wszędzie wygody i komfort nowoczesny. Przeszedłem i ja również ciężkie terminy. Przodkowie nasi niegdyś, umierając z głodu na pustyni, zaciskali tylko silniej pas na brzuchu i szli dalej z kuszą na ramieniu. Co do mnie — musiałem nieraz stosować ten sam niezawodny środek na uśmierzenie głodu, ale w końcu w jednej z tych licznych republik znajdowałem zawsze, jakiegoś despotę lub aspiranta do tej godności, który zgadzał się zaopatrywać mię we wszystko, czego mi było potrzeba, wzamian za zobowiązanie lżenia jego przeciwników i wychwalania jego cnót obywatelskich, aż do absurdu.
Wyjeżdżając z kraju, słyszałem, że wszyscy emigranci mają zwyczaj zmieniać swój zawód, jak wąż skórę, stosownie do warunków atmosferycznych i zmieniających się pór roku. Miałem zamiar uczynić to samo. Okazało się jednak, że do niczego innego, jak do pióra, nie jestem zdatny. W rzeczypospolitej Argentyńskiej próbowałem rolnictwa, ale zrobiłem kompletne fiasco i wróciłem do dawnego życia dziennikarza-włóczęgi. W wędrówkach moich, przechodząc z kraju do kraju, posuwałem się zwolna lecz stale ku północy. Nie chcę wam opisywać dziejów tej wędrownej i służalczej literatury. Kto inny może byłby z niej dumnym i nawet napisał swoje pamiętniki... Byłem przyjacielem kilku prezydentów, zabawką jednych, tajnym doradcą drugich. Redagowałem równocześnie kroniki światowe dla pań prezydentowych i projekty konstytucji, które ich małżonkowie przedstawiali narodowi jako owoc rozmyślań długich nocy bezsennych. Od niektórych protektorów uciekałem w obawie, aby mię nie rozstrzelano, za dużo bowiem znałem ich tajemnic. Widziałem innych, których mordowano w chwili, gdy byli już zupełnie spokojni o swoją władzę. Znieważałem ludzi zupełnie mi nieznanych, służąc takim, dla których mieć mogłem tylko głęboką pogardę.
— Coż to za haniebne rzemiosło! — powiecie zapewne... — Oczywiście, — ja sam jestem tego zdania... Ale co gorsza — nie dało mi ono bogactwa. Zaledwie skromne środki utrzymania. Po okresach szalonego zbytku następowały długie miesiące skrajnej nędzy. Kiedy protektorowie moi byli górą, nie mieli nigdy czasu pomyśleć o zabezpieczeniu przyszłości temu, który swem jadowitem piórem dopomógł im do zwycięstwa.
A przytem posiadam wadę, do której się otwarcie przyznaję. Mam naturę cygańską, nigdzie miejsca zagrzać nie mogę, nigdy nie jestem zadowolony z tego, co mam i spodziewam się zawsze znaleźć coś lepszego gdzieindziej.
Nie sądzę, abym był unikatem w tym względzie. My, dziennikarze wędrowni, jesteśmy jak aktorzy, odbywający tournée artystyczną — ostatni i nędzni spadkobiercy hiszpańskich awanturników. Włóczymy się tam i napowrót od cieśniny Magellana do granic Kalifornji, poprzez 18 krajów, mówiących naszym językiem, znajdując w jednych bogactwo, w drugich nędzę, tu oklaski i uwielbienie; gdzieindziej — zniewagi i pogardę. Niektórym z nas nawet udaje się zdobyć uśmiech Fortuny, przelotny jak uśmiech kobiecy. Kończymy wszyscy jednakowo — w nędzy.
Ale wracam do rzeczy. Otóż w wędrówkach moich mniej więcej przed dziesięciu laty dotarłem do Meksyku. Cóż to za kraj cudowny! nigdzie mi tak dobrze nie było! Najchętniej bym tam wrócił mimo ostatniej rewolucji, która mię zmusiła do ucieczki — ale się boję.
— Przeszkadza mi w powrocie ta przeklęta historja z samochodem generalskim.




II.

Zdawało się, że Meksyk tylko na mnie czekał, jak jeden z tych poczciwych i dobrze wychowanych wulkanów, które drzemią przez całe stulecia i nagle,, w chwili kiedy podróżnik dosięga ich szczytu poraz pierwszy, zaczyna huczeć i wyrzucać kłęby dymu jakby na powitanie turysty.
Od trzydziestu lat kraj pod rządami sędziwego prezydenta Porfirio Diaz’a drzemał, zażywając błogiego spokoju. W chwili mego przyjazdu zbudził się, i rozjaśnił moje życie nieskończonym szeregiem rewolucji, trwających do dnia dzisiejszego.
Com ja widział w przeciągu tych lat dziesięciu! Porfirio Diaz, dożywotni, jak mniemano, prezydent, zmuszony został do ucieczki, aby umrzeć w jakimś hotelu Starego Lądu. Madero, człowiek dzielny, który rządził, radząc się wirujących stolików i rozmawiając z duchami, podziurawiony został kulami w piwnicach pałacu prezydentury, dokąd się schronił przed swemi mordercami. Po nim alkoholik Huerta, — umierający w więzieniu Stanów Zjednoczonych z rozpaczy, że mu pić nie pozwalano. Wreszcie Carranza, który zdawał się rokować sto lat życia — świeżo zamordowany.
W przeciągu lat dziesięciu, aż czterech prezydentów zamordowanych lub zmarłych na wygnaniu, to nieco za wiele tragedji na tak krótki okres czasu. Historja tych prezydentów Meksykańskich przypomina losy greckich Atrydów — którzy w końcu zawsze padali ofiarą nieubłaganego „fatum”.
Co do mnie jednak, który otwartość posuwam aż do cynizmu, przyznać muszę, że mi się dobrze działo, że nie zachowuję żadnych smutnych wspomnień i nie wylałem ani jednej łzy dla uczczenia pamięci tych panów, którzy, poznali zarówno rozkosze absolutnej władzy, jak rozpacz tragicznego końca.
Z początku byłem, jakby to powiedzieć... pisarzem konnym. Nie redagowałem dzienników, pełniąc jedynie funkcje osobistego sekretarza generałów, dowodzących siłami powstańczemi. Pisałem więc proklamacje do mieszkańców miast, wzywające ich do przyłączenia się do rewolucji, mowy dla moich szefów, mające podniecić zapał żołnierzy, opisywałem bombastycznym stylem zwycięstwa, odniesione przez powstańców nad wojskami rządowemi — i nie omieszkiwałem nigdy w opisach tych wynajdywać analogji pomiędzy czynami dowódców, którym służyłem, a przeróżnemi bitwami Napoleona. Klijenci moi bardzo byli na tym punkcie wrażliwi. Jeden z generałów, który był moim przełożonym przez 6 miesięcy, spostrzegłszy posuwający się w tumanie kurzu oddział nieprzyjacielski, zwrócił się do nas, członków swego sztabu, i rzekł:
— Napoleon w wypadku podobnym postąpiłby z pewnością tak...
I natychmiast robił to, coby na jego miejscu zrobił Napoleon...
Patrząc zdaleka na te bitwy, żałowałem, żem w latach dziecinnych nie dosiadał konia i że się nie wychowałem na wsi. Mógłbym wówczas spróbować zrobić ze siebie improwizowanego generała, a kto wie, czy nie potrafiłbym tego lepiej od tych, którzy mi rozkazywali.
Spotkania te, w których brało niekiedy udział po 20—30 tysięcy ludzi, możnaby nazwać bitwami. W Meksyku jest zawsze wielka obfitość ludzi gotowych bić się i zginąć — jest ich nawet więcej znacznie niż karabinów.
Ale w rzeczywistości, pomimo znacznej liczby walczących, była to jakaś bezładna strzelanina w której inicjatywę pozostawiono pojedyńczym plutonom. Walczący, zbliżywszy się do siebie na odległość strzału, strzelali tak długo, dopóki starczyło amunicji, wreszcie ta strona, której jej zabrakło, cofała się, pozostawiając przeciwników panami placu. Do walki na białą broń nie dochodzito nigdy, żaden bowiem żołnierz nie posiadał bagnetu.
Siedzieliśmy wszyscy na koniach, ale w chwili walki, kawalerzyści przeobrażali się w piechurów. Posiadaliśmy również artylerję. Każda strona usiłowała zdobyć dla siebie armaty większego kalibru, niż strona przeciwna. Armaty te robiły wiele hałasu, lecz nie wyrządzały żadnych szkód.
Pamiętam, jak pewien oficer niemiecki, który był z nami, dziwił się i irytował na widok nikłych rezultatów pracy, naszej artylerji.
Uprzedzam Panów, iż my wszyscy, powstańcy, przez nienawiść do Stanów Zjednoczonych i Anglji byliśmy germanofilami, życzyliśmy z całej duszy zwycięstwa Wilhelmowi II, a porażki Francuzom. Wielu niemców znajdowało się w naszych szeregach. My sami porównywaliśmy się do bolszewików rosyjskich. Ale nie oddalajmy się od przedmiotu.
Ów Prusak tedy krzyczał:
— Generale! pańscy artylerzyści nie umieją wcale mierzyć! Strzelają w powietrze! Robią wiele hałasu bez żadnego skutku!
Generał, który pozował na dowcipnego, odpowiadał, wzruszając ramionami:
— Daj im Pan spokój! nie potrzebują robić nic innego — artylerja jest tutaj jedynie po to, aby napędzić strachu tchórzom.
Po bitwach podobnych, jeżeli odnieśliśmy zwycięstwo — t. j. mogliśmy strzelać o pół godziny dłużej, niż nasi przeciwnicy, następowały wyjaśnienia i komentarze. Wówczas występowałem w roli stratega. Opisywałem szczegółowo ruchy wojsk, których nigdy nie było, przypisywałem generałowi i oficerom sztabu fikcyjne rozkazy, opisywałem fantastyczny przebieg bitwy, wzorując się na opisach dawnych wojen i znajdowałem zawsze sposób wykazania analogji pomiędzy odniesionem przez nas zwycięstwem i którąkolwiek z bitew, stoczonych zamłodu przez Bonapartego. Nie było obawy, aby ktośkolwiek, oburzony tak bezczelnem kłamstwem, zaprotestował. Przeciwnie, do uszu moich dochodziły tylko pochwały:
— Ach! ten Maltrana! co to za głęboka wiedza i znajomość dziejów wojennych!
Do pochwał podobnego rodzaju dołączonem było zarazem prawo szerokiego korzystania z cudzej własności. Niewiele jednak, z tego mi przyszło, miałem bowiem za towarzyszy ludzi bardzo sprytnych, którzy, jako krajowcy, potrafili zawsze przyjść wcześniej odemnie, gdziekolwiek coś było do wzięcia.
Kiedy zwycięstwo nasze było już ustalone i wodzowie powstania zasiadali w fotelach ministerstw i innych urzędów publicznych, powodzenie moje zaczynało się również ustalać. Pisałem dla dzienników nowego rządu artykuły programowe, pełne najordynarniejszych napaści na zwyciężonych nieprzyjaciół i wspaniałych obietnic wszelkich szczęśliwości, jakie teraz na kraj z łaski zwycięzców zlać się miały. Mój Boże! jakie bajeczne sumy zarabiałem w tym czasie! tak to niedawno było, a jednak wydaje mi się, że wieki całe odtąd minęły.
Miałem gorących współzawodników... Prawie wszyscy generałowie byli to ludzie, pochodzący z gminu, nieznający przeszkód. Chłop czy włóczęga bezdomny mógł zostać generałem... dlaczegóż nie mógł również stać się pisarzem?
Dało się to doskonale urządzić z wielką dla mnie korzyścią. Każdy z tych generałów chciał, po dobnie jak Juljusz Cezar, pisać swoje „Komentarze“. A ponieważ Cezar nie pisał ich osobiście, lecz dyktował, z tego też powodu zapewne większość ich przyjęła mnie za sekretarza. Zwierzali się przedemną i opowiadali swoje bohaterskie czyny. Moją było rzeczą należycie je uwydatnić czarem mego stylu. Oczywiście każdy był przekonany, że tylko jemu oddałem swoje pióro na wyłączne usługi. Oprócz tego z rozmaitych ministerstw otrzymałem subwencje na wykończenie wspaniałego dzieła, mającego uwiecznić triumf rewolucji. Wielka to szkoda, że ostatnia rewolucja wojskowa nie pozwoliła wydrukować tego wiekopomnego dzieła. Jak wiecie, głównym moim atutem bywał zawsze paradoks — to już specjalna właściwość mego stylu.
Otóż pod tym względem dzieło moje przewyższyło wszystko, cokolwiek w swojem życiu napisałem.
Porównywałem tedy naszego nowego prezydenta z Waszyngtonem... — nie potrzebuję chyba dodawać, kogo stawiałem wyżej. Potem przeprowadzałem krytyczne porównanie pomiędzy bitwą na Cerro Pardo i atakiem Bonapartego pod Arcole, pomiędzy bitwą w El Barranco i Austerlit’em... i tak dalej w nieskończoność, aż doprowadziłem do postawienia „Korsykanina o płaskich włosach” na równym poziomie z moimi znakomitemi klijentami, co mieli wielki nóż za pasem i lasso, zawieszone na łęku kulbaki.
Szczytem bezczelności było zakończenie książki. Wykazałem czarno na białem, ze cywilizacja Meksyku wyższą jest od kultury Stanów Zjednoczonych i że w interesie samych Yankesów powinna w Stanach zwyciężyć. Wówczas pracowaliby mniej, utrzymanie mieliby tańsze, i poznaliby lepiej rozkosze życia. Ogromna szkoda, zapewniam was, że rząd moich protektorów został obalonym, i nikt obecnie nie myśli o udzieleniu mi subwencji na wydanie mego dzieła. Pomyślcie tylko, coby to był za sukces niesłychany: przetłumaczona na język angielski, książka zrobiłaby furorę — poszłyby setki tysięcy egzemplarzy: w Nowym Yorku tak lubią książki, z których się dowoli uśmiać można...
Ale widzę, że się niecierpliwicie, czytam w oczach waszych zapytania: „wszystko to dobrze, ale co to ma za związek z samochodem generała?“ Chcecie wiedzieć, o jakiego generała chodzi i dlaczego jego samochód zamyka mi powrót po Meksyku? Przechodzę zatem do rzeczy.

III.

Z pomiędzy wszystkich osobistości, jakie poznałem w czasie wojny, największe zainteresowanie i najskuteczniejsze poparcie znalazłem u generała Castillejo[1].
W rzadkich chwilach serdeczności nazywał mię swoim „małym Maltraną“, jakkolwiek mógłbym być jego ojcem lub conajmniej starszym bratem. Generał ten, jeden z najbliższych doradców prezydenta, liczył zaledwie 27 lat. Większość zresztą generałów i ministrów nie była od niego starszą. Stary prezydent Carranza w otoczeniu swego sztabu wyglądał jak profesor w gronie studentów.
Castillejo był mały, żylasty i smukły. Ciemna jego cera miała barwę czekolady z mlekiem. Najwybitniejszą jego cechą były oczy — błyszczące i władcze, gdy patrzą na człowieka wprost, co rzadko im się zdarza, zwykle zaś zdające się unikać wzroku ludzkiego, jakby kryjąc jakąś złą myśl. Skośne jego brwi i ciemna barwa skóry nie zgadzały się z kątem twarzowym, rozwartym jak u europejczyków. Jak wielu hiszpano-amerykanów był on produktem wielokrotnego krzyżowania trzech ras — indyjskiej, murzyńskiej i hiszpańskiej.
Przyjaciele mieli o nim wysokie wyobrażenie i mówili zawsze z bojaźliwem uwielbieniem.
— „To człowiek niebezpieczny — niedobrze jest mieć w nim wroga. On potrafi dobrze się dać we znaki.”
Człowiek ten był potęgą: tworzył i obalał ministrów, na czele wojska stawiał swoich przyjaciół, którzy słuchali go ślepo, przeciwników zaś zmuszał do opuszczenia kraju lub też wysyłał ich do pewnych uroczych okolic nadmorskich nad zatoką Meksykańską, gdzie mieszkańcy wyżyn bardzo łatwo nabawiają się śmiertelnej choroby.
Nieprzyjaciele wypominali mu łatwość, z jaką wydawał rozkazy rozstrzeliwania jeńców wojennych. Ale któżby zliczył wyroki śmierci, wydawane podówczas przez obie strony walczące? Widziałem ich tyle — to tak mało kosztuje, wydać rozkaz podobny.
Co do mnie, nie miałem nigdy powodu na niego się uskarżać. W gruncie rzeczy dobry chłopak. Mam nawet podejrzenie, że w skrytości ducha on, który nie podziwiał i nie wielbił nikogo, miał dla mnie wielki szacunek z racji mej niezwykłej łatwości pióra.
Zażyłość nasza rozpoczęła się od chwili, gdy po wojnie napisałem dla niego książkę p. t. „historja dywizji zachodniej”. Dywizją tą była dowodzona przez niego banda. W książce mojej dowodziłem oczywiście, że dywizja ta zapewniła zwycięstwo rewolucji, wszystkie inne zaś niczego podczas całej wojny nie dokonały.
Dodawać zapewne nie trzeba, że tą samą ręką napisałem historję dywizji wschodniej, zarówno jak południowej i środkowej — wszędzie wykazując niezbicie, że dywizja, której bohaterskie czyny opisywałem, była ze wszystkich najdzielniejszą, że dokonała wszystkich zwycięstw rewolucji, a wszyscy inni generałowie zawadzali jej tylko w jej operacjach wojennych.
Byłoby to oczywiście katastrofą, gdyby te równobrzmiące dzieje przeróżnych dywizji były podpisane przez ich autora. Ponieważ jednak każde z nich ukazało się z podpisem dowodzącego dywizją generała, nie starano się dociekać, skąd pochodzi jednakowa treść i podobieństwo stylu tych elukubracji. Castillejo, jak inni, uznał, że jego historja była najlepszą ze wszystkich i rozkoszował się nią, jakgdyby sam był jej autorem.
Wybory nowego prezydenta interesowały go żywo. Rząd, wytworzony z rewolucji, pragnął równocześnie dwóch rzeczy: zachować pozory legalności, a zarazem przeforsować swego kandydata. Mówiono szeroko o poszanowaniu prawa, macając się równocześnie po boku dla przekonania się, czy nieodstępny rewolwer znajduje się na swojem miejscu. Generałowie kandydujący również o stolec prezydencki, grozili nową rewolucją w razie, gdyby ich nie obrano. A naród, znużony dziesięcioletnią wojną domową, słuchał obojętnie polemiki dziennikarskiej, pragnąc w głębi duszy, aby się wszyscy kandydaci nawzajem wymordowali, zdecydowany zresztą głosować bądź za kandydatem rządowym, bądź za tym generałem, który potrafi rząd obecny obalić. Jedyny sposób żyć w tym kraju, to jest znaleść się zawsze po stronie silniejszego.
Mój generał był przyjacielem prezydenta i oczywiście podtrzymywał popierane przez niego kandydatury. Ponieważ kilku kandydatów do prezydentury należało do armji, kandydat rządowy nazwał się „antimilitarystą”.
Posłuszny rozkazom mego szefa, walczyłem piórem w tym samym kierunku.
W Meksyku jest to zadanie łatwiejsze, niż w jakimkolwiek innym kraju. Istnieje tam sposób niezawodny urobienia opinji: straszak interwencji Stanów Zjednoczonych. Dziennikarzowi, broniącemu rządu, wystarczy przedstawić ludzi z opozycji jako „złych patrjotów“, których nieustanne ruchawki sprowadzić muszą anarchję, i uczynią nieuniknioną zbrojną interwencję Yankesów dla przywrócenia ładu. Ze swojej strony dzienniki opozycyjne wysuwają tego samego straszaka, oskarżając rząd o „popełnianie takich okrucieństw, iż Stany Zjednoczone będą zmuszone interwenjować dla poskromienia ich niesłychanego despotyzmu”. Bez straszaka interwencji Amerykańskiej nikt nie mógłby być dziennikarzem w Meksyku.
Istnieje jeszcze inny sposób którego powodzenie jest niezawodne. Nie wiedząc, co powiedzieć o przeciwniku politycznym lub otrzymawszy polecenie nawymyślania komuś, który ośmielił się opisywać kraj takim, jakim jest w istocie, rzuca mu się zawsze tę samą obelgę: „zaprzedany Yankesom“. Nikomu zaś nie jest tajnem, że złoto ich jest niewyczerpaną studnią. Codziennie przysyłają przekupionym przez siebie ludziom olbrzymie kwoty... Gdyby się zesumowało wszystkie, wydane rzekomo na przekupienie Meksykanów miljony, z pewnością nie starczyłoby złota w skarbcu federalnym!
Wróćmy jednak do naszego generała.
Ile razy odczytywał jakiś mój artykuł, w którym miażdżyłem przeciwników, unosił się nad moją umiejętnością ciskania najobelżywszych zniewag pod ich adresem.
— Co za mistrzostwo pióra! co za siła! mój kochany Maltrana, jak mamy ci wynagrodzić olbrzymie usługi, jakie oddajesz dobrej sprawie?
— Mój Boże, to tak łatwo... Jako cudzoziemiec nie mogłem przecież pretendować o poselstwo lub fotel ministerjalny. Aspiracje moje były o wiele skromniejsze.
— Zadowolę się, panie generale, jeżeli mię pan generał wyznaczy do pierwszej komisji, jaka będzie wysłana do Nowego Yorku dla poczynienia zakupów rządowych. Obojętnem mi jest, czy będzie chodziło o zakup samochodów, maszyn pisarskich, trzewików czy papieru kancelaryjnego. Chciałbym być jedynie pośrednikiem przy zakupie. Nie żądam więcej jak 10%. Gdy się zakupi towaru za miljon dolarów to znaczy 100.000 dla najniższego sługi Pańskiego. Jeżeli dojdzie do dwóch miljonów, tem lepiej — dostanę 200.000. Z takim dobytkiem wracam do Hiszpanji i przestaję pisać, choćby wszystkie dziewięć muz miały włożyć po mnie żałobę.
Castillejo uważał moje żądania za bardzo skromne. Obecnie pracował nad przeprowadzeniem wyboru na prezydenta jednego ze swoich przyjaciół. Potem przyjdzie kolej na niego. Muszę tylko zaczekać 4 lata, a wtedy otrzymam wszystko co zechcę...
— Czekać! w kraju, gdzie w przeciągu zaledwie dziesięciu lat aż czterech prezydentów skończyło gwałtowną śmiercią!... nie głupim! wolałbym aby mi generał wyrobił zaraz skromne stanowisko, o które prosiłem.
Castillejo jednak nie chciał zważać na mój sceptycyzm. Zajęty był całkowicie przebiegiem kampanji wyborczej. Nie niepokoili go bynajmniej generałowie kandydujący, którzy grozili rewolucją. Natomiast, rzecz dziwna, do myślenia dawała mu kandydatura młodego inżyniera Taboady, wychowanego w Stanach Zjednoczonych, który zamierzał narzucić Meksykowi w całej rozciągłości ustrój demokratyczny i poszanowanie prawa, jakie poznał w republice sąsiedniej.
Bez oparcia o jakiekolwiek stronnictwo, mając za sobą jedynie kilku przyjaciół — równie fantastycznych marzycieli jak on sam, postawił inżynier swoją kandydaturę, twierdząc, iż jest jedynym kandydatem „naprawdę cywilnym“.
— Ależ to szaleniec! tłumaczyłem generałowi, nie zdobędzie więcej jak jakie 100 głosów... Skoro Pan czynisz mu zaszczyt brania go poważnie, nic łatwiejszego jak go pognębić bez ratunku. Napiszę w dzienniku, że jest przekupiony przez Yankesów i z tego powodu chce nam narzucić ich obyczaje i ustrój polityczny. Napiszę, że otrzymał z Waszyngtonu na cele propagandy 3 miljony dolarów! jeżeli to mało, powiem 5 miljonów — to nic nie kosztuje... dodam jeszcze, że własnemi oczyma widziałem, jak mu te pieniądze wręczano! Napisałem istotnie to wszystko i wiele innych jeszcze rzeczy podobnie prawdziwych. Nie należało przecież dać się prześcignąć w tym względzie dziennikarzom miejscowym, umiejącym łgać ze zdumiewającą wprost bezczelnością.

IV.

Zwolennicy Castilleja radzili mu:
Generale, skoro ten inżynierek tak Panu zawadza, rozkaż Pan tylko nam, abyśmy Cię od niego uwolnili — nic łatwiejszego...
Naiwni! czyż ten człowiek potrzebował rad podobnych? Wielu już ludzi niedogodnych dlań znikło w sposób zagadkowy, a oszczercy twierdzili, iż tylko on jeden wiedział gdzie byli: wszyscy pod ziemią.
— Ale dajcież spokój — protestował Castillejo — kandydaci wojskowi oskarżyliby w tej chwili rząd o zamordowanie inżyniera. Ci sami, co dzisiaj kpią sobie z niego, wielbiliby go jako męczennika idei! Nie! nie warto o tem myśleć.
Spojrzawszy na generała, odgadłem jednak, że w tej chwili myślał o tem więcej, niż kiedykolwiek — a zdradzał go wyraz twarzy, dający wiele do myślenia. Nie napróżno mówiono o nim: Castillejo to straszny człowiek, nie daj Boże mieć w nim wroga... Jeden z jego bliskich przyjaciół, towarzysz nocnych hulanek, zdradził przedemną tajemnicę generała.
— Dręczy go zazdrość. Jest wściekły, bo Olga del Monte jest dziś kochanką inżyniera.
Owa Olga del Monte była Aspazją Meksykańskiej rewolucji. Pochodząc z najlepszej rodziny, powszechnie szanowanej w stolicy, uniesiona bujnym temperamentem, po kilku skandalicznych wybrykach stała się wreszcie kokotą.
Włosy pomalowała na rudo — co już było skandalem w kraju, gdzie większość kobiet ma włosy czarne. Jakiś czas bawiła w Paryżu, utrzymywana przez kilku naraz protektorów, co wzbudzało szczególny respekt dla tej kobiety u młodych centaurów rewolucji, znających tylko swój kraj rodzinny. Była przytem wysoce utalentowaną: grała na fortepianie i na harfie, śpiewała tęskne romanse meksykańskie, nawet pisała wiersze. Było to więcej, niż potrzeba, aby zawrócić głowę tym wszystkim smarkatym generałom rewolucyjnym.
Rzeczą, którą wbrew wszelkim deklamacjom przeciwko prawu własności i różnicom klasowym, ceniono w niej najbardziej, było jej pochodzenie. Ci ludzie, przed kilkoma laty jeszcze prości parobcy lub bezdomni włóczędzy byli zarazem onieśmieleni i dumni z tego, iż są przyjaciółmi i protektorami kobiety, pochodzącej z najlepszych rodzin stolicy.
Sypały się też na nią bogate prezenty, niby deszcz złoty. Zwycięscy hojnie rozrzucali bogate łupy, łatwo zdobyte. Olga niekiedy zadawała sobie trud przerabiania skradzionych klejnotów. Ale w innych chwilach wystawiała cynicznie na pokaz wszystkim znane djamenty, szmaragdy i perły, należące do pań z miejscowej arystokracji, dziś tułających się zagranicą.
Mój generał, mający duszę dziecinnie romantyczną, był niezmiernie dumny z wyróżnienia go przez Olgę z pomiędzy kolegów. Obsypywał ją prezentami. Przeniósł do niej ze swego mieszkania wszystko, cokolwiek zagarnął, a Bóg widzi, że Castillejo nie był ani głupi, ani leniwy, gdy się zabierał do podobnej roboty.
Ale powiewna istota, znudzona zapewne przyjmowaniem tych zrabowanych klejnotów od bandytów, wpadła dla kontrastu w fazę bezinteresowności, zwracając swój afekt ku ludziom ubogim i prześladowanym, zapewne dlatego, iż otaczający ją byli bogaci, nadęci i bezczelni. Ta potrzeba kontrastów spowodowała ją do porzucenia generała i pokochania inżyniera Taboady.
Inżynier był wątły i delikatny, nienawidził żołdactwa, mówił o odrodzeniu proletarjatu i przejściu władzy w jego ręce. Był przytem pośmiewiskiem obecnych triumfatorów, którzy mogli go każdej chwili uprzątnąć bez wielkiego zachodu, gdyby im na to przyszła ochota. Nie można było znaleść bardziej interesującego bohatera dla młodej kobiety, szukającej wytchnienia po brutalnych kochankach z gatunku Castilleja.
Napróżno generał wysilał się, aby odzyskać miłość Olgi. Obiecywał wyrobić dla niej u prezydenta wysłanie do N. Yorku i Paryża z całym ładunkiem świetnych strojów i płacą stu tysięcy dolarów dla propagandy na rzecz Meksyku. Olga odmówiła wręcz; odrzuciła również inne równie korzystne i zaszczytne propozycje zakochanego generała.
Doradcy Castilleja wciąż mu tymczasem napomykali, że jedynie ich środek jest skutecznem lekarstwem.
— Gdybyś tylko zechciał, generale! jedno słówko! małe słóweczko! nic więcej, i inżynierek nikomu już zawadzać nie będzie...
Castillejo jednak protestował z dobrodusznością, która u niego człowieka była objawem zatrważającym. Rzekome skrupuły jego sumienia należały do rzędu tych, od których włosy stają na głowie.
— Niechaj nikt się nie waży podnosić ręki na tego człowieka, mówił. Gdyby mu włos spadł z głowy, ludzie gotowi byliby przypuścić, że stało się to na rozkaz mój lub z polecenia rządu, a tego sobie bynajmniej nie życzę. Ogłaszam go nietykalnym!
Słuchając go, pomyślałem, że gdyby mój protektor kiedykolwiek tym samym głosem i z tem samem spojrzeniem proklamował moją nietykalność, uważałbym za wskazane wyjechać do granicy Stanów pierwszym pociągiem.
Wypadki, związane z kampanją wyborczą zmusiły go do zapomnienia o Oldze. Ale inżyniera zapomnieć nie mógł.
Taboada na czele garstki swoich zwolenników, fanatycznych straceńców, nie obawiających się nikogo, wygłaszał na wiecach mowy, druzgoczące rząd, pragnąc ludowi gwałtem narzucić swoją kandydaturę. On tylko jeden, inżynier Taboada, był prawdziwym kandydatem „cywilnym”, zdolnym zaprowadzić w kraju ustrój prawdziwie demokratyczny. Nikt jednak nie słuchał jego przemówień, a jeżeli motłoch raczył niekiedy na nie uwagę zwrócić, to w tym jedynie celu, aby mu przerwać jego wywody, nazywając go „zdrajcą”, „Yankesem” lub „sprzedawczykiem”.
Teraz nareszcie przechodzimy do samochodu generała.

V.

Castillejo sprowadził go ze Stanów Zjednoczonych na potrzeby kampanji wyborczej. Miał ich już kilkanaście. Któryż z meksykańskich dowódców ich nie posiada? Większość posiada nawet salonowe wagony na kolejach. Cóż znaczy dla nich pół tuzina samochodów! Tak przecież łatwo było je posiąść. Wystarczało wejść do pierwszego garażu z rewolwerem w ręku i wybrać sobie najlepsze z tych, które się tam znajdowały...
Castillejo chciał być uważanym za coś nieskończenie wyższego od swoich kolegów, generałów rewolucyjnych. Był człowiekiem postępowym, prawie uczonym. Dla Stanów Zjednoczonych miał wysokie uznanie za wyrabianą tam doskonałą broń palną i niemniej wyborne samochody. Jest to niewiele, co prawda, ale zawsze już coś. Ażeby zostać generałem meksykańskim, niekoniecznie trzeba wiedzieć, czy jakiś Edgar Poë lub Emerson istnieli na świecie...
— Widziałeś pan, jakie prześliczne cacka wyrabiają ci cudzoziemcy? Owem prześlicznem cackiem był samochód świeżo sprowadzony — machina zgrabna, lekka, niezmordowana, prawdziwie wymarzony wyścigowiec. Gdybym wam powiedział markę fabryki, gotowibyście pomyśleć, że mi za to zapłacono. Powiem więc tylko, że było to wielkie auto z najlepszych, jakie wyrabiają w Stanach. Byłem niem równie zachwycony jak mój generał.
Często wieczorem Castillejo, zanim mię wysadził przed drzwiami redakcji, przewoził mię swym nowym samochodem po ulicach miasta, a raczej wzdłuż jednej alei, która pod rozmaitemi nazwami i o rozmaitej szerokości rozciąga się na przestrzeni kilku kilometrów od starego placu, na którym się mieści pałac rządowy do parku Chapultepek.
Znacie wieczorny wygląd ulic w Mexico. Niema na świecie miasta lepiej oświetlonego i bardziej martwego. Z wielkich kul elektrycznych latarń oślepiające snopy światła padały na zupełnie puste ulice. Zdawaćby się mogło, że samochód sunie ulicami jakiegoś zaczarowanego miasta z Tysiąca i jednej nocy, w którem wszelkie życie zamarło. W pierwszych latach rewolucji, martwą ciszę przerywały jeszcze niekiedy wesołe epizody: oficerowie jeździli wynajętemi samochodami, strzelając do siebie dla zabicia czasu z rewolwerów — ot! dla rozrywki.
Obecnie podczas kampanji wyborczej zabawy tej zaniechano, ale ludzie kryli się wewnątrz domów wcześniej niż zwykle, czując w powietrzu nową rewolucję.
Nieliczni spóźnieni przechodnie, mogli codziennie zato oglądać pędzący tam i nazad z zawrotną szybkością samochód generała: Patrzcie! to Castillejo! A jeżeli odważano się w myśli kogokolwiek przeklinać, to tylko tego przebrzydłego cudzoziemca — Maltranę, rozpartego na honorowem siedzeniu. Castillejo znajdował się zawsze obok szofera, grubego indjanina o głupkowatym uśmiechu i okrutnym wyrazie twarzy, który prowadził maszynę z tak bajecznem mistrzowstwem, jakgdyby samochody były znane już za czasów Montezumy.
Nigdy bardziej nie wierzyłem w sprawdzenie się złych przeczuć, jak pewnego wieczora, — kiedy spróbowałem odmówić generałowi towarzyszenia mu w tej szalonej jeździe nocnej. Wydał mi się innym człowiekiem: na głowie miał czapkę podróżną, szeroki płaszcz z podniesionym kołnierzem zasłaniał mu twarz do połowy. Oczy rzucały fosforyczne blaski, czuć było od niego zapach alkoholu, rzecz dziwna, gdyż zazwyczaj był trzeźwym.
Nie mogłem się wymówić pracą redakcyjną. Była godzina 11-a i Castillejo czekał, aż skończę rozpoczęty artykuł.
— „Siadaj pan” — rzucił mi grubijańsko, tonem, jakim wydawał rozkazy bandzie zbójów, którą nazywał swoją „dywizją”.
Znalazłem się sam jeden na siedzeniu, generał pozostał na przedzie obok szofera.
Dziś jeszcze wzdrygam się na samo wspomnienie ponurych przeczuć tego, co się stać miało. I po jakiego licha moja obecność była mu potrzebną! Przygotowując jakieś niebywałe okrucieństwo, chciał mieć mnie za świadka, aby się cieszyć mojem przerażeniem — miało mu zastąpić oklaski...
Przyszedł mi na myśl najpierw inżynier, następnie Olga, i z niewiarogodną dokładnością przeczuwałem na parę minut naprzód każdy gest mego protektora.
Jak przewidywałem, samochód opuścił oświetlone ulice i poprzez zaciszne i ciemne zaułki, wjechał do nowej dzielnicy miasta, kierując się ku domowi Olgi del Monte. I poco generał mieszał mnie w te sprawy? co mógł mieć w tem za interes, aby mię wtajemniczać w swoje miłosne przygody?
Samochód zatrzymał się w alei, na którą dwa rzędy rozłożystych drzew rzucały cień głęboki, przerwany przez trzy smugi światła: środek ulicy i oba chodniki. Oświetlenie było tu mniej rzęsiste, niż w śródmieściu, kontrasty jednakże świateł i cieniów czyniły ukryty pod drzewami bulwaru, samochód zupełnie niewidzialnym. Światła samochodu natychmiast zgaszono, podobnie jak to czynią na okrętach, chcąc się niepostrzeżenie wśliznąć do przystani.
Do powozu zbliżyło się dwóch drabów w olbrzymich kapeluszach z liści palmowych na głowach. Nie widziałem ich nigdy przedtem, ale odgadłem odrazu, iż należeli do liczby tych, co czekali od generała „małego tylko słówka”. Mieli bezwątpienia polecenie uprzątnąć inżyniera w chwili, gdy opuści dom swojej, kochanki.
Nieszczęśliwy Taboada w tej chwili zapęwne opowiadał Oldze o swoich nadziejach i złudzeniach, nie przeczuwając, jak blisko śmierć nań czyhała.
Słyszałem, jak generał dawał dwom drabom pocichu instrukcje:
— Zapamiętajcie sobie, że go wam tknąć niewolno! Tylko, gdyby chciał uciekać...
Spojrzałem w kierunku domu, ale nie zdołałem nic dojrzeć — zasłaniały go całkowicie drzewa bulwaru.
Generał, poszeptawszy z szoferem, przesiadł się z nim, oddając mu kierownicę — ufał widocznie bardziej jego, niż własnej zręczności. Pocichu dawał mu instrukcje, podczas gdy indjanin i pomrukiem zadowolenia gładził pieszczotliwie hamulec i dźwignie wspaniałej machiny.
Zdawała się żywą istotą — potworem, zaczajonym w oczekiwaniu chwili, kiedy na znak człowieka rzuci się na upatrzoną ofiarę. Motor zdawał się martwym. Najlżejsze jednak dotknięcie wystarczało, aby machina drgnęła nagle, jak koń puszczony z ręki jeźdźca w szalonym wyścigu.
— Przygotuj się na spożycie potrawy, sporządzonej według mego smaku, panie Maltrana, rzekł Castillejo zcicha, nie odwracając głowy. Będziesz świadkiem polowania, jakiego nie widziałeś jeszcze z pewnością.
Ale poco u djabła generał mnie właśnie wybrał do zakosztowania tej potrawy?
Minęło pięć minut, może godzina... nie wiem, w podobnych chwilach traci się całkowicie rachubę czasu.
Nagle doszedł mię hałas kłócących się pod drzewami pijaków. Był to oczywiście umówiony sygnał czatujących w ciemności drabów. Z cienia, rzucanego przez drzewa bulwarzu, wysunął się człowiek małego wzrostu, który, widocznie chcąc ich ominąć, miał zamiar przejść na drugą stronę ulicy.
W tej samej chwili uczułem gwałtownie wstrząsnienie — samochód ruszył z miejsca w szalonym pędzie... Od tej chwili straciłem jasną świadomość rzeczy — przed oczyma mojemi przelatywały jedynie, jak sen, nieokreślone wizje.
Widziałem, jak człowiek usiłował się cofnąć przed wynurzającym się nagle z ciemności samochodem — wóz jednak błyskawicznym zwrotem odciął mu odwrót, gdy uchylając się od ciosu, odskoczył naprzód, znowu zwrot jak myśl szybki — maszyna — potwór pędziła wprost na niego.
Stało się to wszystko tak szybko, iż obrazy widziane zlewały się ze sobą.
Pamiętam jedynie dziwaczny i straszliwy skok ściganej ofiary w chwili, gdy z rozkrzyżowanemi rękoma znikał pod kołami samochodu. Wóz został podrzucony w górę, jak łódź, przecinająca bałwan morski, ale bałwan ten był rzeczą twardą — zdawało mi się, że słyszę trzask łamanych kości...
W tej chwili samochód zawrócił wstecz z taką szybkością, iż zostałem niemal wyrzucony z mego siedzenia, pędząc ponownie w kierunku nieszczęśliwej ofiary. Taboada już nie krzyczał... czy przerażenie głos mu odjęło, czy może sądził, że ludzie, siedzący w powozie wracają, aby mu przyjść z pomocą?
Samochód podskoczył znowu — tym razem przeszkoda wydawała się twardszą i większy stawiała opór. Wóz zatoczył się jakby się miał przewrócić... dał się słyszeć chrzęst jakgdyby pękającej beczki, której klepki i obręcze rozlatują się równocześnie. Ile razy samochód z tą samą bajeczną szybkością zawracał tam i z powrotem — nie wiem, za każdym razem przeszkoda stawała się słabszą... trzask ustał...
Nazajutrz wszystkie dzienniki stolicy przyniosły wiadomość o wypadku biednego Taboady. Wypadek dał powód do deklamacji; powstawano na barbarzyństwo automobilistów, pędzących po ulicach miasta pełną szybkością, grożąc życiu spokojnych przechodniów... i nic więcej.
Nasz dziennik zdobył się nawet na panegiryk pośmiertny dla inżyniera Taboady: wychwalaliśmy jego szlachetność i prawość, przyznawaliśmy mu niepospolite zdolności, gorący patrjotyzm, chociaż niestety schodził na manowce...
Po kilku dniach przestano mówić o nieboszczyku.
Wypadki polityczne odwróciły uwagę narodu w innym kierunku. Generałowie, kandydujący o prezydenturę, widząc iż drogą legalną nic osiągnąć nie potrafią, podnieśli rokosz. Wielu ludzi, należących do obozu rządowego, uznało za właściwe przejść na stronę powstańców — aby raz jeszcze zastosować się do krajowych zwyczajów. Prezydent Carranza został zamordowany. Co do mnie, nie czekając dłużej, umknąłem corychlej do Stanów Zjednoczonych. Skoro burza się uciszy, będę miał zawsze czas powrócić i oddać się na usługi nowych panów kraju.
Castillejo został aresztowany — dotychczas siedzi w więzieniu. Zacni generałowie, jego współtowarzysze, wytoczyli mu mnóstwo procesów politycznych, a co gorsza, zaczynają go już oskarżać o zamordowanie inżyniera Taboady.
Nikt już dzisiaj nie wierzy w wypadek samochodowy. Kilka osób miało z okien swojego mieszkania widzieć przebieg tego „wypadku”. Być może, iż znalazł się jeden tylko świadek rzeczywisty, — inni chcieli w ten sposób przypochlebić się zwycięzcom. Ulice są tak puste wieczorami, a za każdą spuszczoną roletą są zapewne oczy, które jednak widzą to tylko, co się może przydać. Języki zaś rozwiązują się dopiero w odpowiedniej chwili.
Sądzicie może, że mógłbym tam powrócić bez obawy? W istocie, nie popełniłem nic zdrożnego i drżę jeszcze na wspomnienie przerażenia, jakiego mię nabawił przeklęty generał. Ale mimo wszystko możecie być pewni, że do Meksyku nie wrócę. Zbyt dobrze znam moich dawnych przyjaciół. Castillejo jest meksykaninem tak samo jak jego oskarżyciele, ja zaś — tylko cudzoziemcem, podłym hiszpanem — bardzo łatwo będzie im się porozumieć i ogłosić, że samochód prowadził — Maltrana!
Widzę, że cieszy was, iż nowy rząd okazuje zmysł sprawiedliwości, ścigając Castilleja jako zbrodniarza.
Zapewniam was,, że każdy z oskarżających go generałów ma na sumieniu znacznie więcej zbrodni i okrucieństw. Jeżeli wrogowie go ścigają, czynią to z pewnością nie z poczucia sprawiedliwości, lecz z zemsty, a co więcej — z zazdrości! Nienawidzą Castilleja głównie z tego powodu, że dał im nieraz uczuć swoją wyższość.
A co ich najbardziej drażni, to — że już nie będą mogli bez jawnego skandalu zastosować kawału z „wypadkiem samochodowym“. Stracił już urok nowości. Ach! coby dał z nich każdy, gdyby nie Castillejo, ale on mógł się poszczycić autorstwem tak genjalnego wynalazku!




TALIZMAN

Przytulony do muru kamienicy, odejmując od twarzy kolbę mauzera, Jaramillo krzyknął do swego sąsiada, jak mógł najgłośniej, aby zagłuszyć grzechot karabinów:
— Morales, nie strzelaj szkoda ładunków! ten djabeł ma z pewnością inkluza — kula go nie ima.
Korzystając z ciemnej nocy około setki obdartusów, wylądowało w przystani miasta Corrientes z dwóch małych parowców, z zamiarem zaskoczenia przeciwników niespodziewanym napadem i opanowania wśród wywołanego tem popłochu koszar policyjnych. Prawie wszyscy członkowie bandy pochodzili z tej prowincji, skąd wygnały ich bądź zamieszki polityczne, bądź zwykłe bójki karczemne, w których no że zwykły zbyt łatwo wyskakiwać z pochew. Bliskość niestrzeżonej przez nikogo granicy niezmierzonych stepów Gran Chaco i puszcz Paragwajskich, ułatwiała ucieczkę. Tam też na obszarach, nie uznających żadnej władzy, rekrutowały się wszystkie oddziały powstańcze, bez względu na to, kto przeciw komu powstawał. Do tych powstańców tułaczy przyłączyła się garstka osobników, których pociągał nieodparcie sam urok niebezpieczeństwa. Ludzie ci byli w nieustannym ruchu, przebiegając niezmierzone obszary republiki Argentyńskiej w poszukiwaniu przygód, a zatrzymywali się tam jedynie, gdzie zanosiło się na jedną z niezliczonych „rewolucji”.
Oddziałek dywersantów posuwał się cicho znanemi ulicami w kierunku koszar policyjnych. Mieszkańcy, którzy po duszącym upale dziennym korzystali z nocnego chłodu, kryli się śpiesznie do domów, zdając sobie szybko sprawę z tego, co miał o tej spóźnionej porze oznaczać pochód ludzi, uzbrojonych w karabiny Mauzera...
Napastników spotkał jednakże gorzki zawód. Koszary policyjne były szczelnie zamknięte, a z okien powitał ich żywy ogień karabinowy. Zamach się oczywiście nie udał, lada chwila mogła nadejść odsiecz z koszar piechoty i zgnieść garstkę napastników. Niemniej jednak o ucieczce nikt nie myślał. Niepodobna przecież było odmówić sobie przyjemności wymiany strzałów ze znienawidzonemi sługami „białych”.
„Niech żyje Dr. Sepulveda! precz z rządem!”
Z okrzykiem tym rozproszyli się na drobne grupy, kryjąc za murami i rozpoczęli rzęsisty ogień do koszar policyjnych.
W jednem z okien, jakiś gruby, ogorzały oficer wśród gradu kul stał spokojnie, raz po raz strzelając do oblegających z dwóch rewolwerów, poczem wracał do pokoju, aby ponownie broń nabić i strzelał dalej, klnąc powstańców.
— Kanaije! łajdaki!, psie syny!
Oblegający zapomnieli już w tej chwili o celu swojej wyprawy, nie myśleli ani o obaleniu rządu „uzurpatorów, ani o zdobyciu koszar i — wycięciu do nogi policjantów. Uwaga ich skupiła się całkowicie na grubym oficerze, który, mimo ostrzeliwania ze wszystkich stron, stał dalej w otwartem oknie, strzelał z rewolweru i klął, jak tylko Hiszpan kląć potrafi.
„Nie psuj ładunków, stary, ” dodał Jaramiilo, ten człowiek musi posiadać niezawodny amulet sam djabeł nic mu nie zrobi! Kto wie, czy niema przv sobie pióra „kaburé“.
Morales ognia zaprzestał. Do swego przyjaciela miał ślepe zaufanie, a zresztą każde dziecko zna potęgę piór kaburé!...
Naraz z głębi ulic zagrzmiały nowe salwy; nad ciągały posiłki wojskowe...
— Niech żyją biali! precz z Sepulyedą! śmierć czerwonym!
„Skończyło się, trzeba zmiatać”, rzekł Jaramiilo*
Przyjaciele rzucili się pędem ku przystani, skurczeni we dwoje, aby jak najmniejszy cel przedstawiać dla sypiącego się z dwóch stron gradu pocisków. Pozostali żołnierze nie myśleli o ucieczce, bronili się mężnie do ostatka...
Kiedy zbiegowie dotarli do przystani, jeden z parowców był już daleko, drugi właśnie odbijał od brzegu. Nie zdziwiło ich to bynajmniej.
— To było łatwe do przewidzenia, skoro się zawierzyło dwom cudzoziemskim łajdakom.“
Jakkolwiek statek odbijał od brzegu, dwaj przyjaciele z kocią zręcznością dzieci puszczy, bez wahania skoczyli w czarną otchłań i spadli na pokład szczęśliwie, uniknąwszy przymusowej kąpieli w rojącej się od kajmanów rzece... Byli uratowani... Niech Bóg ma w swojej opiece walecznych, którzy pozo stali na brzegu!
Kiedy parowiec oddalił się już na tyle, że światła w przystani gasnąć zaczynały, Jaramillo, czując się całkowicie bezpiecznym, odezwał się nagle:
„Skończonym idjotą był ten, który miał pomysł uderzenia na koszary o północy! Przecież to szaleństwo myśleć, że się kogoś zaskoczy w czasie, kiedy wszyscy są na nogach i używają nocnego chłodu. Rzecz taka może się udać gdzieś w krajach zimnych, u barbarzyńskich „gringes“[2] ale nigdy u nas...
Słuchacze kiwali potakująco głowami. „Toć jasnem jest, że podczas południowej siesty mogliby przejść przez cale miasto nie widziani przez nikogo, zdobyć koszary w oka mgnieniu i wyrżnąć do nogi smacznie chrapiących policjantów. Ale robić rewolucję w nocy w kraju takim, jak nasz — to czyste szaleństwo. Dość przecie zobaczyć co się dzieje w puszczy.“
Słuchacze, również dzieci puszczy, rozumieli to doskonale.
— „Kiedy w południe upał doskwiera niemiłosiernie, puszcza zdaje się być zupełnie martwą. Liść nie drgnie, ptak się nie odezwie, robak żaden nie wysunie z nory. Dopiero pod wieczór odzywa się życie: brzęczą owady, ptaki prostują skrzydła, dziki zwierz leniwie się przeciąga... Gdy noc zapadnie — dopieroż puszcza wre życiem: jaguar pożera jelenia, trwożliwy zwierz leśny czujnie wsłuchuje się w szmer najlżejszy, zdradzający bliskość wroga; życie w puszczy z całym korowodem przygód i tragedji życiowych budzi się dopiero z nastaniem wieczornego chłodu.“
Morales podziwiał głęboką mądrość swego przyjaciela. Toć wiadomo było, iż ojciec jego był słynnym czarownikiem, a syn niejednej tajemnicy od niego się nauczył. Obraz nocnego życia w puszczy stanął mu żywo przed oczyma.
Chwilami to bujne życie nocne zamierało nagle, mieszkańcy na puszczy milkli, trwożnie nasłuchując. Bywało to wtedy, gdy w pobliżu krążył, upatrując zdobyczy, krwiożerczy jaguar, ten pięknie centkowany tygrys Amerykański, nazwany przez Indjan „panem, którego imię wymawiają szeptem i ze czcią najwyższą. To znowuż ciszę leśną przerywał krzyk straszliwy, od którego dech w piersi zamierał — wydaje go ptak nie większy od gołębia — rodzaj puszczyka. Na głos ten drży wszystko, co żyje w puszczy...
Morales nie widział go nigdy, ale od dziecka znał potęgę tego króla lasów.
Broń jego — to dziób straszliwy, twardy jak stal najhartowniejsza. Najtwardsza czaszka nie oprze się temu stworzeniu — napadał zarówno silne byki jak jaguary i kajmaka nawet, a wykuwszy jak dzięcioł szybkiemi uderzeniami dziurę w kości, wyjadał mózg swojej ofiary. Ten mały i zły jak szatan ptaszek — legendarny kaburé.
Zarówno Morales jak Jaramillo zawdzięczali swoje nazwiska rodowe oraz odrobinę krwi białej, jaka w ich żyłach płynęła, dwom conquistadorom hiszpańskim, przybyłym tu przed wiekami, w rzeczywistości jednak byli to metysi indyjscy, o budowie drobnej i pozornie wątlej, zdumiewająco wytrwali na wszelkie trudy i niewygody. Złączeni od lat dziecinnych węzłem braterskiej przyjaźni, godzili się zawsze razem czy to do zbioru hervy mate, czy do robót ziemnych przy budującej się kolei. Ktokolwiek zobaczył ich przy pracy, zdumieć by się musiał: pracowali z taką zaciekłością, jakgdyby zmagali się w walce śmiertelnej ze znienawidzonym wrogiem. Dozorcy europejscy wydziwić im się nie mogli. I mówią, że indjanin jest leniwy!
Piękności wiejskie o miedzianej cerze, bujnych warkoczach, spuszczonych na plecy, bose, ubrane w białe lub różowe spódniczki, wybiegały z domów, kiedy dwaj przyjaciele przechodzili ulicą. Wyglądali też wspaniale! Ubrani w jasne spodnie, spięte w kostce skórzanemi rzemykami, w lekkich pantoflach na drobnych i zgrabnych jak u kobiet nogach, okryci barwistem „poncho”,[3] z szyją owiniętą pięknym czerwonym fularem. Ten fular stanowił najistotniejszą część stroju. Było dla nich obojętnem wyjść na świat w łachmanach, odsłaniających najskrytsze części ciała, ale wyjść bez fularu! nigdy! — był to znak partji. Stronnictwo przeciwne nosiło bowiem fulary białe.
Pod pachą każdy niósł swoją szablę. Nie były to stare „machety“[4] z drewnianą rączką jak u biedaków, ale prawdziwe, krótkie szable w skórzanej pochwie ze złoconą gardą — jakich używają strażnicy miejscy w stolicy. Przyjaciele odziedziczyli po swoich przodkach hiszpańskich zamiłowanie do białej broni. — Karabinu używano tylko na wojnie, wszelkie zaś zatargi osobiste załatwiają się tutaj zawsze i wyłącznie na białą broń.
Tak ubrani, z szablą pod pachą, malowniczo udrapowani w swoje poncha, z kryzą szerokiego kapelusza zawadjacko zadartą nad czołem, zdawali się parodją średniowiecznych rycerzy, jakimi być może, byli ich przodkowie.
Jeżeli policja zaglądała do szynków, w których się odbywały zabawy taneczne, ukrywali broń swoją, zatykając ją za pas, tak, iż wyglądała na zwykły nóż, bez którego żaden człowiek w Ameryce południowej obejść się nie może. Było to trochę niewygodne i zawadzało w tańcu, ale policja przymykała oczy.
Pewnego razu na takiej zabawie, Morales, mniej inteligentny, ale bardziej wojowniczy od swego towarzysza, oburzony tem, iż jakiś jegomość zbyt często tańczył z dziewczyną, którą on sobie upodobał, rozpłatał mu brzuch szablą tak gruntownie, że wyniesiono — trupa. Zabawa mimo to trwała dalej. Pozostawiono rodzinie zabitego troskę, o wystawienie mir pamiątkowej kapliczki przy drodze i palenia w niej codziennie nowych świeczek. Był to przecież zwykły przypadek, coś, co się trafia codziennie!
Policja jednak była innego zdania, i nie przyjęła tej sprawy zrównym spokojem, jak towarzysze zabawy. Morales znalazł się w kozie.
Uważał on aresztowanie swoje za „zemstę polityczną ponieważ nosił fular czerwony, a biali uzurpatorowie byli panami rządu.
Przy rewizji wobec sędziego znaleziono pod ubraniem jego pęk piór strusich. Był to jeden z czarodziejskich sekretów Jaramiila — niezawodny środek na osiągnięcie przewagi w walce ręcznej nad przeciwnikiem. Sędzia wybuchnął śmiechem, na co Morales oburzony do głębi, odezwał się:
„Trzeba być takim nieukiem, jak wszyscy ci młodzi prawnicy, studjujący w Buenos Aires, aby nie wiedzieć o tem, jaką siłę posiadają pióra strusie!”
— Bez tych piór, panie sędzio, oświadczył Morales, „prawdopodobnie nieboszczykiem byłbym fa, a przecież byłem zręczniejszym od niego i rozpłatałem mu brzuch, jak się patrzy!”
Odebrano mu strusie pióra, szablę i miano również odebrać wolność na lat kilka, gdyż zabity osobnik był „białym”, Morales jednak zdołał umknąć szczęśliwie z więzienia i schronił się do gościnnego Paragwaju, którego granica odległa była zaledwie o kilka godzin drogi.
Stęskniony za przyjacielem, Jaramillo postanowił udać się za nim, więc dla umotywowania swojej ucieczki, przed przekroczeniem granicy, uśmiercił również jakiegoś pana z kategorji „białych chusteczek“ i dogonił Moralesa w partji robotników, zbierających heryę mate już na Paragwajskiej stronie, przerywając to zajęcie od czasu do czasu, aby wziąć udział w zbrojnych dywersjach partji „czerwonych”. Dr. Sepulveda, w którego imieniu urządzano te napady, nie wiedział oczywiście o niczem, spokojnie siedząc w stolicy — zwolennicy jego natomiast nie ustawali w „przygotowaniu mu gruntu“, napadając „białych“ we dnie i w nocy, na. wsi i w mieście... Nie należy mniemać, aby nazwy „białych i „czerwonych“ oznaczały jakiekolwiek przekonania polityczne. Były to jedynie kolory przypadkowo obrane, które mogłyby być równie dobrze niebieskie, żółte lub zielone. W amerykańskich republikach istnieją mianowicie zawsze tylko dwie partje — ta, która jest u władzy, i ta, która chciałaby zająć jej miejsce...
Ani naczelny wódz partji „czerwonych” ani ktokolwiek wogóle w Buenos Aires nie interesował się wcale tem, co się działo w kresowej prowincji, odległej o tysiąc kilometrów, która wprawdzie należała administracyjnie do Rzeczypospolitej Argentyńskiej, ale rasowo ciążyła raczej ku Paragwajowi, a była zamieszkana, z wyjątkiem nielicznych białych urzędników i tu i owdzie rozrzuconych po stepie kolonji cudzoziemskich, niemal wyłącznie przez ludność indyjsKą. Co to kogo mogło obchodzić, że się indjanie, ustrojeni w czerwone i białe chusteczki, między sobą zarzynają?...
Po krwawej porażce ostatniej, obaj przyjaciele powrócili do Paragwaju jako robotnicy przy zbiorze „hervy“, której sami byli gorliwemi konsumentami. Siadali sobie na brzegu rzeki, gwarząc o swoich sprawach, z małą tykwą w ręku, z której przez metalową rurkę powoli ssali zaparzone w niej wonne liście. Niekiedy rozmowa schodziła na ojca Jaramilla i jego czarodziejską wiedzę.
— Widziałem go nieraz — mówił Morales, — jak leczył chorych. Nie trwało to ani jednego pacierza: wysysał im chorobę z ust, a po cnwili wypluwał robaka, kamień, pająka lub małego węża, który w chorym siedział — i chorobę jak ręką ujął. Umierali wprawdzie niektórzy, ale to tacy, którzy nie chcieli czekać na czarodzieja i udawali się do białych doktorów — sami sobie winni...
— Najlepszym jego sekretem — dodawał Jaramillo — był sposób na ukąszenie węża. Wyjawił mi go niedługo przed śmiercią. Jest to dziedzictwo cenniejsze, niż worek złotych uncji.
— Powiedz mi, bracie — prosił Morales.
Jaramillo wzdrygnął się.
— Nie mogę! sekretu tego udzielić można jedynie w Wielki Piątek! gdybym ci go dziś wyjawił, straciłbym władzę uzdrawiania aż do przyszłego roku.
Morales jednak nie dawał za wygranę, nudził przyjaciela z uporem dziecka, napierającego się zabawki. Przypomniał sobie, iż widział jednego razu, jak stary czarodziej wyleczył ukąszonego przez żmiję człowieka, który przyszedł doń z ramieniem czarnem i obrzękłem. Przyłożywszy na ranę okład, z jakichś ziół sporządzony, mruczał przytem tajemnicze zaklęcia, schylony nad trupem zabitego węża.
— Takiś to przyjaciel... — powtarzał Morales — nawet taką drobnostką nie chcesz się ze mną podzielić.
Napróżno Jaramillo mu tłomaczył, że to leży nawet w jego interesie aby przez wydanie tajemnicy czarodziejskiej w nieodpowiedniej porze nie utracił mocy uzdrawiającej.
— A co będzie, jeżeli ciebie przy robocie żmija ukąsi?
— Niema obawy — odpowiadał tamten — przecież sam dałeś mi podwiązki ze skóry tapira, od której węże uciekają jak od zarazy.
Pewnego dnia nareszcie Jaramillo ustąpił.
— Skoro ci tak bardzo na tem zależy...
— Otóż widzisz, cała rzecz polega na tem, ażeby, pochyliwszy się nad wężem, przemówić do niego pocichu:
— Nie jesteś żmiję, ale — świerszczem! Natychmiast trucizna traci moc w ciele ofiary, boć przecie świerszcz nie jest jadowitym.
— I nic więcej? — spytał Morales, widocznie zawiedziony — to wszystko?
— To wszystko. Tylko słowa te należy wymówić w narzeczu guarani, jasnem jest bowiem, że węże tutejsze nie rozumieją mowy białych ludzi...
— A teraz — mówił ze smutkiem Jaramillo, — muszę czekać aż do przyszłego Wielkiego Piątku! nie mam już władzy nad wężami!
Nagle coś się stało. Jaramillo coś nazbyt często zaczął bywać w Asuncion, stolicy Paragwaju. Zaciekawiony temi wycieczkami, Morales zapytał go, co tam znalazł tak ciekawego.
— Widziałem go... — odrzekł Jaramillo z miną tak uroczystą, że jakkolwiek nie wymienił imienia istoty, którą oglądał, Morales domyślił się odrazu.
— Widziałeś kaburé?
— Tak jak ciebie teraz widzę!
Co za szczęście?! widzieć ptaka, którego jedno pióro czyni człowieka nietykalnym i najodważniejszym ze śmiertelników! Nawet znakomity czarownik, ojciec Jaramilla, przez całe życie cudownego tego ptaka nigdy nie widział. Takie szczęście!
Posiadaczem był pewien zamieszkały w Asuncion niemiec, przyrodnik, rubaszny i gruby, w złotych okularach, na którego obszernem podwórzu (patio)[5] mieścił się kompletny zwierzyniec, a w środku klatka w której królował bajeczny kaburę. Niemiec chętnie wdawał się w gawędę z wieśniakami, chcąc wydobyć od nich potrzebne mu wiadomości o faunie i florze krajowej. Skorzystał z tego Jaramillo, który tak długo uporczywie stał przed kratą, aż go Niemiec wpuścił do środka, aby mu zbliska pokazać swój zwierzyniec.
— Spójrz tylko, co za skarb udało mi się zdobyć — wyrzekł z dumą, pokazując mu klatkę z puszczykiem. — Zapłaciłem go na wagę złota, ale nie żałuję pieniędzy. Dla takiej gratki warto było się szarpnąć, myślał profesor, marząc już o wspaniałym tomie o 800 stronach druku, który wyda w Berlinie i uzyska powołanie do szeregu akademji krajowych i zagranicznych...
Wiadomość o obecności cudownego ptaka w mieście wywarła na obu przyjaciołach wrażenie tak potężne, że postanowili jednomyślnie: ptaka niemcowi ukraść, lub conajmniej wydrzeć mu kilka piórek.
Najodpowiedniejszą do tego porą była, według Jaramilla, godzina szósta, kiedy ryzyko jest najmniejszemu Morales pozostanie na ulicy dla dania pomocy w razie potrzeby. Któż może przewidzieć co się stanie?.. Niemiec mógł narobić krzyku... tem gorzej dla niego... trzeba go będzie zabić. O jednego człowieka mniej będzie na świecie — świat się nie zawali!
Jaramillo, przeskoczywszy przez ogrodzenie podwórza, dostał się do domu Niemca, boso prześlizgnął się bez najmniejszego szmeru do upragnionego „patio”. Z za drzwi, które mijał, doszło go głośne chrapanie. Niemiec stosował się do obyczajów krajowych i spał spokojnie, nie przeczuwając klęski.
Metys wydostał się wreszcie na patio i zatrzymał w środku przed klatką schowaną w kępie krzewów, okrytych olbrzymiem purpurowem kwieciem t. zw. „gwiazdy związkowej”.
W klatce siedział rodzaj małej sówki o mocnym krzywym dziobie. Indjanin i ptak zmierzyli się oczyma: wielkie, złocisto-żółte oczy puszczyka z drobnym czarnym punktem źrenicy w środku miały wyraz straszliwego okrucieństwa. Wzrok człowieka jednak okazał się silniejszym — ptakowi drgnęły powieki.
Nie chcąc tracić czasu, Jaramiilo oderwał kłódkę, i wsadził rękę do klatki — w tej samej chwili jednak, mimo chęci zachowania się jaknajciszej, ryknął z bólu. Palec miał przebity na wylot: zdawało mu się, jakgdyby mu kto nietylko sztyletem mięso i kości przebił, ale nadto wiercił w ranie do białości rozpalonym świdrem. Opanowując ból nieludzki, przydusił ręką ptaka, niezbyt jednak mocno, gdyż pióra Kaburé zachowują swoją cudowną własność jedynie wtedy, gdy są wydarte z żywego ptaka. Lewą ręką wydarł szybko kilka piór z ogona. Ptak wrzasnął przeraźliwie, aż wszystkie zwierzęta z trwogą ukryły się w najciemniejszym kącie swoich klatek.
Dokonawszy tego czynu, metys cisnął ptaka o ziemię i szybko pobiegł ku bramie. Puszczyk w pierwszej chwili puścił się w pogoń za nim, później jednak, rozmyśliwszy się, pofrunął na dach i znikł z oczu.
Człowiek odsunął rygle i szybko wybiegi na ulicę. Oczekiwał go Morales. Nie miał ze sobą ukochanej swej szabli — na wyprawy tego rodzaju potrzebną była broń mniej widoczna: pod płaszczem ściskał rękojeść noża, gotów uderzyć na pierwszy sygnał alarmu.
— Co to, bracie? zawołał, widząc zakrawioną rękę towarzysza, kto cię zranił?
Jaramiilo obojętnie ruszył ramionami i ograniczył się do pokazania mu trzech małych piórek, które ściskał w garści.


∗             ∗

Od tego, dnia zmieniło się całkowicie życie obu przyjaciół. Jaramiilo, którego palec zczerniał — musiał podążyć do znajomego znachora dla dokonania jaknajszybszej amputacji, aby nie dopuścić do rozszerzenia się gangreny. Znachor, wyostrzywszy na kamieniu nóż, którym przed chwilą zeskrobywał ze swego konia zeschłe błoto, dokonał bolesnej tej operacji... Ale cóż znaczył ból chwilowy wobec widoku małej torebki zawieszonej na szyi, w której się mieściły trzy drogocenne pióra — niezawodny talizman, chroniący od kul i noża.
Morales tymczasem był markotny — miał widocznie ochotę o coś przyjaciela prosić, a nie wiedział, jak do tego przystąpić. W reszcie zdobył się na odwagę.
— Mój bracie! dotychczas dzieliliśmy się zawsze wszystkiem, jakby dzieci jednej matki. Masz trzy pióra, z których jedno wystarcza, aby cię nikt zranić nie był w stanie. Daj mi jedno... nic na tem przecie nie stracisz.
Jaramillo jednak, chociaż nie chodził do szkoły, wiedział dobrze, że trzy jest większe od dwóch. A przytem sprawiało mu wielką przyjemność okazywanie dawnemu przyjacielowi na każdym kroku swojej nieskończonej wyższości.
Od tej chwili Morales stał się popychadłem i poprostu niewolnikiem swego towarzysza, który kazał mu pracować za siebie, a sam, leniwie, wyciągnięty na trawie, zabierał zarobione przez niego pieniądze, a nawet piękną i elegancką Paragwajankę o białej cerze, która tam tego sobie upodobała.
— Muszę go zabić, myślał Morales, dla nas obu świat jest zbyt ciasny. Ba! ale jakże można zabić człowieka, posiadającego amulet nietykalności.
Zachęcony fatalistyczną rezygnacją towarzysza, Jaramillo posuwał tyranję swoją z każdym dniem dalej. Doszło do tego, że pewnego dnia spoliczkował go za niedość szybkie spełnienie danego mu rozkazu. A kiedy zobaczył, że i ta zniewaga uszła mu bezkarnie, znęcał się nad nim poprostu od rana do wieczora.
Sponiewierany Morales znosił wszystko, myśląc z zazdrością: „Ba! jemu wszystko wolno! amulet go broni!”
Od czasu zdobycia talizmanu Jaramillo stał się postrachem ludzi. W pewnej wiejskiej szynkowni wdał się w bójkę z pięcioma paragwajczykami, i chociaż ludzie ci bili się dzielnie, wyszedł z walki zwycięsko, bez najmniejszego zadraśnięcia. Codziennie również kąpał się w rzece, jakkolwiek żaden z robotników „hervalu” się na to nie odważał z obawy przed „dziadkiem”.
„Dziadkiem” tym był olbrzymi krokodyl,[6] postrach ludności nadbrzeżnej od ujścia rzeki do Laplaty aż do dalekich jej źródeł w górach Brazylijskich. Ile lat mógł mieć ten potwór? znawcy oceniali wiek jego na conajmniej lat czterysta! Być może, iż zamłodu widział on jeszcze posuwające się od morza okręty białych conquistadorów o czworokątnych żaglach, na których były wymalowane lwy i zamki obronne...
— Patrzcie! Dziadek! — mówili robotnicy herbaciarni, pokazując sobie olbrzymie cielsko potwora, zagrzebane w błocie pobliskiej wysepki, które swoją zielonkawą barwą i mnóstwem przyczepionych pomiędzy łuskami wodorostów, przypominało raczej nawpół zamulony pień drzewny, aniżeli żywą istotę.
Ponieważ po ostatniej rewolucji w Paragwaju istniała wielka obfitość mauzerów, strzelano do potwornego jaszczurka: kule odrywały tu i owdzie łuski pancerza, olbrzym jednak zaledwie się otrząsał, jakby pod wrażeniem łaskotek. Skoro jednak strzelcy, chcąc go bliżej podejść, wsiadali do łodzi, „dziadek” leniwie zsuwał się do wody, wyrzucając chmurę żółtawej piany. Będąc dzieckiem, Morales — nie bał się pływać pośrodku kajmanów, ale to były stworzenia małe i niedoświadczone. Groźne są tylko stare „żakaré guassú”, zwane smakoszami (lagarto sevado), które już kosztowały ludzkiego mięsa. Taki smakosz odtąd już stale na ludzi poluje jak na przysmak najdelikatniejszy, A iluż to ludzi tylu pokoleń minionych przesunęło się przez żołądek „dziadka”. To też, ile razy Jaramillo rzucał się w nurty rzeki, Morales, przez wzgląd na ich dawną przyjaźń, nie omieszkał go ostrzegać:
— Strzeż się dziadka!
Ale Jaramillo drwił z ostrzeżeń. Cóż jemu, posiadaczowi cudownego amuletu, mógł zrobić jakiś tam krokodyl, starszy od obu Ameryk!
Pewnej niedzieli Jaramillo, jak zwykle, wypłynął na głębsze miejsce, Morales zaś, wyciągnięty na trawie, ćmił mocno paragwajskie cygaro, aż mu czarna ślina kątami ust spływała. Z wysokiego brzegu ogarniając rzekę wzrokiem, dostrzegł nagle olbrzymią ciemną masę, zdążającą pod wodą z szybkością torpedy wprost na śmiałego pływaka.
„Dziadek” — pomyślał sobie Morales.
Nagle Jaramillo wyprężył ramiona, krzyknął przeraźliwi — i w jednej chwili znikł w nurtach rzeki.
Morales osłupiał. Zdumiewał go nie sam fakt dokonany, lecz jego możliwość! Jakto? więc amulet z piór kaburę nie chronił? To nie do wiary! to zupełnie niemożliwe! można we wszystko raczej uwierzyć, aniżeli w taką niedorzeczność!
Instynktownie skierował się ku miejscu, gdzie pływak pozostawił swoją odzież. Szeroki uśmiech rozjaśnił jego oblicze, powróciła niufność i wiara.
— Oczywiście!
Na ubraniu leżała torebka z cudownym amuletem. 40 Zmarły — być może przez nieuwagę — zdjął ją z szyi przed skoczeniem w wodę.
— Misjonarze mają jednak słuszność, pomyślał Morales — istnieje Opatrzność Boska.
Pomyślał sobie zarazem, że sędziwy krokodyl był owem tajemniczem bóstwem, które przyjmowało na siebie obowiązek pomsty za krzywdę maluczkich i sponiewieranych.
I bez chwili wahania zawiesił torebkę na szyi z miną władcy, składającego na siebie koronę panowania nad światem.

III.

Szczęście natychmiast mu posłużyło.
Wbrew wszelkim oczekiwaniom „czerwoni“ zwyciężyli w sposób jaknajbardziej pokojowy i prozaiczny. Dr. Sepulveda, spokojnie mieszkający w Buenos Aires, zdołał uzyskać od rządu federalnego polecenie wysłania komisji do prowincji Corrientes, celem zbadania miejscowych stosunków administracyjnych. Ankieta ta, jak zwykle bywa w wypadkach podobnych, zwłaszcza na dalekich od kontroli centralnego rządu kresach, wykazała szereg nadużyć „białej“ administracji i w rezultacie biali musieli ustąpić miejsca czerwonym.
Morales wrócił do ojczyzny z podniesioną głową i aureolą bohaterstwa, jako jeden „ze stu walecznych” w pamiętnym napadzie na koszary policyjne.
Jeden z tuzów partji czerwonych, obecnie gubernator prowincji, uścisnął mu rękę, co metysa do łez rozczuliło.
— Znam twoje bohaterstwo! tyś jeden tylko pozostał z owej nocy pamiętnej! Czego żądasz dla siebie?
Zadowolnić Moralesa nie było trudno. Ambicje jego nie sięgały wyżej jak dostać się do policji, od której przez tyle lat znosił przeróżne prześladowania — aby teraz oddać piękne za nadobne.
Przybrał więc nasz bohater mundur granatowy ze złotemi guzikami, biały kask na modę angielską i... trzewiki (co za tortura!). Szablę swoją miał zawsze, ale już nie pod pachą, ale porządnie zawieszoną u pasa, jako znak widomy, iż należy do przedstawicieli władzy i ma prawo karania opornych.
Awansował szybko i wkrótce stał się głośnym. W całej prowincji nie było dzielniejszego agenta. Człowiek, posiadający pióra kaburę na piersi, niczego się nie lękał. Ile razy chodziło o jakieś trudne i niebezpieczne zadanie do spełnienia, rozkaz dowódców był zawsze tylko jeden:
— Zawołać Moralesa!
Napróżno w szynkach i na zabawach tanecznych powstańcy, (tym razem „biali”) wyciągali pistolety z kieszeni. Zanim zdołali strzelić, pistolet był już w rękach metysa. Jeżeli zdążyli wypuścić kulę, nie zrobiła mu nigdy najmniejszej krzywdy, dziurawiąc jedynie kask korkowy lub pewne zbyteczne ozdoby munduru. Z walk tych wychodził spokojny i uśmiechnięty, jakgdyby był pewnym, że inaczej stać się nie mogło.
Ponieważ o obronie myśleć nie potrzebował, cały wysiłek myślowy, mógł ześrodkować na atak. Jeżeli jakiś oporny osobnik odmawiał mu posłuszeństwa, Morales w jednej chwili dwoił się, troił, uwielokrotniał — w jego oczach. Kiedy, uderzony płazem szabli z lewej strony, odwrócił się w lewo, drugi Morales płazował go z prawej, trzeci bił po głowie, czwarty kopał nogą w brzuch, aż wreszcie obezwładniony winowajca zdawał się na łaskę i niełaskę.
Najśmielsi ludzie prowincji obawiali się tego człowieka — odgadli jego tajemnicę:
— Nic mu nie zrobimy! on musi posiadać amulet.
Przełożeni byliby go chętnie zamianowali oficerem, ale był analfabetą. Musiano się wobec tego ograniczyć do galonów kaprala. Dumny z nowej godności zapuścił na górnej wardze kilka włosków, mających udawać wąsy.
W dnie targowe dziewczęta, jadące oklep na swych kudłatych konikach, podziwiały słynnego policjanta. Nazywały go nie inaczej jak „don“ Morales, bladły ze wzruszenia na jego widok i usiłowały go usidlić powłóczystemi spojrzeniami.
Pewnego ranka, mając służbę na targowicy, Morales spotkał znajomego z paragwajskich czasów cudzoziemca.
— Don Macpherson! co za miła niespodzianka! jakże się Pan miewa?
Uścisnęli się. Wprawdzie policjant żywił dla Macphersona taką samą pogardę, jak dla reszty cudzoziemców: Macpherson nie znał języka guarani i fatalnie mówił po hiszpańsku — były to oczywiste dowody jego niższości umysłowej. Pozatem, jak wszyscy cudzoziemcy, miał ogromne nogi: co w południowej Ameryce, gdzie mężczyźni mają nogę małą i wysoką w podbiciu jak u kobiet, uchodzi za dowód niskiego pochodzenia. Ale zato potrafił przez dwadzieścia cztery godzin z rzędu wysiedzieć przy stole, wypróżniając butelki wódki, jedną po drugiej. Z wymową kaznodziei wychwalał lecznicze własności whisky, niezawodnego, jak twierdził, środka na wszelkie dolegliwości ciała i duszy.
Morales znał jego zwyczaje. Jeżeli Macpherson wypił więcej niż jedną butelkę, śmiertelnie się obrażał, jeśli go nazywano anglikiem.
— Ja... nie być anglik — odpowiadał, kalecząc niemiłosiernie narzecze kastylskie, — ja być szkotl
Od wielu lat przebywając w krajach Ameryki południowej, po hiszpańsku się nie nauczył, a bywał jak to mówią, na wozie i pod wozem. Kopał szmaragdy w Kolumbji, srebro w Peruwji, cynę w Boliwji, handlował saletrą w Chili, hodował bydło w Argentynie, skupował hervę mate w Paragwaju, a wszędzie i zawsze pozostał niepoprawnym pijakiem. Czy jako przedsiębiorca czy jako prosty robotnik, pijany zawsze, dawał pieniądze ludziom zaledwie sobie znanym, z równą łatwością jak żądał „pożyczek“ od każdego na opędzenie kosztów swojej włóczęgi.
Ooecnie skupywał woły na rachunek jakiegoś fabrykanta buljonu Liebiga w Paragwaju. Mówiąc o tym buljonie Macpherson uśmiechał się z politowaniem — poco buljony? czyż niema w hisky na świecie?
Morales chwilkę się zawahał, spojrzawszy na swój mundur. Był na służbie, nie wypadało mu przeto wstępować do szynku inaczej, jak tylko w charakterze urzędowym, dla zrobienia porządku. Po namyśle, rozczulony widokiem Macphersona rozgrzeszył się jednak. — Taki stary znajomy! wstąpimy na kieliszeczek, don Macpherson, co?
Weszli do oberży, której drzwi wychodziły na plac targowy. Właściciel, pełen uszanowania dla Moralesa, ustawił im osobny stolik w głębi „patio“. Nie posiadał wprawdzie whisky, ale przyniósł natomiast butelkę jałowcówki, którą szkot miłosnem powitał okiem.
— Pij, don Macpherson, pij, ile zechcesz — rzekł Morales. — Wiesz pan, że wysoko cenię wszystkich anglików, a teraz, kiedy jestem czemś w moim kraju...
— Ja... nie być anglik, ja... być szkot.
Morales przypomniał sobie słabostkę przyjaciela. Bardzo dobrze. Szkotów również poważał. Potem, jakby czekając pochwał od swego towarzysza, opowiadał mu o swoich czynach i strachu, jakiego ludziom napędzał.
— Wiem, słyszałem — mruknął obojętnie Macpherson.
O kapralu Moralesie mówiono wszędzie — i do niego też wiadomości doszły. Nie ukrywał też mało pochlebnego dla naszego bohatera zdziwienia, jak można bać się takiego drobnego i chudego młodzieńca. Patrzał nań z góry z ubliżającą ciekawością. Pomacał mu delikatnie ramiona swemi grubemi łapami i uśmiechnął się, czując kości bezpośrednio pod cienkiemi i wątłemi mięśniami.
Pewne wspomnienie z lat dawnych wywołały na jego twarzy uśmiech jeszcze bardziej impertynenck. Przypomniał sobie swoje zajście z Moralesem przed kilkoma laty w Paragwaju, kiedy ten, będąc podówczas jego podwładnym, dobył przeciw niemu pałasza, Macpherson zaś wyrwał mu w jednej chwili broń z ręki i poczęstował kilkoma uderzeniami pięści, które go nieprzytomnego rzuciły na ziemię.
Jakgdyby pod wpływem tych samych wspomnień, Morales uprzytomnił sobie owo zajście oraz jego późniejszy epilog: jak, z nadejściem nocy, ukryty w krzakach, czatował na cudzoziemca z pistoletem w ręku i wpakował mu kulę tak skutecznie, że szkot przez kilka tygodni przeleżał w łóżku, a po wyzdrowieniu opuścił okolicę, przekonawszy się, iż w tym kraju niebezpiecznie bywa mieć porachunki z ludźmi o miedzianej skórze.
Równocześnie przypomniawszy sobie owo zajście, obaj spojrzeli sobie głęboko w oczy.
— Byczy chłop z tego Moralesa — i ktoby mógł przewidzieć, że go spotkam w skórze bohatera!
— Wielka małpa ten Macpherson! ale dlaczego, u djabła, ja go tak lubię?
Uśmiechnęli się i podali sobie ręce ponad wypróżnioną butelką, wzrok ich jednak mówił, że odżył dawne urazy wzajemne.
Metys chciał być za wszelką cenę podziwianym przez swego towarzysza, podniecała go wódka wypita, irytował się, że Macpherson wątpi o jego odwadze i uważa wszystkie jego opowiadania o sobie za czcze przechwałki.
Morales, którego nic bardziej nie podniecało jak myśl, że ktoś go o przechwałki posądza, był pewny, że Macpherson w tej chwili mruczy do siebie: „wielkie czyny kaprala Moralesa to blaga i nic, tylko blaga!”
Aby go przekonać, zdecydował się wyjawić mu swoją tajemnicę:
— Widzisz pan, panie szkot, jeżeli jestem odważnym, przyznać muszę, że niema w tem wielkiej z mej strony zasługi. Gdybym nawet chciał być tchórzem, nie mógłbym: posiadam bowiem amulet wszechmocny, trzy pióra kaburę, które noszę na piersiach. Mieszka pan tyle lat między nami, wiesz zatem, co to znaczy: ani człowiek ani zwierzę nic mi zrobić nie mogą.
— Blaga! wszystko blaga... bełkotał niewyraźnie — szkot.
Morales zbladł, usłyszawszy ten wyraz pogardliwy.
— Mówię panu przecież, że posiadam amulet: patrz pan — jesteś jedynym, któremu go pokazałem.
Mówiąc to, rozpiął mundur i koszulę, ukazując zawieszoną na piersi małą przepoconą torebkę skórzaną.
— Blaga, wszystko blaga! powtarzał uporczywie, pijany już na dobre, szkot, który, skończywszy jedną butelkę jałowcówki, zabierał się do drugiej.
Morales jeszcze nie dawał za wygraną. Opowiedział więc całą historję o Jaramillo i doktorze niemieckim, o walce z ptakiem, o krokodylu ludożercy — wrażenia to jednak żadnego na cudzoziemcu nie zrobiło.
Metys powstał od stołu. Wolno było przeklętemu „gringo” powątpiewać, jeśli mu się podobało, o cnocie jego matki. Mimo to pozostaliby przyjaciółmi, bo też w istocie nie bardzo wiedział, kto był jego ojcem. Tyle potrzeba formalności i kosztów, że ludzie miejscowi bardzo często obchodzili się bez księdza. Ale wątpić o skuteczności jego amuletu! uważać jego historje za bajki, nie, tego było już zawiele!
— Słuchaj więc, panie angliku..
Szkot chciał już protestować przeciwko tej znienawidzonej nazwie, ale zdziwienie zamknęło mu usta. Zrozumiał, że pomyłka ta była świadomą i zawierała umyślną zniewagę.
— Słuchaj, panie angliku, zróbmy próbę!
Morales wydobył z kieszeni spodni pistolet dwururny olbrzymiego kalibru (obok broni jawnej posiadał również ukrytą) i podał go Macphersonowi, który powstał również ż miną ponurą i wziął go, nie bardzo wiedząc, co robi.
Ja, gdy mi się spodoba, mogę pana zabić, — pan zaś nic mi zrobić nie jesteś w stanie. Ale nie będę nadużywał mojej przewagi. Dalej, bydlaku zamorski! jeżeli twoja trocinami nabita głowa jeszcze się chce upierać przy swojem „blaga” — strzelaj!
Obu rękami rozpiął mundur, odsłaniając pierś nagą i cudowny amulet, i z miną wyzywającą krzyknął:
— Sirzelajże do djabła!
Jakkolwiek dobrze pijany, Macpherson poznał niedorzeczność podobnej propozycji. Oczywiście, metys zwarjował. W swem wspaniałem zaślepieniu zdawał się kpić z niego.
— Boisz się, aby kula, odbiwszy się od mojej piersi w ciebie nie ugodziła? masz słuszność, — mógłbyś się zranić. Stań tak, aby ci się nic nie stało.
Szkot milczał, mierząc uparcie w pierś Moralesa.
— Strzeż się, bo strzelę! — wymówił wreszcie groźnie, — przestań blagować, bo strzelę naprawdę!
Utracili już wszelki szacunek dla siebie, odżyły stare urazy, w tej chwili byli już tylko wrogami.
— Strzelaj djable zamorski, abyś się raz przekonał! mówię ci, że mam amulet!
— Strzeż się, bo strzelę — powtórzył tamten głosem jeszcze groźniejszym.
— Strzelaj natychmiast, psie przeklęty — nie jesteś szkotem, jesteś...
— Chcesz tego — masz! przerwał Macpherson.
Huknęły dwa strzały i Morales runął na ziemię ze strzaskaną piersią. Śmierć jego była błyskawiczną — i uśmiech wspaniałej ufności i niewzruszonej wiary zastygł na wieki na twarzy metysa.




CZTEREJ SYNOWIE EWY.

Na fermie „Nacional“, jednej z największych posiadłości ziemskich rzeczypospolitej Argentyńskiej, kończono żniwa. Wynajęci na czas robót emigranci europejscy zamiast tłoczyć się w zabudowaniach folwarcznych, zamieszkałych przez stałych parobków (peon) lub stodołach, zawalonych mechanicznemi pługami i balami prasowanej lucerny, woleli spać na polu podłożywszy pod głowę tobołki z swoją ubogą chudobą. Byli tam ludzie ze wszystkich krajów Europy. Jedni nałogowi włóczędzy, których nigdy nienasycona żądza przygód, pędziła z kraju do kraju poprzez cała kulę ziemską, zatrzymali się w pampasach na kilka miesięcy w drodze z Przylądka Dobrej Nadziei do Australji, inni — chłopi włoscy lub hiszpańscy, zwabieni za morze obietnicą zapłaty 6-8 pezes[7] dziennie za pracę, w ojczyźnie opłacaną kwota kilkunastu centów. Większość żniwiarzy stanowili jednak emigranci sezonowi zwani w Argentynie „jaskółkami wędrownemi“, którzy corocznie z pierwszym śniegiem opuszczają kraje rodzinne, udając się za morze do cieplejszych stref południowej półkuli, gdzie w tym czasie wypada okres robót polowych. Pracując ciężko przez całe lato i jesień, skoro lodowaty „pampere“ zwiastował nadejście zimy, wracali do ojczyzny, gdzie ziemia budziła się już ze snu zimowego pod pierwszem tchnieniem wiosennem. Te ptaki przelotne przybywają corocznie, natłoczeni jak bydło, na pokładzie niechlujnych parowców „emigranckich“, aby zaoszczędzonym w krwawym pocie czoła groszem ratować ojcowiznę w rodzinnym kraju. Żaden z nich nie myśli o stałem osiedleniu się w pampasach.
Po ukończeniu dziennej pracy, żniwiarze gromadzili się na posiłek wieczorny i, podzieleni na grupy, czy to według narodowości czy według sympatji osobistych, obsiadali dymiący kociołek, gwarząc wesoło. Jakkolwiek wieczory były ciepłe, rozpalali wielkie ogniska dla odegnania nieznośnych moskitów, tej plagi niezmierzonych obszarów stepowych.
Wśród tej różnojęzycznej masy już po upływie dni kilku zarysowywały się różnice indywidualne: ludzie stworzeni na dowódców szybko wywyższali się ponad pospolitą rzeszę, jedni szanowani za odwagę, inni górujący nad resztą wymową; sprytem lub doświadczeniem życiowem.
Pośród żniwiarzy hiszpańskich wyrocznią był ojciec Correa. Rzadka znajomość ludzi i stosunków w republice, gdzie pracował od lat trzydziestu, spryt przebiegłość wyniosły go na stanowisko patryjarchy wśród swoich, z czego korzystał, aby wybrać zawsze najlepsze miejsce przy ognisku, najdogodniejsze legowisko do snu i wyręczać się w najtrudniejszych robotach przez jednego ze swych gorących wielbicieli, zwłaszcza nowoprzybyłych emigrantów.
Pewnego wieczora po kolacji Correa siedział przy ognisku, ponuro patrząc w swój pusty talerz cynowy i usiłując zapalić cygaro, które jak na złość ciągnąć nie chciało. Półotwarta koszula odsłaniała włochatą pierś starca. Wokoło ogniska zgromadziło się około 25 żniwiarzy hiszpańskich. Zapadał zmierzch. W oddali widniały niepewne zarysy łanów pszenicznych, przytłumione niejasną poświatą zachodu.
Na ciemnej purpurze zachodniego nieba automatyczne pługi i młocarnie przeistaczały się w jakieś potworne istoty, podobne do olbrzymich zwierząt, które zamieszkiwały te same równiny w czasach przedhistorycznych.
Na niebie zamigotały słabo pierwsze gwiazdy.
— Ciężko jest zarobić sobie na chleb powszedni — odezwał się ojciec Correa, skarżąc się na dotkliwy ból stawów.
Wszystkie oczy zwróciły się na starca. Spodziewano się, jak co wieczora, usłyszeć jaką wesołą bajkę lub ciekawą anegdotę, któraby przed udaniem się na spoczynek dała im się uśmiać lub zaciekawić. Stary jednak tego wieczoru był milczący i bardziej skłonny do użalania się na swój los, aniżeli do bawienia towarzyszy.
— I zawsze tak będzie, — dodał. — Niema na to ratunku. Zawsze będą bogaci i ubodzy, stworzeni do panowania i tacy, którzy się urodzili na to, aby im służyć. Niema na to rady, i trzeba się pogodzić ze swoim losem. Mówiła mi to zawsze moja babka, a przecież była tylko kobietą. A wszystkiemu winna — Ewa. My, co pracujemy za innych, aby im służyć i tuczyć ich, powinniśmy ją przeklinać za niewolę, na jaką nas skazała. Ale zresztą wszystko złe od kobiet pochodzi...
W żałosnym nastroju, jaki go opanował tego wieczora zaczął mówić o wypadku, któremu uległ tego dnia jeden z robotników. Tryby młocarni zmiażdżyły mu rękę. Odwieziono go do najbliższej wsi, odległej o 30 kilometrów, i rękę odjęto. Biedak został na całe życie kaleką, skazanym na nędzę...
Widząc jednak, że wspomnienie o wypadku wzmogło jeszcze niepokój i smutek słuchaczy, patryjarcha, jakgdyby żałując, że biorą rzeczy zbyt tragicznie, pośpieszył dodać:
— Ewa! ona wszystkiemu winna! oto jeszcze jeden, co stał się ofiarą jej nieprawości. Jeżeli wszystko idzie tak opacznie na świecie — ona temu winna!
Spostrzegłszy zaciekawienie towarzyszy, pragnących się dowiedzieć, co miała wspólnego Ewa z ich niedolą, starzec rozpoczął szeroką opowieść o złośliwym figlu, jaki pierwsza kobieta wyrządziła ludzkości.
Nie zawadzi wspomnieć, iż ojciec Correa był uczony, opędzając corocznie kilka miesięcy w rodzinnej wiosce wyuczył się kilku rzemiosł, przeczytał nieskończoną ilość gazet, bywał na wiecach politycznych brał żywy udział w walce wyborczej, a nawet przemawiał przy tej sposobności w jednym z szynków swojej okolicy.
To, co miał opowiedzieć przygodnym słuchaczom, nie było bynajmniej bajką. A działo się to za bardzo dawnych czasów, zapewne w lat kilka po wygnaniu Adama i Ewy z raju i skazaniu ich na zarabianie na chleb swój w pocie czoła.
— Pomyślcie tylko, co ten biedny Adam miał roboty! Musiał być równocześnie murarzem, cieślą i ślusarzem, aby zbudować dom dla Ewy i dzieci, musiał oswoić kilka zwierząt, aby ulżyć sobie w pracy i zapewnić obfitszą i bardziej pożywną strawę. Nałożył koniowi wędzidło, a jarzmo na wołu. Przekonał krowę, że powinna stać spokojnie w oborze i dać się doić. Kurze i świni wytłomaczył, iż obowiązkiem ich było żyć przy człowieku, aby łatwiej mógł je zabija, gdy mu przyszła ochota na mięso. Prócz tego musiał głęboko rozkopać dziewiczą ziemię i wykarczować wielkie drzewa, aby móc uprawić ziemię, nie posiadając innych narzędzi jak drewniane lub kamienne, które zresztą sam wynaleźć i zrobić sobie musiał. Pamiętajcie, że w owym czasie Kain, o którym Pismo Święte mówi, iż był pierwszym na świecie kowalem, był jeszcze przy piersi.
Ponieważ jednak nie samym chlebem człowiek żyje, Adam najwięcej pracy wkładał w sad owocowy i winnicę.
I ojciec Correa, pobudzony wspomnieniami swego kraju na tym nudnym stepie, gdzie niema nic prócz pszenicy i mięsa, wyliczał, jakie to smaczne owoce miał Adam w swoim sadzie. Były tam figowce o wielkich palczastych liściach i pniu chropawym, z którego w dnie upalne spada dojrzały owoc przy uderzeniu o ziemię odsłaniający swoje czerwone, pełne ziaren, wnętrze. Tuż obok — drzewa pomarańczowe, których, kwiaty posiadają woń czarowną a słodki i soczysty miąższ owocu okrywa kula złocista. Niekiedy Adam myślał o rajskiej jabłoni i wężu, który owinął się wokoło, aby wzbudzić w sercu Ewy i jego głupią żądzę. Patrząc na sad własny uważał go za dzieło znacznie poważniejsze i trwalsze niż Raj, zaimprowizowany dorywczo i bez planu.
Adam mógł być dumnym ze swego dzieła, ale — ciągnął dalej starzec — pracował bardzo ciężko. Taki był chudy, że aż żal było nań patrzeć. Nic — tylko skóra i kości... Wydawał się starszy conajmniej o dwa stulecia, gdy Ewa mogłaby uchodzić za jego wnuczkę.
Ojciec Correa uważał to za rzecz zupełnie naturalną. W podróżach swoich po krajach najbardziej cywilizowanych widział nieraz, jak mąż zabijał się pracą, walcząc ciężko o kawałek chleba, podczas gdy żona grała na fortepianie lub przyjmowała wizyty. A skutek był oczywiście taki, że kobiety wyglądały na córki swoich mężów.
— Nie wiem dokładnie, kto z nich: Adam czy Ewa, umarł pierwszy, ale założyłbym się bez obawy przegrania, że to był Adam i że po jego śmierci Ewa przez długie lata jeszcze pędziła życie bogatej wdówki, umiejącej zarządzać swoim majątkiem, kochanej i poważanej przez dzieci — w obawie, aby ich nie wydziedziczyła.
Biedny Adam po całodziennej pracy, czy to w polu czy to przy poskramianiu dzikiego konia lub byka, bywał bardzo zmęczony. Wówczas uczuwał gorącą chęć popatrzeć przez chwilę chociażby na ukochaną Ewę. Był zresztą podobny w tym względzie do wielu ludzi, nie mogących się powstrzymać od uwielbiania tych, którzy nimi poniewierają, lub rzeczy, które ich najdrożej kosztują. Czyż za posiadanie tej kobiety nie zapłacił utratą raju!
Ewa była jeszcze bardzo piękną, chociaż miewała dziecko co roku, a bardzo często — bliźniaki. Trzeb a przecież było zaludnić całą ziemię...
Zaledwie znużony Adam usiadł na progu, ocierając pot z uznojonego czoła, gdy rozlegał się rozkazujący głos Ewy:
— Słuchaj Adamie! ponieważ nie masz nic do roboty, mógłbyś dla rozrywki nakryć do stołu.
— Albo też:
— „Ruszaj pomyć naczynia! czyż ci nie wstyd próżnować, kiedy ja się zabijam pracą!
Czasami rozkaz przybierał pozory pieszczotliwej prośby:
— Słuchaj Adamie, mój najdroższy, tyś taki dobry, możebyś przewiózł na spacer naszego najmłodszego synka — wiesz — Nr. 72. Mój złoty, zrób to, proszę, ja już doprawdy rady sobie dać nie mogę, sam a jedna z tą dzieciarnią.
Tak tedy niezmordowany pracownik, organizator całego świata, musiał również nakrywać do stołu, zmywać naczynie i wozić dzieci w wózku, własnego wynalazku.
Pracowała zresztą i Ewa. Pomyślcie tylko, ca to za praca ucierać nosy kilku tuzinom dzieci, kąpać je, suszyć na słońcu i pilnować, żeby się nie pobiły przed śniadaniem...
Ale miała ona i cięższe troski. Po wygnaniu z raju poznała poraź pierwszy uczucie wstydu. Długie włosy nie wydawały się już dostateczną osłoną nagości, jak myślała dawniej, zanim dała się uwieść wężowi. Znalazłszy się wygnaną z towarzystwa, daleko od raju, stawszy się prostą żoną rolnika, musiała sobie naprędce zrobić okrycie z suchych liści, aby się uchronić od zimna i nie razić nieprzyzwoitym strojem oczu istot niebieskich.
Czyż jednak kobieta może wydać się korzystnie, posiadając tylko jedną suknię? Czyż nie była wyższą od zwierząt, zachowujących tę samą skórę przez całe życie? Była przecież istotą rozumną, zdolną zmieniać okrycie swego ciała i stwarzać te nieskończone odmiany ubioru, które stanowią istotę prawdziwego postępu...
Powodowana tedy szlachetną ambicją utrzymania godności ludzkiej, bynajmniej zaś nie chęcią podobania się mężczyznom i doprowadzania przyjaciółek do wściekłości, jak sądzą niektórzy skwaszeni filozofowie, codziennie sprawiała sobie nową sukienkę. Korzystała przytem ze wszystkich źródeł, jakich jej dostarczała przyroda: skóry zwierzęce, pióra ptasie, włókna roślinne, błyszczące kamyki, które ziemia wyrzuca ze swego łona — wszystko to służyło jej do coraz nowych kombinacji, a zajmowało czas tak dalece, że na nic innego już go nie starczało — resztę roboty musiał spełniać Adam. Dzieci nie oglądały matki nieraz po dni kilka. Najmłodsze tarzały się w błocie, starsze czubiły się między sobą lub zmawiały się, aby obić młodsze rodzeństwo, nie mające ochoty być ich niewolnikami. Od czasu do czasu wielcy i mali łączyli się, aby splądrować spiżarnię i w przeciągu kilku godzin pożerali zapasy, które ojciec gromadził dla domu przez cały tydzień.
— Mamo! Mamo! krzyczały chóralnie głosy dziecięce, które z głębi domu zdawały się wzywać pomocy.
— Cicho bądźcie, bębny nieznośne! Że też w tym domu chwili spokoju mieć nie można! I groźnym głosem nakazawszy dzieciom milczenie, Ewa rozważała dalej: płaszcz ze skóry pantery, kołnierz z piór papuzich, kapelusz korkowy, ubrany różami z małpim ogonem...
W zawiłych kombinacjach toaletowych walczyły w niej dwa sprzeczne uczucia: wstydliwa skromność, właściwa matce rodzaju ludzkiego oraz chęć uwydatnienia powabów swego ciała. Dlatego też, ile razy zdecydowała się na krótką spódnicę, nie sięgającą poniżej kolan, dla równowagi dodawała bardzo długie rękawy i kołnierz, sięgający do uszu. Jeśli zaś w chwili zuchwałej kokieterji skroiła sobie suknię wieczorową mocno wyciętą i pozbawioną rękawów, dodawała w zamian spódnicę, sięgającą do ziemi i długi ogon, wlokący się s szelestem, podobnym do szmeru suchych liści w jesieni.
Adam tymczasem chodził prawie nago. W garderobie swojej posiadał jedynie kilka skórek baranich, mocno już przechodzonych i wymagających gwałtownej naprawy — Ewa jednak, zajęta kombinowaniem nowych toalet, nigdy na to nie miała czasu. Mimo to unosił się stale nad cudownemi przeobrażeniami, jakie stwarzała Ewa. Jednego ranka ukazywała mu się z włosami barwy płomiennej, nazajutrz była jasną blondynką, promieniejącą jak zorza poranna, w dwa dni później miała pukle jak noc czarne. Raz spotykała męża w spódnicy tak szerokiej, że zaledwie przez drzwi przesunąć się mogła, nazajutrz ukazywała się w sukni obcisłej jak pochwa pałasza, w której, nie mogąc chodzić, była zmuszoną podskakiwać jak wróbel. Równym zmianom ulegało jej oblicze. Raz była białą jak kurz przydrożny, to znowuż miewała policzki tak czerwone, jakby się w nich odbijały promienie zachodzącego słońca.
Biedakowi zdawało się, że zmieniał żonę co dwadzieścia cztery godziny.. Więc mimo poniewierki i nadludzkiej pracy czuł się szczęśliwym.
Ewa natomiast nudziła się śmiertelnie. Poco się stroić, kiedy jednym mężczyzną, który ją oglądał, był mąż? Pocieszała się zrazu tem, iż podziwia ją świat cały. W nieskończonej swej próżności domyślała się, co o niej mówią zwierzęta i ptaki, których język do tego czasu nie był zrozumiałym dla ludzi. Ile razy wyszła z domu na spacer, szmer podziwu rozlegał się w lesie. Ptaki zatrzymywały się w locie, czworonogi stawały w biegu, ryby wystawiały głowy z wody.
— Zobaczmy co ona dziś nowego wymyśliła, aby robić nam konkurencję, bezczelnie krzyczały ze szczytu drzew małpy i papugi.
— Chodźcie no spojrzeć na ostatnią kreację Ewy — świergotały ptaszki...
Jednakże te hołdy przyrody szybko przejadły się Ewie. Poklask istot niższych fi donc! ona miała wyższe aspiracje. Potrzebowała koniecznie pochwał istot, sobie równych! Ba, łatwo to mówić, ale skąd je wydobyć, kiedy jedyną osobą, mogącą podziwiać jej tak różnorodne i tak gustowne stroje, był tylko Adam. Zapewne, mąż zasługuje na pewien szacunek i względy, zwłaszcza jeżeli zarabia na utrzymanie rodziny, ale kobieta, strojąca się jedynie dla przypodobania mężowi, jest równie śmieszną, jak poeta, zmuszony deklamować swoje utwory jedynie wobec żony i dzieci. Bo kobieta jest artystką, i jak wszyscy artyści Potrzebuje licznej publiczności, tłumu, oklasków...
Ponieważ jednak na ziemi nie było innego mężczyzny, Ewa zaczęła myśleć o błogosławionych mieszkańcach nieba, którzy odwiedzali ją często podczas pobytu w raju.
— Ale, — objaśnił Correa, — pamiętajcie o tem, że Pan Bóg jest królem niebieskim a otoczenie jego — to dworacy, odgadujący jego myśli, podzielający jego uczucia i wszystkie namiętności bardziej od niego sam ego. Dlatego od chwili, gdy Pan odwrócił swoje oblicze od Adama i Ewy i wygnał oboje z raju, wszyscy mieszkańcy nieba odrazu zerwali z niemi stosunki, nie kłaniali się im i unikali ich starannie.
Zdarzało się, że Ewa, przeglądając się w przejrzystej tafli jeziora, słyszała poza sobą szum skrzydeł — przelatywał archanioł, posłaniec niebieski. Ewa znała go, pamiętała, że był jej przedstawiony, a nawet bywał w raju na jej przyjęciach. Ale chociaż przybierała wdzięczne pozy, chrząkała lub nuciła dla zwrócenia na siebie uwagi, archanioł udawał, że jej nie zna i uciekał jak najprędzej.
— I co kobiecie przyjdzie z tego, że jest piękną i dobrze ubraną, mówiła sobie Ewa z goryczą w sercu, kiedy nie przyjmuje nikogo i jest skazaną na życie poza nawiasem towarzystwa.?
I w złości darła, dopiero co uszyte, najpiękniejsze swoje szaty i kłóciła się z Adamem, którego wprost oskarżała o to, że był powodem ich wypadku.
Adam zdumiony spoglądał na nią.
— Jakto?
— Masz czoło zaprzeczyć, żeście, razem z wężem uknuli, nie wiem już jaką intrygę i wzbudziłeś gniew Pana? śmiesz przeczyć, że przez ciebie straciłam ten ogród taki piękny, taki przyjemny, a z nim razem najlepszych przyjaciół?.
— Moja droga, czybyś nie mogła trochę więcej zajmować się dziećmi, a nietylko myśleć o swoich strojach, ośmielił się kiedyś napomknąć Adam.
— Chciałbyś może, żebym chodziła nago? odpowiadała mu z godnością. Spojrzyj na wiatr — jest on przecież z pewnością mniej zajmującym odemnie, nieme? ciała, a jednak, gdy pędzi po drodze, otacza się natychmiast płaszczem kurzawy, a w lesie chmurą suchych liści...

III.

Od czasu do czasu wokoło folwarku Adama fruwał mały cherubinek, jak gołąb zbłąkany. Uciekłszy na kilka godzin z chórów niebieskich, do których należał, odważył się zejść na ziemię. Był przekonany, że mu tej wycieczki nie wezmą w niebie za złe, skoro opowie Panu to, co widział, i co się działo z mężczyzną i kobietą od czasu grzechu pierworodnego. Bystry wzrok Ewy odkrywał łatwo pucułowatą, twarzyczkę małego aniołka, ukrytego w krzaku.
Uśmiechała się wówczas jak mogła najwdzięczniej i zwracała się do aniołka!
— Mój malutki, przybywasz z góry? jakże się miewa Pan?
Widząc się odkrytem, niebieskie dziecię zbliżało się i spadało na kolana Ewy.
— Pan, jest, jak zawsze, niezmienny w swojej Chwale.!
— Jak go zobaczysz, odpowiadała Ewa — powiedz mu, proszę, że mocno żałuję mego nieposłuszeństwa... Tak mi dobrze było w raju! co za wspaniałe przyjęcia tam dawałam! a jaki wyborny bufet! Ach! torty niebieskie!
Te niebieskie torty były prawdziwą zmorą Adama. Napróżno suszył sobie głowę, aby jakieś podobne do nich łakocie wymyśleć. Miesił pszenne podpłomyki, polewał miodem pszczół, które przyswoił, wystawiał na słońce grona winne i z ziarn pszenicy, rodzynek i miodu robił budynie. Ale nic nie mogła skłonić Ewy do zapomnienia o nadzwyczajnych tortach, które za czasów swego rajskiego żywota zamawiała u cukierników niebieskich na swoje „five o clocki.
— Powiedz Mu jeszcze — dodawała Ewa — ze teraz pracujemy i cierpimy bardzo. Powiedz, że pragnieniem naszem jest Go zobaczyć chociażby raz jeden. Mąż mój i ja chcemy być pewni, że nie żywi już do nas urazy...
— Zrobię to, o co mię prosisz — odpowiadało skrzydlate dziecię, i rozwinąwszy skrzydełka, cherubinek znikał w obłokach.
Odpowiedzi jednak na kilkakrotnie przesyłane do nieba życzenia wciąż nie było. Cherubiny wprawdzie nie schodziły na ziemię, ale unosiły się w powietrzu. Ewa zaś dostrzegała twarze aniołów w przelocie. — Wiem, że jesteś tutaj, mój malutki — mówiła tonem wyrzutu — widziałam Cię przelatującego przed tygodniem.. Czy spełniłeś moją prośbę?
Anioły, do których się zwracała, zachowywały zazwyczaj milczenie lub odpowiadały kilku słowami bez znaczenia, jak dobrze wychowane dzieci, nie chcące kobiecie zrobić przykrości.
— Ale Pan musiał przecież dać jakąś odpowiedź? — nalegała Ewa.
Zdarzyło się jednego razu, że miała do czynienia z cherubinem równie pyzatym jak złośliwym, który na skierowane do siebie zapytanie odpowiedział:
— W istocie, Pani, odpowiedział coś, kiedy powtórzyłem Mu jej słowa:
— No proszę! ta para obwiesiów żyje jeszcze?
Ewa wolała myśleć, iż był to tylko złośliwy dowcip źle wychowanego dziecka. Niepodobna, ażeby, Pan tak się ordynarnie wyrażał. Jeżeli był nadal niewidzialnym, to zapewne dlatego, iż skomplikowana administracja jego niezmierzonych posiadłości nie pozostawiała mu wolnej chwili do zejścia na ziemię.
Pewnego ranka wiara Ewy w dobroć Boską została wreszcie nagrodzoną.
Mały cherubinek, przeskakując z chmury na chmurę przyleciał z wiadomością:
— Słuchaj kobieto! jeżeli dziś popołudniu deszczu nie będzie, być może, iż Pan was odwiedzi. Tak dawno nie widział ziemi! Wczoraj wieczór powiedział do archanioła Michała: ciekawym co się stało z tą parą niewdzięcznych nicponów, których pomieściliśmy w raju? Radbym ich zobaczyć.
Nagła ta wiadomość wytrąciła Ewę z równowagi. Zawołała Adama, pracującego na sąsiedniem polu. W folwarku powstał niebywały rejwach. Możnaby myśleć — mówił ojciec Correa — że się jest w Hiszpanii w jednej z naszych wiosek w wigilję święta patrona, kiedy kobiety czyszczą domy od strychu do podłogi i przygotowują się na uroczystość jutrzejszą. Żona Adam a wymiotła śmiecie i wyszorowała podłogi w przedpokoju, kuchni i sypialni. Potem położyła na łóżku nowiuteńką kołdrę, mydłem i piaskiem wyszorowała krzesła. Następnie zlustrowała garderobę rodziny. Przekonawszy się, że płaszcz mężowski ze skórek baranich był już zupełnie niemożliwy, w ciągu kilku minut zrobiła mu kurtkę z suchych liści. Dla mężczyzny powinno to było wystarczyć. Resztę czasu poświęciła toalecie własnej. Przejrzała z niepokojem kilka setek sukien, które szyła i przerabiała bez końca.
— Co za nuda! — zawołała — jak tu się ubrać na przyjęcie tak dostojnej osoby, kiedy naprawdę nie mam co na siebie włożyć!
Przyglądała się dłużej czarnej sukni, długiej, surowego kroju, ukrywającej całkowicie białość jej ciała. Ale pomyślała później, że wszyscy goście będą mężczyznami, i nie byłoby rzeczą wskazaną przyjmować ich z tak wyszukaną skromnością. Wybrała więc suknię równocześnie bardzo zuchwałą i bardzo skromną, zarazem umiejętne połączenie kokieterji i skromności. Tymczasem nagle wybuchła istotna burza krzyku i płaczu. To dzieci się pobiły. Była ich niecała setka, ale robiły tyle hałasu, że możnaby sądzić, że świat się przewraca.
Poraz pierwszy w życiu Ewa zajęła się dziećmi poważnie. Uznała, iż są zbyt brzydkie aby je przedstawić Panu. Włosy miały zmierzwione. Policzki oblepione brudem, nosy nieutarte... Zajęta całkowicie własnem i toaletami, Ewa od wielu miesięcy zupełnie je zaniedbała.
I jak tu przedstawić tę dzieciarnię Panu? krzyknęła w rozpaczy. Gotów pomyśleć, ze jestem złą matką. Boć ostatecznie on jest mężczyzną, a mężczyźni nie mają pojęcia, co to za męka zajmować się taką kupą dzieci naraz.
Jak zwykle skrupiło się na Adamie, jakgdyby on tylko za opuszczenie i zaniedbanie dzieci był odpowiedzialnym.
Ale czas leciał i należało się szybko zdecydować. Po długich wahaniach Ewa wybrała czterech swoich ulubieńców (któraż matka ich niema?), umyła ich i ubrała jak mogła najlepiej. Resztę, z dodatkiem obfitych szturchańców wepchnęła do obory i drzwi na klucz zamknęła.
Zaledwie Ewa zdążyła dokończyć swojej toalety, gdy na widnokręgu ukazał się biały i świecący obłok w kształcie słupa, który zniżał się z nieba ku ziemi. Wkrótce usłyszano szum niezliczonej ilości skrzydeł i śpiew olbrzymiego chóru, głoszącego chwałę Pana. Ewa przygładziła zmierzwione w walce z dziećmi włosy grzebieniem, obciągnęła nieco zmiętą suknię i wyszła na próg domu.
Niebiescy podróżnicy, opuściwszy obłok, który ich przywiózł, ruszyli ścieżką ku folwarkowi. Biła od nich taka łuna, jakgdyby gwiazdy wszystkie opuściły naraz niebieskie sklepienie, aby poigrać wśród zbożowych łanów Adamowych.
Przodem szedł oddział straży przybocznej — archaniołów, uzbrojonych od stóp do głów, w zbrojach kapiących od złota. Włożywszy miecze do pochew, zbliżyli się do Ewy, aby ją pozdrowić, zapełnili ją przy powitaniu, że lata minione przeszły na niej bez śladu, i że jest równie świeżą i piękną jak w czasach rajskiego pobytu.
— Wszyscy żołnierze są jednacy — zauważył ojciec Correa — Gdziekolwiek przyjdą — zjedzą, połamią lub zabiorą wszystko, a jeżeli spotkają kobietę, przybierają natychmiast miny zdobywców i gotują się do szturmu, jakgdyby trąbka zagrała pobudkę do ataku.
Niektórzy, śmielsi od innych, mieli ochotę posunąć się dalej w zalotach, tak, iż Ewa zmuszoną była oganiać się miotłą. Ten kontratak z jej strony zmusił ich do szybkiego odwrotu w stronę sadu, gdzie zajęli się badaniem jakości owoców.
Stary żniwiarz dodał z uśmiechem:
— Biedny Adam nie wiedział, co począć. Aj! moje figi! moje brzoskwinie! zjedzą mi wszystko! zakrzyknął, wznosząc ręce do nieba. Wolałby zniszczenie, spowodowane cyklonem od tej inwazji wesołego żołnierstwa. Klął cokolwiek, ale jako człowiek taktowny i dobrze wychowany, ostatecznie zmilczał.
Tymczasem Pan przybywał. Srebrzysta broda spadała mu na piersi, a ponad nim jaśniał trójkąt świetlisty, lśniący jak słońce samo. Za nim postępował archanioł Michał w zbroi nabijanej drogiemi kamieniami w fantastyczne wzory. Dalej szli ministrowie i wysocy dygnitarze niebieskiego dworu.
Pan powitał Adama z uśmiechem politowania.
— Jak się masz, biedaku! czy żona nie wpakowała cię znowu w jakąś biedę? Witając zaś Ewę, uszczypnął ją w podbródek. — Dzień dobry, powiedział, — czy jeszcze się ciebie głupstwa trzymają?
Wzruszeni podobną poufałością Pana niebios, Adam i Ewa ofiarowali mu jedyną rzecz, która w ich domu mogła tron zastąpić — swój najpiękniejszy fotel.
— Ach, co to był za fotel! takie spotkać można tylko u bogatych chłopów — zawołał Correa z zapałem — Wyobraźcie sobie: szeroki, wygodny, z najlepszego orzecha, ze ślicznie wyplatanem siedzeniem — taki fotel, jaki sobie zafundować może chyba proboszcz bogatej wioski.
Zasiadłszy w fotelu, Pan słuchał Adama, opowiadającego mu o swoich kłopotach, przykrościach i o ciężkim trudzie aby w pocie czoła wyżywić siebie: i rodzinę.
— Dobrze ci tak! bardzo się z tego cieszę! — odrzekł Pan z dobrotliwym uśmiechem — to cię oduczy nieposłuszeństwa przełożonym; a zwłaszcza słuchania rad swojej żony. Sądziłeś może, że będziesz żył darmo w raju i jednocześnie robił wszystko, co ci do głowy przyjdzie? jeżeli chcesz być zupełnie niezależnym, cierp, mój synu, pracuj, męcz się i wściekaj — poznasz wtedy, co to kosztuje!
Potem Pan przyjrzał się uważnie Ewie z miną mocno niezadowoloną. Nie widział nigdy jeszcze kobiety ubranej. Co to za osobliwe zwierzę, ta dziwna papuga bez skrzydeł, której ubiór jaskrawy wydał mu się tak dziwacznym, iż przyznać musiał, że nawet w największem podnieceniu gorączki tworzenia nie zdobyłby się na pomysł podobny.
Widząc, że jest obserwowaną, Ewa przybierała najwdzięczniejsze pozy, wszystkiemi siłami starając się uwydatnić wdzięk i urok swego stroju, pewna swojej siły, uśmiechała się zalotnie.
— Zawsze ten sam mózg ptasi, jaki znaliśmy z raju — mruknął Pan Bóg, zwracając się do archanioła Michała, który towarzyszył mu wszędzie, a te raz stał za jego fotelem, ale przyznać trzeba, że się rozumie na stroju...
Spostrzeżenie to, poparte słodkiemi uśmiechami Ewy i pokornem milczeniem Adama po danej mu nauczce, zmiękczyły serce Stwórcy: Zdawał się jakgdyby żałować swojej surowości i dodał tonem dobrotliwym:
— Nie wyobrażajcie sobie, abym wam chciał przebaczyć. Co się stało, to się nie odstanie. Klątwa moja jest nieodwołalną. Słowo moje jest święte i sam sobie bym ubliżył, gdybym go nie dotrzymał... ale skoro już przyszedłem was odwiedzić, nie odejdę stąd bez pozostawienia wam pamiątki mego u was pobytu. Wy jesteście wyklęci, i tego zmienić nie mogę, ale dzieci wasze są niewinne, i chciałbym każdemu z nich zrobić podarunek... Ale... sądziłem, że ich macie więcej... tylko czterech synów? No, przynajmniej moje dary mię nie zubożą. No, Ewo, przyprowadź malców.
Czterej nicponie ustawili się rzędem przed Wszechmocnym, który przyglądał im się bacznie czas jakiś.
— Chodź no tutaj — wyrzekł nareszcie do pyzatego poważnego malca, który słuchał całej przemowy z brwią zmarszczoną i palcem w buzi. — Ty otrzymasz prawo sądzenia swoich bliźnich. Będziesz szafarzem sprawiedliwości. Będziesz tłumaczył według własnego uznania prawa, ułożone przez innych, będziesz miał przywilej określania, co jest złe a co dobre, zmieniając swoje przekonania co sto lat.
Będziesz sądził wszystkich przestępców według tych samych przepisów, co będzie równie mądrem, jak chcieć uzdrowić wszystkie choroby według jednej recepty. Stanowisko twoje będzie najtrwalszem na ziemi. Przyjdzie czas, kiedy ludzie zwątpią o wszystkiem; przyjdzie dzień, w którym zaprzeczą nawet Mojemu istnieniu. Ale nie obawiaj się o siebie! Ty bowiem pozostaniesz zawsze przedstawicielem nieomylnej i wzniosłej sprawiedliwości, bez której żyć niepodobna. Ci nawet, którzy chełpić się będą, że w nic nie wierzą, oburzą się, jeżeli jaki warjat zechce wątpić o twojej nieomylności. A jeżeli przypadkiem popełnisz omyłki, które ludzie przypłacą utratą życia lub wolności, większość zatrze sprawę, powołując się na powagę sprawy osądzonej.
Przystąpił z kolei drugi syn Ewy. Był to chłopak smagły, o wyrazie jowialnym i śmiałym, czaszce spiczastej, wydatnej szczęce i odstających uszach. W prawem ręku nosił stale laskę, którą okładał swoich braci. Przy stole wydzierał im ich cząstki, grożąc kijem w razie oporu. Doszedłszy na odległość kilku kroków, stanął wyprostowany, z rękami na „baczność“, oczy utkwił w Panu, jak dobrze wytresowany żołnierz niemiecki.
— Ty — rzekł Pan — będziesz żołnierzem — bohaterem. Poprowadzisz swoich bliźnich na rzeź tak samo, jak rzeźnik stado baranów, a wszyscy podziwiać i wychwalać cię będą, nie wyłączając tych, którzy pod twojem dowództwem stali się kalekami. Będziesz bowiem posiadał talizman, zapewniający ci nietykalność. Fetyszem tym będą wyrazy: „Sława! Honor! Ojczyzna! Sztandar!“ Dla ludzi zwyczajnych istnieć będą niewzruszone prawa społeczne lub religijne: „nie zabijaj! nie kradnij! kochaj bliźniego jak siebie samego!“. Ciebie, półboga, prawa te nie obowiązują. Jeżeli człowiek zwykły zabije, będzie jako zbrodniarz karany śmiercią lub więzieniem. Ty, przeciwnie, będziesz tem bardziej wielbiony, im więcej zabijesz ludzi, a tłum, ujrzawszy cię, zbroczonego krwią ludzką, w uniesieniu wołać będzie: „Cześć bohaterowi!“
Jeżeli zapragniesz zagarnąć kraj jakiś, przedewszystkiem zajmiesz go gwałtem i wytępisz tych wszystkich, którzy zechcą ci się opierać, powołując się na swoje prawa. Potem znajdziesz zawsze prawników, którzy udowodnią światu, że miałeś najświętsze prawo zagarnąć kraj, który ci się spodobał. Możesz popełniać najgorsze okrucieństwa, a świat przyzna ci słuszność tak długo, dopóki będziesz zwycięskim. Nikt się nie ośmieli zażądać od ciebie rachunku z twoich czynów. Co więcej, duchowni wszystkich wyznań będą w świątyniach swoich śpiewali hymny i uroczyście święcili twoje triumfy. Możesz kraj cały zalać krwią, mordować mieszkańców, palić miasta, grabić, co zechcesz. Nie przeszkodzi to poetom opiewać twoje czyny z większym zapałem, niż gdybyś był dobroczyńcą ludzkości. Gdyby jednak naśladować cię chcieli ludzie, nieubrani w szaty zwane przez ludzi mundurem — poślesz ich z kulą u nogi na galery. Dosyć — możesz odejść.
Trzeci syn Ewy był to chłopiec szczupły, nerwowy, o cerze zielonkowej i chytrem spojrzeniu. Pan pomyślał chwilkę i tak przemówił:
— Ty będziesz miał władzę nad bogactwem świata. Będziesz kupcem i bankierem. Będziesz pożyczał pieniądze królom, co pozwoli ci traktować ich jak równych sobie. Jeśli ci się uda zrujnować jakiś naród z korzyścią dla siebie, cały świat będzie wysławiał twoją zręczność. Twoje wielkie manewry giełdowe rzucą popłoch na świat cały. Echem twoich zwycięstw będzie huk strzałów, zwiastujący samobójstwo twoich ofiar i rozpacz ich rodzin. Spowodujesz wybuchy niezrozumiałych wojen i zawarcie katastrofalnych traktatów pokojowych; za twoją namową wyruszą pancerniki i korpusy ekspedycyjne, aby wymusić na słabszych narodach spełnienie niesłusznych i lichwiarskich żądań. Synowie twoi będą się uważali za protektorów sztuki, utrzymując tancerki, śpiewaczki operowe lub poprostu kobiety, których kosztowne toalety i bajecznej wartości klejnoty będą pochlebiały ich dumie. Ty sam, zajęty interesami, pojawisz się na scenie życiowej zbyt późno, aby zostać mecenasem tego rodzaju sztuki — będziesz się musiał zadowolnić popieraniem malarzy. Po twojej śmierci przez lat trzydzieści do czterdziestu ludzie będą wydawali o tobie sądy biegunowo sprzeczne; imię twoje bowiem, jak imię aktora, przetrwa tylko tak długo, dopóki żyć będą ludzie, którzy cię pamiętali. Jedni więc orzekną: „służył gorliwie sprawie postępu”, przypominając okręty kupieckie, które spuściłeś na morze i koleje któremi przerżnąłeś pustynie. „To był potwór” powiedzą inni, przypominając ilu robotników na każdy zbudowany kilometr drogi zaludniło cmentarze. „Aby zarobić swoje miljony zgubił więcej ludzi, aniżeli zdobywca“. I ci tamci będą mieli słuszność. Jedni i drudzy powiedzą prawdę: gdyż najzabawniejszem w życiu jest to, iż ludzie mówią zawsze o prawdzie niezbitej, absolutnej i niewątpliwej, jakgdyby ta wymarzona prawda nie była pojęciem skomplikowanem, w którem się mieści tyle prawd niezbitych, ile istnieje sprzecznych interesów. Nie zapominaj nigdy o tej zasadzie i idź swoją drogą.
Gdy wystąpił z kolei czwarty syn Ewy, Pan, widząc malca wysokości zaledwie półłokciowej, wybuchnął śmiechem. Ponieważ zaś jest wszechwiedzącym, nie było dla niego tajemnicą, iż jest to ulubieniec swojej mamy.
O swojej predylekcji do tego chłopca Ewa wątpiła niekiedy tylko, patrząc na starszego syna mającego odstające uszy i kij w ręku. Kobiety bo mają zawsze pociąg do wojskowych. Ale skoro tylko malec usta otworzył, Ewa, zupełnie podbita, uznawała jego znaczną wyższość nad tamtym.
Mina tego malca bawiła Pana. Miał plecy szerokie, ogromną głowę, szerokie czoło, spojrzenie dumne, usta zarazem pogardliwe i pochlebne — co razem czyniło go podobnym zarówno do komedjanta jak do króla. Stał przed Stwórcą, śmiało patrząc mu w oczy, z jedną ręką na piersi, druga wspartą o poręcz krzesła, z głową wysoko podniesioną, jakby oczekiwał natchnienia z góry lub też pozował rzeźbiarzowi do przyszłego posągu.
Matka znała go dobrze. Jeżeli był głodny i chciał dostać kawałek chleba nie ryczał, jak to zwykle czynią dzieci, ale z wyrafinowaną uprzejmością, która kiedyś później miała stanowić właściwość parlamentów, mówił:
Mamo! pozwoli Mama się zapytać, czy mógłbym dostać kawałek chleba?
Ile razy Ewa, zajęta szyciem sukien, nie mogła sobie dać rady z gromadą niesfornych bębnów, jego przyzywała na pomoc.
— Chodź tutaj, mój skarbie, mówiła mu, bądź grzeczny i zabaw braci — wygłoś do nich przemówienie.
Wtedy malec zaczynał mówić. Mówił długo, bez odpoczynku, nie bardzo wiedząc, o czem mówił, ale zanim skończył, matka zdążyła uszyć swoją suknię.
— Ty — rzekł Wszechmocny — będziesz panem ziemi. Chociażby bracia twoi byli najpotężniejsi i najdumniejsi, ciebie prosić będą, abyś wymową swoją poparł ich życzenia. Wojownik słuchać cię będzie, bankier da ci, co zechcesz, abyś stał się obrońcą jego groźnych kombinacji giełdowych. Będziesz przemawiał dobrze i długo: i w tem będzie jedyna twoja zasługa. Więcej nie potrzeba, aby cię wszyscy uznali za najrozumniejszego człowieka na ziemi. Nie potrzebujesz zbytnio się troszczyć o argumenty — wystarczy, jeżeli potrafisz o czembądź mówić w nieskończoność. Wiadomości twoje, o ile ich czasami będziesz potrzebował, mogą być bardzo skąpe, mimo to tłum będzie głosił, iż jesteś genjuszem. W krytycznych chwilach wszyscy do ciebie się udawać będą, ty będziesz ich nadzieją. „Postawmy go na czele rządu”, powiedzą sobie — gada lepiej od innych!”
Oto niedorzeczna logika, która będzie kierowała losami państw i narodów. Ażeby rządzić Państwem, ażeby administrować skarbem, a nawet, aby zwalczać armje nieprzyjacielskie, nic bardziej nie jest potrzebnem, jak umieć w danej chwili dobrze przemówić. Nic nie dorówna darowi gadania o wszystkiem i o każdej porze, nigdy się nie męcząc. Skoro wybuchnie wojna, ty z twego fotelu będziesz kierował poruszeniami armji; gdy trzeba będzie układać się o pokój, powierzą tę czynność kongresowi mówców. Słowo będzie rządziło światem jeszcze bardziej, niż miecz. Gadaj, mój mały, gadaj o czem chcesz, ale wymownie i długo, a ziemia do stóp twoich się uściele.

IV.

Poczciwy Adam płakał, rozrzewniony dobrocią Pana, który synów jego powołał do panowania nad światem.
Ewa natomiast była niespokojna. Gryzło ją sumienie, iż z własnej winy pozbawiła korzystania z dobroci Wszechmocnego całą gromadę swoich dzieci, zamkniętych w oborze. Wreszcie pocichu powiedziała do męża:
— Pokażę je Panu..
— Zapóźno już — zauważył Adam — zresztą byłoby to zawiele od Niego żądać — gotów się rozgniewać.
W tej właśnie chwili archanioł Michał, który przybył do folwarku obojga wyklętych wbrew woli swojej, ulegając jedynie kaprysowi Wszechmocnego, z oględnością długoletniego ministra wojny, towarzyszącego swemu Panu wszędzie, zwrócił Mu uwagę, że już jest pora spóźniona, słońce zachodzi, a noce są chłodne, więc ze względu na podeszły wiek Najjaśniejszego Pana należałoby pomyśleć o powrocie do Nieba.
Archanioła trapiła ukryta troska, która niejedną już srebrną nicią przytłumiła złocisty połysk jego włosów. Myślał o Lucyperze, który niegdyś miał również? włosy jasne, był jego towarzyszem w gwardji niebieskiej — a dziś pod imieniem Szatana, brzydki i sponiewierany, zepchnięty był na dno otchłani, jak zresztą każdy zwyciężony buntownik.
Przez wiele wieków archanioł Michał pozwalał malarzom Niebieskiego Dworu przedstawiać siebie depcącego nogami powalonego w zwycięskiej walce Szatana. Nie było obawy, aby jakikolwiek z poddanych Króla Niebios zechciał powtórzyć bunt Lucypera po tak srogiej nauce. Ale archanioł zdawał sobie sprawę z tego, że Szatan, od tylu wieków leżący nieruchomo pod jego stopami, zaczynał się ruszać i zdawał się okazywać chęć wznowienia walki. Upadły Anioł liczył oczywiście na jakieś posyłki, a że w niebie ich znaleść nie mógł, archanioł Michał obawiał się, że ich zechce poszukać na ziemi. Przy wznowionej walce szczęście mogło się zmienić i z kolei Szatan, pijany pychą, powalić mógł sobie pod nogi zwycięskiego dotąd Archanioła.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł, zwracając się do Stwórcy — opuśćmy tych ludzi jaknajprędzej.
Pan powstał ze swego fotelu. Trąbki archanielskie zagrały pobudkę. Jasnowłosi żołnierze Boskiej eskorty, usadowieni na drzewach sadu, zeskoczyli z nich tak gwałtownie, że otrzęśli z nich resztę owoców i nawet liście — chmura szarańczy nie potrafiłaby zrobić większego spustoszenia.
Na dźwięk trąbki straż honorowa ustawiła się, tworząc szpaler po obu stronach bramy i sprezentowała broń przed Najwyższym, który wychodził z domu, sparty na ramieniu archanioła Michała.
Nagle Ewa zastąpiła mu drogę.
— Chwilkę tylko, Najjaśniejszy Panie — wymówiła i skoczyła otworzyć drzwi obory, z której wysypała się zgraja obdartych i brudnych dzieciaków.
— Nie powiedziałam całej prawdy, zawołała żałośnie, mam inne jeszcze dzieci. Bądź litościwym dla tego biedactwa. Niech miłosierdzie Boskie i ich nie ominie.
Wszechmocny spojrzał ze zdumieniem i wstrętem na tę gromadę. Minister wojny zmarszczył brwi i mimowoli sięgnął ręką do rękojeści miecza. W tej tłumnej i niesfornej zgrai przeczuwał wroga. Na te potwory Szatan liczył w przyszłości. Tutaj miał on swoje ostatnie rezerwy — hordę zrozpaczonej hołoty. Co za szkoda, że nie można ich było wszystkich wydusić odrazu!
— Chodźmy już, Najjaśniejszy Panie — przemówił, delikatnie posuwając swego władzcę ku wyjściu. — Nie trzeba się dać opanować tej hołocie.
I mówiąc to, brutalnie odepchnął Ewę, rozkazując jej zaprzestać swoich nadmiernych żądań.
— Nic nie mogę zrobić, moja kobieto, — rzekł Pan — nie mam już nic więcej do rozdania: czterej bracia wszystko już zabrali. Nie płacz! nie lubię łez kobiecych. Pomyślę. Być może coś znajdę, zobaczymy później...
Ale matka nie dała się odprawić mglistemi obietnicami.
— Panie, daj im cośkolwielk, byleco, ale zaraz. Kto wie, kiedy raczysz nas znowu odwiedzić? Tylko mały podarek dla każdego! posadę jakąś, zajęcie. Cóż poczną moje biedne dzieci na świecie?
Archanioł miał już zawołać straż, aby upartą kobietę oddaliła przemocą, kiedy Pan w swojej mądrości nieskończonej znalazł wyjście.
I on również pragnął jaknajprędzej opuścić folwark i nie oglądać dłużej bandy zamorusanych bębnów.
Pogładził więc swoją długą, srebrzystą brodę i tak przemówił:
— Nie płacz, kobieto, znalazłem dla nich zajęcie.
Wszyscy ci chłopcy będą służyli braciom swoim i pracowali dla nich aż do skończenia wieków”.
Ojciec Correa zamilkł na chwilę, poczem tak ciągnął.
Otóż wy, ja i wreszcie wszyscy, którzy pracujemy w pocie czoła, aby nie zdechnąć z głodu w naszym psim bycie, jesteśmy potomkami tych nieszczęśliwych, których matka rodzaju ludzkiego zamknęła w oborze.
Żniwiarze przez dłuższy czas stali w milczącej zadumie. Nagle jakiś głos z ciemności zapytał.
— No, a kobiety? co z niemi.
Ojciec Correa obrzucił wzrokiem koło słuchaczy.
— O jakich kobietach mówisz — zapytał. — Co mają kobiety wspólnego z tą całą historją?
— Ależ — odpowiedział ten sam głos z tłumu — Ewa musiała przecież mieć również i córki, bo skądby się tyle kobiet wzięło, na świecie? nieprawdaż ojcze Correa? Otóż ja zapytuję, jaki był los córek Ewy? Czy pokazała je Panu, aby i im cośkolwiek podarował, czy też zamknęła razem z resztą dzieci w oborze?
Szmer niespokojnej ciekawości podniósł się wśród słuchaczy, jak to bywa na wiecach wyborczych, kiedy mowę kandydata przerwie nagle niespodziewana interpelacja... Wszystkie oczy zwróciły się na starca, który skrobał się w głowę, spuściwszy oczy z miną niepewną. Po chwili jednak uśmiechnął się triumfalnie:
— Widać, że pytający jest jeszcze młody i niedoświadczony. Ewa była kobietą i wiedziała doskonale, czego kobietom potrzeba. Nie traciła więc czasu na próżne prośby. Jakkolwiek wszechmocny, Pan Bóg nic nie może dać kobiecie od chwili, gdy na świat przyszła.
Tu przerwał — słuchacze milczeli, oczekując ciekawie dalszych wyjaśnień.
— Bo widzicie, moi drodzy, zanim się kobieta urodzi, Pan Bóg może jej dać piękność, wdzięk, nawet i talent, ale raz będąc na świecie, liczą one już tylko na mężczyzn. Odtąd wszystko od nich mieć muszą. Dla nich to biedacy zamęczają się pracą, dla nich rządzi Państwo, dla nich żołnierz popełnia swoje czyny bohaterskie, dla nich finansista zarabia swoje miljony, one wreszcie najłatwiej potrafią złagodzić surowość prawa. Nie! one o nic Pana Boga prosić nie potrzebują, bo mężczyźni są od tego, aby spełniali ich wszystkie zachcianki, a jeżeli pracują dla zdobycia sławy czy bogactwa, czynią to w rzeczywistości aby przypodobać się kobietom i im złożyć w ofierze owoce swego zwycięstwa.




BLASKO IBANEZ.

KRÓL PRERJI.

W ostatnim roku swego pobytu na uniwersytecie kobiecym, miss Craven była już zdecydowana.
Koleżanki Miny, umieszczone w tem samem skrzydle budynku, rozprawiały o życiu, które je czekało po wyjściu ze szkoły; młodsze „szkraby” słuchały ich w milczeniu z całym szacunkiem, należnym istotom wyższym.
Jedna z przyjaciółek miss Craven miała wyjść zamąż zaraz po powrocie do domu. Była to rzecz ułożona oddawna pomiędzy rodzinam i narzeczonych. To przyszłe małżeństwo studentki natychmiast po opuszczeniu szkolnej ławy podniecało wyobraźnię pozostałych koleżanek. W porze herbaty panienki śniły na jawie, i każda marzyła o jakimś ideale, który ją czeka w odległej i tajemniczej przyszłości.
— Ja — mówiła, — wyjdę za miljonera, by mógł mię otoczyć największym zbytkiem i spełnia? wszystkie moje życzenia.
— Ja — mówiła druga — za atletę, celującego we wszystkich sportach.
— Ja za człowieka, któryby mnie bardzo kochał i słuchał we wszystkiem...
— Ja wyjdę za człowieka sławnego! — twierdziła stanowczo nasza miss.
Miss Craven nie potrzebowała myśleć o małżeństwie z miljonerem. Cały świat wiedział, iż tam, na dalekim Zachodzie, istnieją kopalnie złota i nafty, których wartość, wyrażona w akcjach, znajdowała się w ogniotrwałej kasie miljonera Fostera ojca, który był jej opiekunem.
Stary Craven rozpoczął pogoń za dolarem, jaka prosty robotnik w kopalniach kalifornijskich. Człowiekowi temu, który zaledwie umiał czytać i pisać, szczęście sprzyjało na każdym kroku. Możnaby mniemać, iż jakaś dobroczynna wróżka kierowała jego krokami. Gdziekolwiek Craven zaczął kopać, ukazywało się złoto, srebro, lub conajmniej miedź. Jeżeli założył studnię, aby górnicy jego oddziału nie pomarli z pragnienia, zamiast wody tryskała nafta. W miarę, jak się Craven posuwał naprzód w swym pochodzie triumfalnym, powstawały coraz nowe towarzystwa akcyjne i syndykaty kapitalistów. Na Wall Street wielce panowie od finansów witali go jak równego sobie, kiedy mu przyszła ochota stracić tydzień czasu na przejażdżkę z San Francisco do Nowego Yorku.
Mógłby pozostawić córce fortunę olbrzymią, ale był to raczej człowiek czynu niż interesu; tworzyć coraz to inne przedsiębiorstwa, pozostawiając lwią część zysków z przedsiębiorstw poprzednich zimnym i zręcznym wspólnikom, których cały legjon ciągnął za jego śladem.
Foster ojciec, towarzysz w dniach niedoli, kiedy obaj proste robotnicy, był znacznie bogatszym od niego. Trzymał się zasady: iść za przyjacielem, jeżeli interes; był zupełnie pewny, a pozostawiać przyjacielowi zupełną swobodę działania w interesach ryzykownych. Jednak, gdy stary Craven zginął, przygnieciony walącem się rusztowaniem przy wybuchu studni naftowej, jego przyjaciel Foster, jako wykonawca testamentu, stwierdził, iż jedyna jego córka przyniesie przyszłemu mężowi okrągłą sumkę sześćdziesięciu miljonów dolarów.
Oto dlaczego, słysząc koleżanki, marzące o wyjściu zamąż za miljonerów, miss Craven uśmiechała się wzgardliwie. Nie potrzebowała pieniędzy. Mogła sobie wybrać męża według własnego upodobania.
Równie obojętnym był dla niej obraz atlety, mistrza we wszystkich sportach. Pannie Craven wystarczały jej własne sukcesy w tej dziedzinie. Ojciec oddał ją do szkoły jako dzikiego trzynastoletniego podlotka, przyzwyczajonego uganiać się całemi dniami po prerjach Arizony na koniach, które sama ujeżdżała. Matka jej, kobieta prosta, nieprzyzwyczajona do wystawnego życia, umarła, przygnieciona niejako tą powodzią miljonów, jaka na nią spadła. Craven, którego dziki i nieokiełznany duch córki niepokoił i przeszkadzał spokojnie poświęcić się interesom, postanowił umieścić ją w słynnem „college”, o którem słyszał, że wychowywały się tam córki i siostrzenice kilku byłych prezydentów rzeczypospolitej, co dawało rękojmię, że córka będzie wychowana na wielką panią, jak przystało posiadaczce wielu miljonów.
Słynny zakład naukowy, umieszczony był w przepięknej okolicy, wśród gór, jezior i lasów, posiadał park rozległy na mil kilka, wśród którego wznosiły się okazałe budynki.
Dla naszej miss zamknięcie w szkole równało się więzieniu. Olbrzymi park wydawał się jej klatką. Była wściekła i obmyślała mnóstwo najdzikszych sposobów zemsty, z których na szczęście żaden do skutku nie przyszedł.
Myślała naprzód o podpaleniu gabinetu fizycznego, twierdząc, że wszystkie nagromadzone tam, zupełnie nie potrzebne narzędzia, wymyślono jedynie dla dręczenia biednych dziewcząt. Potem nosiła się z myślą zastrzelenia z rewolweru profesora matematyki — małego staruszka, który się często wyśmiewał z jej nieuctwa.
Wkrótce jednak zaniechała tych morderczych projektów i, pragnąc okazać, iż nie jest gorszą od innych, postanowiła z zapałem oddać się wszystkim przedmiotom, do których odczuwała jakikolwiek pociąg.
W gimnastyce była pierwszą. Godzinami wskakiwała na drewnianego konia i wykonywała trudne woltyże, śmiejąc się z tego dziecinnego ćwiczenia, ona, która w prerji wskakiwała i zeskakiwała w pełnym biegu z nieosiodłanego konia. Była przodownicą w grze „water polo“, nurkując jak rusałka, aby złapać piłkę w przejrzystych głębiach sadzawki. Przy nauce szermierki atakowała swego nauczyciela floretem z taką zaciekłością, iż mu w końcu sił do obrony brakło.
Była pierwszą w ćwiczeniach cielesnych, pozostawiając koleżankom przyjemność ćwiczenia się w naukach ścisłych i literaturze. Z pośród nauczycielek lubiła jedynie dwie — nauczycielką języka francuskiego, z którą mogła rozmawiać o Paryżu i słynnych aktorkach, o tym dalekim wymarzonym świecie, znanym jej jedynie z żurnalu mód, oraz nauczycielkę hiszpańskiego, która opowiadała jej o walkach byków i uczyła drapować mantylę na sposób andaluzjanek.
Nie miała potrzeby męczyć się nauką, aby zaćmić swoje koleżanki. Podziwiano jej piękność, nieco zwierzęcą, zdrowej i silnej, doskonale zbudowanej dziewczyny! Podczas gry w „water polo”, gdy ubrana jedynie w lekki trykot męski, dawała nurka do sadzawki — widzowie, same kobiety — nie mogli powstrzymać szmeru uwielbienia. Starzy profesorowie, ludzie stateczni, odczuwali pewien niepokój, skoro utkwiła w nich swe ogniste oczy o cokolwiek bezczelnym i władczym wyrazie.
Nie, nie pragnęła miljonów ani sportowca. Wybierze męża według swego upodobania. Pretendenci będą się cisnęli setkami, szczęśliwi, jeśli zechce uczynić z nich swoich niewolników... Przychodził jej wówczas na myśl James Foster, towarzysz zabaw dziecinnych, starszy od niej o rok zaledwie. Widziała jego odstające uszy, obwisłą szczękę i oczy poczciwego psa. I natychmiast, na znak braterskiej przyjaźni, zgrzytała zębami i zaciskała pięści. Ach! z jakąż szaloną rozkoszą obiłaby tego towarzysza lat dziecinnych! Każdego lata, spędzając wakacje u swego opiekuna, rzucała się na niego z pięściami, i kopsała go dotąd, aż wyprowadzony z cierpliwości, oddawał jej pięknem za nadobne. I panna Craven, która nauczyła się walki metodą japońską, pragnęła opuścić szkołę, aby się mierzyć ostatecznie z Jamesem i pokonać nareszcie tego przeciwnika, którego nienawidziła i szanowała równocześnie.

II.

Stary Foster, nie mający nigdy dość czasu na prowadzenie swoich licznych interesów, skwapliwie przyjął projekt podróży, w kilku słowach ułożony przez jego pupilkę. Obowiązki opiekuna ciążyły mu niejednokrotnie i był rad, że będzie się mógł pozbyć Miny na czas jakiś przynajmniej.
Od chwili powrotu ze szkoły dziewczyna ta stanowiła dla starego Fostera przedmiot nieustannej troski. Wkrótce po przyjeździe do domu, zniknęła ku wielkiemu przerażeniu biednego człowieka. Przypuszczając porwanie lub morderstwo, poruszył całą policję. Zanim jednak policja zdołała ustalić miejsce pobytu zbiegłej panny, miss Craven — po dwóch miesiącach — zjawiła się najspokojniej w kancelarji opiekuna. Zapytana o powód ucieczki, odpowiedziała, że chciała poznać zbliska prawdziwe życie i w tym celu uciekła do Chicago, zgłaszając się jako robotnica do jakiejś fabryki. Skłoniło ją do tego kroku czytanie pewnych książek, ale to, co zobaczyła, nie było zachęcające, wróciła tedy do swego opiekuna.
Foster zgodził pewną starszą panią jako damę do towarzystwa, polecając jej towarzyszyć tej buntowniczej duszy, dla której było rzeczą zupełnie obojętną, co ludzie o niej pomyślą. Nic więcej zrobić nie mógł. To też był niezmiernie uradowany, gdy pupilka oświadczyła, mu, że zamierza ze swoją damą do towarzystwa wyjechać na czas dłuższy do Europy.
Nasza miss, śmiała jak chłopiec, nie krępująca się niczem, była w Europie jedną z tych amerykanek, którą nazwaćby można „artykułem eksportowym”. Uważny podróżnik, króryby przejechał Stany Zjednoczone od Nowego Yorku po San Francisco i od Chicago do Nowego Orleanu, napróżnoby szukał typów podobnych. Zobaczyłby tam kobiety takie same, jak w innych krajach, dobre żony i matki, albo milutkie panienki, pragnące stać się niemi z kolei, aby się nacieszyć wszystkiemi rozkoszami życia. Jedynie w starej Europie, w Paryżu, Londynie lub Rzymie, spotkać można amerykanki śmiałe, samowolne, piękne i niedbające zupełnie o opinję; takie, jakie je opisują w romansach i komedjach europejskich.
Hrabiowie i markizowie, pragnący pozłocić wypłowiałe herby przez bogaty ożenek, tłumnie cisnęli się do miss Graven w wielkich hotelach stołecznych, na modnych plażach lub zimowiskach szwajcarskich. Pomyślcie tylko: 19 lat i 60 miljonów dolarów!
— Miss Craven — mówiła „przyzwoitka” — niechże się pani raz zdecyduje wyjść za mąż!
Zdawałoby się, że mimo olbrzymiej płacy, jaką jej wyznaczył Foster, dama do towarzystwa gorąco pragnęła wydostać się z opałów, na jakie ją narażała kapryśna i dziwaczna dziewczyna.
— Wyjdę tylko za człowieka znakomitego! Miss Craven zamyśliła się. Jakiego właściwie rodzaju znakomitości miała sobie życzyć?
W Londynie zdawało jej się, iż pokochała księcia, którego rodowód sięgał do epoki Stuartów. Miłość ta trwała jednakże krótko — przekonała się bowiem, że ten wielki pan bardziej wielbi od niej swoje konie wyścigowe i że, wyszedłszy za niego, musiałaby być zazdrosną o jego stajnię. We Francji rzuciła okiem na kilku wybitnych literatów, cóż kiedy wszyscy byli żonaci, albo też od młodości skrępowani więzami, których rozerwać nie byli w możności. Do tego, widziani zbliska, byli tacy nieciekawi, tacy prozaiczni mimo idealizmu i poezji, któremi obdzielali świat w książkach swych i sztukach!... We Włoszech zainteresowała się dwoma malarzami i szalała przez cały tydzień za słynnym na cały świat tenorem. Ale wystarczyło zaprosić pewnego dnia na obiad tego operowego słowika, aby utracić wszelkie złudzenia. Co za potop głupstw, skoro tylko usta otworzył. A jaki był brzydki i pospolity, gdy nie miał na sobie szat teatralnych i umalowanej twarzy. W Sewilli, podczas Wielkiego Tygodnia, zakochała się w młodym torreadorze, ubóstwianym przez całą Hiszpanję. Król był jego przyjacielem; gdy został zraniony przez dzikiego byka, prezydent ministrów osobiście dowiadywał się o jego zdrowie... Była to sława narodowa! Miss Craven przez kilka tygodni jeździła za nim po wszystkich miastach i miasteczkach Hiszpanji. Ale w końcu i tego bohatera spotkał los poprzedników. Był nieśmiały, bąkał coś niewyraźnie w rozmowie z miijonerką, a przytem nagle zrobiła odkrycie, iż jakkolwiek na arenie wydawał się olbrzymem, sięgał je] zaledwie do ramienia...
Zadała sobie potem pytanie, czy szczęściem dla niej nie byłoby wyjście za boksera — mistrza światowego. Pewnego dnia jednak, będąc obecną przy walce dwóch półnagich atletów, robiących wrażenie dwóch pakietów mięśni, lśniących do potu, nabrała obrzydzenia do tego zawodu.
— Mój Boże! gdzie tu znaleść człowieka znakomitego? — myślała często miss.
Tymczasem James Foster syn znajdował się na jej drodze wszędzie, w miejscach najmniej spodziewanych, zawsze niby przypadkiem. Rumienił się i jąkał nieśmiało przy spotkaniu, jak ktoś, kto przychodzi do przyjaciela w ważnej sprawie i zapewnia go, że znalazł się u niego tylko przypadkiem, przechodząc w pobliżu.
— Jestem w przejeździe do Australji dowiedziawszy się, że stoimy w jednym hotelu... mówił do Miss Craven w Madrycie.
Innym razem spotkali się w Bukareszcie.
— Ach! — mówił, jak zawsze, rumieniąc się gwałtownie, — przyjechałem dopiero z Ameryki... w drodze do Transwaalu. — Co za traf szczęśliwy, że panią tutaj spotykam!
Foster mógł przytoczyć na usprawiedliwienie swoich nieskończonych podróży po całej kuli ziemskiej powód, który mu zaszczyt przynosił. Podczas gdy ojciec jego wysilał się, aby zarobione miljony pozostały nietknięte i rosły dalej, on starał się stać sławnym.
Sławy szukał środkami najbardziej odpowiadającemi jego zamiłowaniom — zaczął polować na grubego zwierza we wszystkich częściach świata. W dziennikach sportowych zamieszczano coraz częściej portrety Jamesa ze sztucerem w ręku, przybranego bądź w futrzane wory jak eskimos, polujący na białe niedźwiedzie, bądź w szeroki kapelusz i strój myśliwych, polujących na słonie w Afryce środkowej. Pisano szeroko o jego czynach, wyliczano trofea zdobyte, rany odniesione w walce z dzikiemi zwierzętami, straszliwe przygody, z których cudem tylko cało wychodził...
Miss Craven czytała to wszystko obojętnie.
— Biedny James, to takie zero! byłby dobrym mężem — dla kobiety ograniczonej — mówiła do swej „przyzwoitki.” Zdarzało się, że James przysyłał jej w darze trofea myśliwskie — kły słoniowe, rogi najrzadszych antylop, skóry olbrzymie. — Przez chwilę bawiła się niemi, później odrzucała, przypomniawszy sobie, od kogo pochodzą.
— Biedny chłopiec! gdybym ja zechciała polować, zrobiłabym to z pewnością o wiele lepiej od niego. A te wszystkie opisy dziennikarskie — musi je słono opłacać!
Pewnego roku, spędzając wiosnę we Florencji, miss Craven odnalazła nareszcie właściwą orjentację, odnalazła drogę, po której iść należało do celu. Wiedziała już, gdzie powinna szukać znakomitości wymarzonej...
W tym czasie pewien hrabia toskański, o cerze blado oliwkowej i płomiennych oczach, dobijał się o jej rękę. Całemi dniami czekał na nią w sali hotelowej, aby jej towarzyszyć, ile razy wychodziła na miasto — możnaby go wziąć za przewodnika z agencji Cooka. Miss Craven była dwudziestą z kolei miljonerką amerykanką, którą usiłował uszczęśliwić, ofiarowując jej swój tytuł. Dziewiętnaście jednak wzgardziło tym zaszczytem. Dziedzic wielkiego historycznego imienia, pokazywał dziewczynie fotografje bajecznych, odziedziczonych po sławnych przodkach zamków i pałaców, z których nie było już nic, oprócz murów — gdyż przodkowie wszystkie ruchomości dawno sprzedali antykwarjuszom. Marzeniem potomka było urządzić wnętrze tych pałaców z całym komfortem nowoczesnym. Cóż to za życie wspaniałe prowadzićby można w tych pałacach, zbudowanych przez wielkich mistrzów Odrodzenia — zaprowadziwszy w nich centralne ogrzewanie, łazienki i windy. Cudu tego dokonać mogła miljonerka, przybyła z za oceanu, byle tylko zechciała oddać hrabiemu swą rękę.
Ażeby ją wzruszyć, pokazywał jej listy Machiavella, Michała Anioła, Benvenuta Celliniego i innych sławnych florentyńczyków, pisane do jego przodków — jedyne zabytki minionej wielkości, które jakimś cudem ocalały przed chciwością antykwarjuszy. Przybierał miny tragiczne, wygłaszając miłosne tyrady. Miss Craven śmiała się z nich, zapraszała jednak wiocha na obiady i pozwalała mu mówić o sławnych przodkach aż do zupełnego wyczerpania.
Pewnego dnia hrabia, zapewne w zamiarze wywdzięczenia się, zaproponował jej wspólne spędzenie wieczoru w kinie. Wprawdzie znaczny to wydatek — po jednym lirze od osoby... ale, kiedy się marzy o małżeństwie z miljonerką... trudno...
Pode drzwiami kina musiała nasza miss czekać chwil kilka, aż jej kawaler wykłóci się o coś z bileterem. — Miss Craven podejrzewała, iż dumny hrabia targował się o zniżkę ceny wstępu pod pierwszym lepszym pretekstem.
Uwagę młodej dziewczyny zwrócił jaskrawy afisz, na którym był przedstawiony gładko ogolony jegomość na koniu, w wielkim filcowym kapeluszu, czerwonym fularze na szyi, z dwoma rewolwerami za pasem. Rysunek ten przypomniał miss lata dziecinne i ulubionych cowboyów. Nad jeźdźcem widniał napis: „Lionel Gould“, a pod nim „król prerji”. Przypomniała sobie teraz: Ach! prawda, był to przydomek amerykańskiego aktora, Gould, który stał się głośnym, grając rolę rycerskiego cowboya w mnóstwie dramatów kinowych, rozgrywających się stale w prerjach południowych Stanów.
Poraz pierwszy miss Craven przyjrzała się uważniej bohaterowi tych niemych dramatów. Była pewną, iż twarz tę widziała już kiedyś na filmach, lecz nie zwróciła na nią uwagi. Obecnie „kroi prerji” zaczął ją interesować.
Przez cały czas przedstawienia z bijącem sercem śledziła wszystkie jego przygody. Z zapartym oddechem patrzyła, jak sam jeden walczył zwycięsko na pięści z całą zgrają bandytów, jak z rewolweru zabił tygrysa. W innym obrazie wpadał w ręce krwiożerczych indjan, którzy go przywiązali do pala męczarni, aby go spalić żywcem — westchnęła z głęboką ulgą, gdy z tej beznadziejnej sytuacji cudem się wyratował. Na ziemi i w niebie nie było potęgi, któraby tego bohatera zgubić zdołała! Z pogardliwą litością spojrzała na mizerną postać włoskiego arystokraty, posiadacza pustych pałaców, który usiłował oderwać jej uwagę od zajmujących rzeczy, przesuwających się przed jej oczyma na ekranie, mówiąc o swojej miłości. Była chwila, w której zdawało się dziewczynie, że zapomniana w staniku szpilka wbija się w jej piersi: na ekranie ukazała się olbrzymio powiększona głowa „króla prerji“. Przygnieciony grozą swego położenia (na ekranie rzeczywiście) spuścił oczy potem spojrzał na publiczność z wyrazem dziecinnej boleści. Była to napewno twarz bohatera... ale bohater ten był dobry, jak dziecko. Nagle w sercu miss wezbrało uczucie: zapragnęła go pocieszyć, otoczyć opieką. Zbudził się w niej drzemiący w sercu każdej kobiety instynkt macierzyński... Potem przeczuła, że ten wzrok bezgranicznie smutny odegra wielką rolę w jej własnej przyszłości...
Od tego wieczora twarz Lionela Goulda szła za nią poprzez wszystkie miasta włoskie i wszystkie kraje Europy. Jeżeli podczas dnia natłok powozów na ulicy spowodował chwilowe zatrzymanie się jej automobilu, zawsze działo się to naprzeciwko wejścia do kina, a na drzwiach okalu ukazywał się stale król prerji na koniu, z dwoma rewolwerami za pasem, w wielkim kapeluszu i czerwonym fularze na szyi. Wieczorem, wchodząc do jakiejkolwiek sali kinowej, była pewną, że przed zgaszeniem świateł ujrzy galopującego na ekranie nieustraszonego Lionela.
Żaden błędny rycerz ani bohater najbardziej sensacyjnego romansu współczesnego nie miał tyle przygód. Wrogowie padali pod jego ciosami jak muchy, tygrysy i pantery zabijał setkami. Sam przytem co chwila był narażony na straszliwe niebezpieczeństwa, z których stale wychodził zwycięsko. Częste ranny, ciągle zagrożony, wychodził zawsze z tych terminów zdrów i cały i to z niewiarogodną szybkością. I zawsze zwracał ku publiczności smętne oczy bohatera-dziecka, oczy, które kłuły miss Craven silniej; niż zapomniana w staniku szpilka. Spotykane w tych podróżach miss panie bezwiednie przyczyniały się do spotęgowania jej „idée fixe“.
— Pani jest amerykanką? Pani niewątpliwie zna Jamesa Goulda osobiście...
Pewnego wieczora miss przekonała się, że jej dama do towarzystwa jest głupią, starą babą... Zaprowadziła ją do kina, aby pokazać zdumiewające przygody króla prerji. W chwili, gdy bohater rzucał publiczności z ekranu swój wzrok beznadziejnie smutny, miss Craven pochyliła się do ucha towarzyszki, szepcząc drżącym ze wzruszenia głosem:
— Co myślisz o nim? czy nie jest piękny?
Dama do towarzystwa obojętnie podniosła oczy — No tak, piękny jest, ale brak mu dystynkcji. — Nie lubiła Cowboyów. Woli filmy, na których występują panie w eleganckich toaletach i panowie we frakach...
Nagle miss Craven uczuła w sobie gwałtowny przypływ patrjotyzmu. Poco ona właściwie włóczy się po Europie? trzeba być snobem aby marnować czas i pieniądze w krajach zgrzybiałych i nieskończenie nudnych... Była amerykanką i w Ameryce jej miejsce! Nie tracąc czasu, wsiadła na okręt, mówiąc sobie, iż trzeba być skończonym idjotą, aby szukać po świecie całym tego, co można mieć u siebie w domu.

III.

Skoro tylko miss Craven dowiedziała się w N. Yorku, że Foster ojciec bawił w San Francisco natychmiast wsiadła do pociągu, przecinającego całą szerokość Stanów Zjednoczonych.
Stała się kobietą powabną, chciała poznać rzeczywisty stan swoich interesów, i uważała za potrzebne porozumieć się bezzwłocznie ze swoim opiekunem. Co właściwie miała mu do opowiedzenia, tego nie zdołała ustalić, uczuwała jednak potrzebę zobaczenia go, zapewne dlatego, że znajdował się w tej chwili w Kalifornji.
W San Francisco po trzech dniach podróży, powiedziano jej, że Foster wyjechał do jednej ze swych posiadłości, wobec czego zaniechała zamierzonej wizyty. Zobaczy go później, jest zmęczona podróżą — jechać jeszcze dwie godziny, to już zawiele... wytłumaczyła sobie — i, wsiadła do pociągu, odchodzącego do Los Angeles. Nie spoczęła jednak i tutaj, lecz wyruszyła dalej bez zatrzymania się do Holywood.
Miasto złożone wyłącznie z ogrodów i pracowni, stworzone zostało w przeciągu lat kilku na potrzeby sztuki kinematograficznej. Ludność jego stanowiło kilka tysięcy aktorów płci obojga, maszynistów i fotografów. Na ulicach w porze „lunchu” widziało się odaliski o długich, spuszczonych welonach, hiszpanki w narodowych mantylach, indjanki, przystrojone w pióra — stosownie do tego, jaki film znajdował się na warsztacie. Były to figurantki, które zdążały do domu na drugie śniadanie, nie zmieniając ubioru teatralnego, by czasu nie tracić.
Ponad oparkanienie warsztatów wznosiły się, zależnie od treści przygotowywanego filmu: raz wieża Eifel, to znów pałac dożów, albo wreszcie strzeliste minarety meczetu — stosownie do tego, czy scena odbywała się w Paryżu, Wenecji czy na Wschodzie, Po skończonej robocie murarze rozbierali te solidne cementowe budowle i natychmiast miasto zmieniało swój wygląd całkowicie.
Miss Craven, rozpoczęła bezzwłocznie poszukiwania, przeświadczona zresztą, iż oczekało ją i tutaj rozczarowanie. Z pewnością myślała sobie, i ta znakomitość nie będzie lepszą od poprzednich.
Poruszyła przedewszystkiem najsprytniejszych wywiadowców agencji informacyjnej i znała już doskonale przeszłość „króla prerji”.
Lionel Gould (było to jego imię teatralne) był najpierw — studentem, ale, upojony lekturą awanturniczych romansów i żądny przygód, jako 19-to letni chłopiec uciekł z domu do Texas, aby stać się jednym z uwielbianych przez siebie cowboyów. Po trzech latach pasanie wołów znudziła mu się wreszcie i został aktorem prowincjonalnej trupy wędrownej. Prowadzał nędzne życie włóczęgi, przerzucanego z miejsca na miejsce, bez żadnych widoków lepszej przyszłości, gdy z tej nędznej egzystencji wędrownego komedjanta wyrwało go światowe powodzenie kinematografji. Został aktorem filmowym. Dano mu rolę cowboya. A że z kolegów jego żaden nie umiał tak jak on dosiadać konia, rzucać laso i bić się na pięści — stał się nagle sławnym. Prawdziwi cowboye w Texas uważali go zawsze za miernotę, — mieszczucha, który pod wpływem romantycznych opowieści próbował nauczyć się ich rzemiosła, tutaj, w gronie artystów filmowych; nie miał rywali i stał się „królem prerji”.
Nie mając jeszcze lat trzydziestu, zdobył znaczny majątek, imię jego stało się głośnem na całym święcie, a jego lokaj irlandczyk, odpowiadał, naśladując podpis swego pana, na setki listów z prośbą o autograf, jakie codziennie napływały ze wszystkich zakątków świata.
Miss Craven obejrzała najpierw dom, w którym mieszkał — ładny dworek drewniany, pomalowany na biało i zielono, tonący w morzu bujnej, wiecznie zielonej, Kalifornijskiej roślinności. Ujrzała go później we własnej osobie, w jednej z pracowni fotograficznych przy mdłem oświetleniu sztucznem. W scenie tej „król prerji” walczył sam jeden przeciwko zgrai włóczęgów, zgromadzonej w pustynnej karczemce, ogłuszając jednych ciosami krzeseł, do innych strzelając z rewolweru.
Pierwsze wrażenie miss Craven było nie korzystne. Wydał się jej wprawdzie wysokim, silnym, z ręcznym, takim wreszcie, jakim go widziała na filmach, ale twarz miał całkowicie zamazaną na biało, jak klowna cyrkowy. Przy grobowem oświetleniu rur rtęciowych ten rodzaj malowania twarzy był konieczny.
Szczęściem Gould, podniecony obecnością miljonerki, córki nieboszczyka Cravena i pupilki Fostera — dwóch imion głośnych na całym Zachodzie, ukłonił się jej niezgrabnie i w swem pomieszaniu spojrzał na nią swoim wzrokiem dziecka-bohatera, wzywającego pomocy. Miss Craven nie widziała już jego ubielonej twarzy, tylko bolesny wyraz jego błagających oczu, który takie na niej we Florencji wywarł wrażenie.
Od tego dnia wielki artysta skrócił swoje seanse u fotografa, towarzysząc miss Craven, czy to zaproszony przez nią na obiad, czy błądząc z nią o zachodzie słońca w uroczych okolicach miasteczka. Bardziej od niej oczytany — recytował jej wiersze... Wkońcu zaczęła go uwielbiać, widząc w nim umysł delikatny i duszę romantyczną, zdolną wypełnić poezją życie kobiety. I pomyśleć, że był on równocześnie „królem prerji“, niezwyciężonym atletą, którego nikt nie mógł pokonać!
Sielankę tę przerwała niespodziewana wizyta.
Foster syn pojawił się pewnego dnia w Los Angelos z całym ładunkiem strzelb i oświadczył:
— Ach! coż za miła niespodzianka! Właśnie wyjechałem z N. Yorku, aby w San Francisco wsiąść na okręt i wyjeżdżam do Congo...
Czując niedorzeczność tej marszruty, spiesznie dodał:
— Chcę zapolować w okolicach, do których nie dotarł pułkownik Roosewet. Chcę poznać kraje, przez niego nie zbadane...
Tajemne przeczucie ostrzegło go zapewne o grożącem niebezpieczeństwie. Przezwyciężając tedy wrodzoną nieśmiałość, zdecydował się na formalne oświadczyny. Miss Craven i James Foster mogliby tworzyć wcale dobraną parę! moglibyśmy się pobrać, co?..“
Wyraz sympatycznego lecz zarazem pogardliwego politowania, jaki przybrała twarz panny Craven onieśmieliłaby, nawet najodważniejszego myśliwca.
— Wyjdę zamąż tylko za człowieka znakomitego! — brzmiała odpowiedź.
Foster się oburzył. Oczywiście nie był taką znakomitością, jak słynny bokser czy tenor operowy, ale ostatecznie był czemś, dzienniki o nim pisały...
— Poślubię tylko bohatera! — dodała miss Craven.
James uważał za stosowne wyliczyć swoje zasługi. Przypomniał jej przesyłane trofea myśliwskie, zwłaszcza skóry dwóch olbrzymich niedźwiedzi, które własnoręcznie zabił na Alasce.
— Niedźwiedzie! — rzekła miss, wzruszając pogardliwie ramionami, także osobliwość! Byle kto to potrafi. Ile tygrysów zabiłeś, James?
Młody człowiek spuścił smutnie głowę. — Niema już prawie tygrysów na świecie. Spędziłem kilka miesięcy w Indjach, wydałem mnóstwo pieniędzy, zapłaciłem nieskończone mnóstwo kar i w rezultacie zabiłem tylko jednego...
— Tylko jednego tygrysa? nie więcej?
Miss Craven uśmiechnęła się z politowaniem. Co do niej, znała myśliwca, który w jej oczach zabił ich przeszło trzydzieści, i to nie w długich odstępach czasu, dzień po dniu...
Foster, człowiek praktyczny, zrezygnował ze swych planów, rozumiejąc dobrze, iż walka w tych warunkach była dlań niemożliwą. Nie myślał już o prześcignięciu triumfów Roosewelta w Afryce. Pragnieniem jego w tej chwili było spotkać w głębi Congo jakiegoś nosorożca, lwa lub inne jakieś dzikie zwierzę, któreby się ulitowało nad nim i rozszarpało na sztuki, aby wspomnienie niewdzięcznej dziewczyny nie dręczyło go więcej. Po tem spotkaniu miss Craven uznała potrzebę przyspieszenia biegu wypadków. Czując, że onieśmiela „króla prerji“, oświadczyła mu się sama.
— Znudziło mi się nazywać miss Craven — powiedziała mu poprostu — Obecnie chcę się nazywać mistress Gould. Czy jesteś tego samego zdania, Lionelu?”
Wlokąc za sobą słynnego Lionela, pojechała do San Francisco złożyć wizytę swemu opiekunowi. Tym razem Foster ojciec był w swojem biurze.
— Przedstawiam Panu mego przyszłego męża. Wychodzę w tym tygodniu zamąż za „Króla prerji”.
Miljoner w pierwszej chwili oniemiał. Później pomyślał, że człowiek interesów niczemu się dziwić nie powinien i rzekł, śmiejąc się głośno:
— Pomysł oryginalny!.. istotnie oryginalny...




IV.

Po ślubie mistress Gould uważała się za najszczęśliwszą z kobiet: Przyjaciółki jej oburzały się wprawdzie i w salonach opowiadano sobie niestworzone dziwy o jej dziwacznym wyborze, ale był to tylko jeden powód więcej, aby z tego wyboru być dumną.
— Zazdroszczą mi poprostu — mówiła sobie. Każda z nich byłaby zachwycona, gdyby mogła mi ukraść mego „Króla prerji“.
Nie mniej szczęśliwym czuł się Gould. Wprawdzie miljony żony nie odgrywały żadnej roli, zarabiał bowiem sam tysiące dolarów tygodniowo, ale dumny był z tego, iż on, aktor, stał się mężem jedynaczki tego Cravena, którego za życia nazywano „Królem naftowym”. Do tego uczucia dołączało się upojenie zmysłów. Widok koleżanek — aktorek stał mu się wstrętny.
Jednym z warunków sztuki kinematograficznej w Ameryce, niewiedzieć przez kogo wymyślonym, było dobieranie mężczyzn wysokich a kobiet lilipucich. Lionel, który podziwiał tylko kobiety równego z nim wzrostu, musiał występować na scenie filmowej zawsze z kobietami, które mógł schować do kieszeni. I jakież były przytem śmieszne: upudrowane na biało jak klowny, przylepiały do powiek wąskie paski włosów, mające udawać długie rzęsy, a kiedy przychodziły epizody wzruszające, kładły na policzki krople gliceryny, mające udawać łzy... jakże inną od nich była jego żonka! — Nie miał potrzeby schylać się, aby ją pocałować. I jak piękną była przytem. Smukła, silna, świeża, miała kształty pełne i twarde! mięśnie, z których zdawała się wydzielać rozkoszna woń lasów, budzących się pod tchnieniem wiosny. Och, cudowna kobieta!
Puścili się w podróż po świecie. Żona żądała, aby Lionel chwilowo zaniechał swego zawodu. Później. kto wie... — człowiek znakomity jest zawsze niewolnikiem swojej sławy. Ale na razie chciała zachować króla prerji wyłącznie dla siebie. Pożycie małżeńskie nie zawiodło jej nadziei. Znakomity Gould był zarazem płomiennym kochankiem i najuleglejszym sługą. A jakże bezpieczną czuła się u jego boku! Ogarniało ją uczucie dumy i pewności siebie, kiedy, tuląc go w objęciach lub wsparta na jego ramieniu, mierzyła siłę ukrytą w tym potężnym organizmie. Mimo wszystko jednak, oddając sprawiedliwość jego sile fizycznej, nie uważała jej bynajmniej za nadzwyczajną: w cyrkach i na walkach bokserów widywała nieraz mięśnie znacznie potężniejsze... Ale wystarczało jej przypomnieć sobie tylko wszystkie niesłychane przygody „króla prerji,”, aby się jej podziw dla nadludzkiej siły jej męża nanowo utrwalił. Oczywiście, sztuka kinowa posiada swoje sztuczki i sekrety, ale ostatecznie prawda pozostaje zawsze prawdą, a ona widziała własnemi oczyma, jak Lionel podnosił ciężkie kłody i pnie olbrzymie, wyrzucał swoich wrogów oknem, jakby chusteczki do nosa, wysadzał drzwi jednem pchnięciem ramienia lub walczył równocześnie przeciwko ośmiu ludziom... Mięśnie, myślała sobie — nie są wszystkiem, istnieje jeszcze utajona energja, właściwa jedynie bohaterom, która się w chwilach nadzwyczajnego podniecenia, podobnie jak mocno naładowane baterje elektryczne, wyładowuje: widziała przecież, do jakich cudów był zdolny:
— O mój Lionelu... ty mój Herkulesie kochany! — wzdychała po cichu.
Pewnego wieczoru, kiedy w przejeżdzie zawadzili o Marsylję, skąd mieli się udać do Egiptu, Mina zapragnęła przejść się przy świetle księżyca wzdłuż starego portu. Chciała zobaczyć stare okręty śródziemnego morza, drzemiące na wodach srebrzystych, myślą przenieść się w odlegle czasy Odyssei, oglądać szeregi małych greckich żaglowców... co za rozkosz!
Mina wiedziała wprawdzie, że przechadzka w tej okolicy po północy nie była bezpieczną. Widziała w pobliskich zaułkach gromady kobiet razem z murzynami, majtkami lewantyńskimi, marokańczykami, hindusami i całą zgrają włóczęgów, zgromadzonych tutaj ze wszystkich krańców świata. Ale uczucie strachu było jej obcem. A przytem, czyż nie była wspartą na ramieniu człowieka najsilniejszego na świecie?
Jej włosy jasne jak zorza, jej chód majestatyczny, zapach perfum, od niej bijący, i blask djamentu, połyskującego na obnażonej ręce, zwróciły uwagę czterech krępych i silnych drabów o podejrzanych minach. Zatrzymali się za nią, naradzając się ze sobą ochrypłemi głosami. Gould miał zaledwie czas obrócić się na miejscu, aby stawić czoło napastnikom, którzy runęli nań z pięściami.
Mina postała nieruchomą w odległości kilku kroków, przypatrując się przebiegowi walki. Będąc zupełnie spokojną o jej wynik ostateczny, była bardziej zaciekawiona niż przerażona napadem. Z góry rozkoszowała się myślą zupełnej porażki napastników.
Biedny „król“ jednak, pomimo dzielnej, choć nieco teatralnej obrony, został rzucony o ziemię. Trzech drabów okładało go pięściami, czwarty zaś, widząc, iż Mina o ucieczce nie myśli, niepewnym krokiem skierował się ku niej.
Mimo swych dziwactw, Mina zachowała w znacznej części zmysł swego ojca. Wiedziała, iż są pewne rzeczy, o których przewidujący podróżny zapominać nigdy nie powinien. W jej ręku błysnął nagle wydobyty niewiadomo skąd dziewięciostrzałowy rewolwer. Huknął strzał, i człowiek cofnął się z przekleństwem, trzymając się ręką za pierś. Mina strzeliła powtórnie i jeden z ludzi, obijających Lionela, zachwiał się. Strzelała dalej, aż jej strzały zmusiły drabów do ucieczki. Biegli, potykając się i wyjąc z bólu, podczas gdy z sąsiednich uliczek wychylali się ciekawi. Mina uklękła przy mężu.
— Lionelu! królu mój! zabili cię?..
Kiedy w kilka tygodni później mogli opuścić Marsylję, pożycie małżeńskie pp. Gouldów uległo radykalnej zmianie. Gould, który zaledwie dochodził do zdrowia, był wciąż jeszcze zawstydzony.
— Nie umieć obronić Ciebie! rumienię się ze wstydu — mówiły jego oczy, gdy patrzał na nią swym wzrokiem błagalnym.
Spojrzenie to budziło w Minie wspomnienie dawnego przywiązania. Była to, myślała teraz, jedyna w nim rzecz prawdziwa, wszystko pozostałe jest kłamstwem. Mąż jej był poprostu biednym chłopcem, dobrym i łagodnym, potrzebującym opieki. Będzie go broniła jak owej pamiętnej nocy w Marsylji, ale zegnaj miłości, żegnajcie złudzenia! Uczucie, jakie w niej jeszcze pozostało, było już tylko słabym odbłyskiem dawnego.
Znużeni i rozczarowani, nudzili się oboje śmiertelnie i postanowili zgodnie skrócić swoją podróż poślubną i powrócić jaknajrychlej do Stanów Zjednoczonych.
Zdawało im się, że czytają w oczach swoich te same myśli.
— Weźmiemy rozwód natychmiast po przyjeździe do Ameryki — mówił sobie Lionel — tem lepiej, poświęcę się znowu sztuce kinematograficznej.
Myśl ta jednakże gnębiła go. Więc jakże? miał się rozstać z żoną, teraz, kiedy kochał ją jeszcze bardziej, miłością spotęgowaną przez uczucie wdzięczności i dręczące go wyrzuty!
Mina również myślała o rozwodzie.
— Wszystko w nim jest tylko kłamstwem. — Trzeba mi koniecznie odrobić życie z kim innym.
I wtedy w myśli jej stawała Afryka i myśliwi rywalizujący z Rooseweltem.
Skoro tylko wylądowała w Nowym Yorku, dzienniki pisały o niej — gdyż była żoną znakomitego Goulda. Przyjaciółki zazdrościły jej wciąż „króla prerji”. Czyż więc było rzeczą rozsądną po tem wszystkiem opuścić tego dzielnego chłopca, aby ktoś inny go pochwycił?
Niemniej jednak pożycie domowe małżonków było nad wyraz smutne i przykre. Pamiętna noc marsylska wznosiła się jak mur pomiędzy nimi. Biedny „król” poznał królowę, której istnienia nawet nie przypuszczał — złą, pamiętającą urazy, drwiącą, mściwą i skłonną do ganienia wszystkiego, co czynił małżonek.
Pewnego dnia przy rannem śniadaniu na skutek drobnej sprzeczki, ręka, która tak dobrze umiała posługiwać się rewolwerem, chwyciła cukierniczkę i cisnęła ją w twarz znakomitego człowieka. Porcelana rozprysła się w drzazgi na policzku Lionela. Otarł krew z twarzy i spojrzał na żonę swym błagalnym wzrokiem.
— Och! mój królu! — krzyknęła natychmiast — mój biedaku najdroższy! przebacz mi, jestem szaloną. Nigdy Cię nie opuszczę!
Przez cały dzień była dla Goulda najczulszą i najuleglejszą z żon.
Od tej chwili pożycie ich składało się z najgwałtowniejszych kontrastów: zaczynało się od kłótni, wywołanych z lada powodu przez Minę, poczem następowało bicie męża, błagalne spojrzenie Lionela — i wreszcie szczęście pojednania...
Mina pozwoliła nawet swemu królowi poświęcić się znowu sztuce kinematograficznej i figurować znowu w roli rycerskiego cowboya na filmach, których treść jednakże kazała sobie najpierw przekładać do aprobaty. Jej Lionel mógł ukazywać się na świetlnym ekranie jedynie po to, aby dokonywać niebywałych czynów.
Nigdy nie mówiła o nim z większym zapałem. Zarówno w jego obecności jak w towarzystwie przyjaciółek wychwalała bohatera i wynosiła pod niebiosa jego niezwyciężoną siłę, jego nadludzkie męstwo.
Lionel Gould jest zawsze tym samym — głosiła przed światem, Jestem dumna, iż jestem jego żoną.
Potem uśmiechała się z wyrazem szczerego zadowolenia, a w głębi serca tkwiła myśl, której nikt odgadnąć nie mógł: Tak jest, mąż mój dla całego świata jest nadal niezwyciężonym królem prerji, ale w domu — to co innego: tam mogę go bić, ile mi się podoba!




STRASZLIWA POŻYCZKA.

Gdy mieszkańcy małej wioski, położonej w Kordyljerach, dowiedzieli się, że Rozalindo Ovejero zamierza udać się do miasta Salta, aby wziąć udział w uroczystej procesji ku czci cudownej figury Pana Jezusa, wielbionej w całej prowincji dla licznych cudów, z których słynęła, zbiegli się do niego gromadnie.
Niegdyś, gdy interesa szły pomyślnie i istniał ożywiony ruch handlowy pomiędzy Saltą a kopalniami saletry na wybrzeżu chilijskiem, cała ludność górskiej wioski gromadnie brała udział w uroczystej procesji. Wśród oddziału konnych mężczyzn i kobiet, na bogato przybranym mule, zabierali ze sobą wówczas oszkloną szafkę z posążkiem Dzieciątka Jezus, który w procesji niesiono przed cudowną figurą.
Mieszkańcy nie zaniedbywali przytem niczego, aby przez bogate przystrojenie Dzieciątka zaćmie wszystkie inne figury patronów wiosek okolicznych. Podróż trwała dwie doby. Z powrotem natomiast orszak ciągnął niekiedy do trzech tygodni — zatrzymując się we wszystkich wioskach, gdzie na cześć uwielbianego patrona urządzano zabawy, trwające nieraz do późnej nocy. Tańczono do upadłego, wypijano nieskończoną ilość „hervy mate“ i wszelkich mieszanin alkoholowych. „Gauchosi“, mający żyłkę poetyczną, improwizowali przy akompanjamencie gitary piosenki miłosne, elegje i smętne dumki (tristes), podczas gdy towarzysze ich tańczyli „zamakuekę“, przerywaną deklamacjami improwizowanych poetów stepowych. Często zdarzało się, że pobożną pielgrzymkę zakłócały krwawe bójki. Nikt się tem jednak nie gorszył, nie było bowiem rzeczą możliwą, ażeby ludzie uzbrojeni mogli całemi tygodniami tańczyć i pić z kobietami bez wywołania tu i owdzie kłótni, w których noże same wyskakiwały z pochew.
Obecnie jednak zmieniły się czasy. W wiosce nie było już ludzi dość zamożnych, ażeby mogli ofiarować tuziny złotych uncji na koszta pielgrzymek podobnych: pozostali jedynie ludzie ubodzy, odbywający podróże do El Paposo w Chili lub Tarija w Boliwji na rachunek kupców Salteńskich. Rozalindo był jednym, który, wierny tradycji, udawał się do miasta stołecznego, aby iść za procesją „Pana cudów, jak cudowną figurę Pana Jezusa z Salta nazywano w okolicy.
Skoro tylko rozeszła się wieść o tem, „rancho“ Rozalinda z niepalonej cegły,[8] dachu słomianym przytrzymanym przez olbrzymie głazy, zaczęło się napełniać gośćmi. Wszyscy prosili go, aby w ich imieniu ofiarował świeczkę „Panu Cudów“ i wręczali mu w tym celu po jednym „pezo“[9] Kobiety opowiadały mu, nie darując najmniejszego szczegółu, o ciężkich chorobach, z których jej wyratował „Pan Cudów“. Przyrzekły mu wziąć udział w uroczystej procesji, ale dzisiaj nie były w możności spełnić obietnicy. Rozalinao miał je zastąpić. „Pan Cudów“ bowiem był pełen dobroci i zezwalał na zastępstwa. Główną rzeczą było zakupić świecę i nieść ją zapaloną podczas procesji.
— Weź to, przyjacielu — mówiły kobiety, wręczając mu pieniądze — kup świeczkę jaknajgrubszą... Zrób to dla mnie — wszakże byłam przyjaciółką Twojej matki... Potem przychodzili mężczyźni — ubodzy mulnicy, ogorzali od wichrów pustyni. Niejeden z nich, zaskoczony śnieżną zamiecią na niebotycznych szczytach, miesiące całe czekać musiał, ukryty w jaskini powrotu pogody, podczas gdy obok towarzysze jego umierali z głodu i zimna.
— Weź to, Rozalindo — mówili — kup świeczkę i nieś ją za mnie podczas procesji za figurą cudowną Pana Jezusa. On tylko i ja wiemy, ilem mu winien...
Legenda mówiła, że cudowna figura została wyrzuconą przez fale oceanu na wybrzeżu peruwiańskiem w drewnianej skrzyni bez żagli i wioseł. Później figura wybrała sobie siedzibę w Salta i odtąd zasłynęła niezliczonemi cudami.
Naiwne dusze mieszkańców Kordyljerów nie mogły jednakże uznać, aby to Bóstwo było wszechmocnem, skoro przybyło śladem białych; nie mogli uwierzyć, aby ono było jedynem i w naiwności swojej dawały mu za towarzyszy inne bóstwa drugorzędne. Zapewne, czcili cudownego Chrystusa z Salty, nie przeszkadzało im jednak bynajmniej obawiać się „wdowy z latarnią“ — czarownicy, ukazującej się nocami z latarką w ręku zbłąkanym podróżnym. Ktokolwiek ją spotkał, musiał się przygotować na śmierci przeznaczono mu bowiem było umrzeć w przeciągu roku.
Przed wyjazdem Rozalindo obliczy? otrzymana zlecenia — było ich czternaście. Nieść samemu czternaście zapalonych świeczek podczas procesji było oczywiście niepodobieństwem: mógł unieść najwyżej po cztery w każdem ręku.
Pomyślał jednak, że w Salta znajdzie z pewnością w jakimkolwiek szynku znajomego, dobrej woli, który podejmie się niesienia reszty i ruszył w drogę na lichym koniu, stanowiącym cały jego dobytek.
Chcąc godnie reprezentować swoją wioskę, pożyczył od sąsiada parę olbrzymich ostróg, które według podania miały należeć do pewnego gauchosa z Salty, jednego z tych bohaterów, którzy pod rozkazami Güemesa bronili niepodległości kraju przeciwko hiszpanom. Po obu stronach siodła zwisały mocne klapy skórzane, mające za zadanie chronić nogi jeźdźca od cierni krzaków przydrożnych. Owe skóry, widziane zdaleka, nadawały konikowi pozór karykatury pegaza.
Młody nasz góral był dumnym z dwóch rzeczy: z posiadania własnego konia i ze swego imienia.
Imię to, niezwykłe nawet w hiszpańskiej Ameryce, zawdzięczał matce, sentymentalnej metysce, która pragnęła zaznaczyć w imionach dzieci swój zmysł poetyczny.
Rozalindo przybył do Salta w sam dzień uroczystości. Był wrzesień, początek wiosny na południowej półkuli. Ze starych ogrodów miasta biła odurzająca woń kwiatów. Dzwony wszystkich kościołów i klasztorów biły od rana z całej mocy. Pułk artylerji górskiej, stanowiący załogę, w paradzie miał asystować procesji. Po ulicach krążyło niezliczone mnóstwo mnichów najprzeróżniejszych zakonów.
W chwili, gdy Rozalindo wchodził do kościoła, ruszyła procesja. Szły tedy najpierw przeróżne figury świętych, patronów wiosek okolicznych, otoczone orszakiem pobożnych. Mężczyźni, zsiadłszy z koni, szli niepewnym krokiem centaurów, dzwoniąc olbrzymiemi ostrogami. Trzymając kapelusze w obu rękach i pochyliwszy głowy, poprzedzali świętą figurę patrona miasta. Towarzyszyły im żony — grube metyski w bufiastych spódnicach zielonych, różowych lub szkarłatnych, plątały się im pomiędzy nogami dzieci, owinięte w „poncha” w czerwone i czarne pasy.
Figurę „Pana Cudów” otaczały bractwo miejskie. Zakonnicy o ascetycznych twarzach, jakby wycięci żywcem z obrazów Zurbarana, nieśli różnobarwne chorągwie z wizerunkami Świętych. Za chorągwiami przesuwały się parami dziewczęta miejskie, korzystające ze sposobności, aby pokazać nowe suknie wiosenne, białe, różowe i niebieskie.
Przybrane w wielkie kapelusze, ozdobione wspaniałemi piórami, jedną ręką trzymały świece, owinięte w koronkowe chusteczki, drugą przytrzymywały rozwiewające się spódniczki. W tem świecie wiosny pobożność nie usiłowała przybrać pozorów nabożnego skupienia. Panienki podnosiły głowę, aby odpowiedzieć na pozdrowienia znajomych, stojących w oknach kamienic i z zalotnym uśmiechem zerkały na młodych ludzi, gromadzących się na rogach ulic. Przejęcie uroczystością chwili okazywali jedynie wieśniacy, tłum nie cisnący się na chodnikach. Ludzie ci o miedzianej cerze mieli postawę nieśmiałą a głos łagodny i śpiewny. Kobiety, ubrane w długą czarną „mantę”, podobną do chilijskiej, mężczyźni — udrapowani w żółtawe poncho, w szerokich i sztywnych jak hełm kapeluszach, wszyscy byli wzruszeni do łez widokiem Cudownej figury Chrystusa, wynurzającej się z pośród eskorty i lśni3cych bagnetów wojskowej eskorty.
Za figurą kroczyła gromada ludzi, pragnących wyrazie Zbawicielowi swoją wdzięczność za laski doznane. Szły więc ładne dziewczątka, zgrabne i świeże, trzymając w rękach zapalone świece. Z pod rurkowanych spódniczek wyglądały ich bose nóżki, ofiarowały się bowiem boso wziąć udział w pochodzie. Były tam również stare kobiety o skórze pomarszczonej, które głośno wzdychały i roniły łzy.
Na końcu, zmieszani z tłumem kobiet, szli gauchosi, brodaci, włochaci, o cerze spalonej przez słońce i wichry pustyni, w podartem poncho i dziurawych butach, z których wyzierały niczem nieosłonięte palce. Ani jeden z tych jeźdźców obdartych o orlim profilu, nie zaniedbał przypiąć sobie olbrzymich ostróg. Umarliby raczej z głodu, aniżeliby się mieli wyrzec godności ludzi konnych.
Cały ten tłum różnobarwny miał oczy zwrócone na drobne płomyki, drgające nad zasuniętą dłonią i uważali starannie, aby świeczka nie zgasła. Niektórzy nieśli w każdem ręku po cztery świece wsadzone pomiędzy palce, reprezentując w ten sposób tych, którzy osobiście udziału w procesji wziąć nie mogli. Rozalindo znajdował się w ich liczbie, a jeden z jego przyjaciół, idący obok, niósł sześć świeczek pozostałych. A, że obaj byli młodzi, starali się zawsze tak urządzić, aby się znaleść w pobliżu najładniejszych parafianek.
Rozalindo ani chwili się nie wahał wypełnić sumiennie wszystkie otrzymane zlecenia. Cudownej figury oszukać nie sposób! Pozwolił sobie jedynie przy zakupnie świeczek porobić pewne oszczędności, kupując mniejsze, niż tego żądali ofiarodawcy.
Pobożni parafianie, których nie stać było na zakupienie świeczki, okazywali swoją gorliwość, wyręczając ludzi, niosących cudowną figurę — czynili to jednak w taki sposób, iż z obawy, aby chwiejąca się od zbytku gorliwości figura nie doznała szwanku, policja zmuszona była rozpędzać ich kijami.
Po skończonej procesji Rozalindo zgasił swoje czternaście świeczek i obliczył, ile dać mu mogą za pozostałe ogarki. Potem w towarzystwie swego przyjaciela rozpoczął wędrówkę po wszystkich lokalach zabawowych jakie tylko były w mieście.
Wszędzie tańczono „zamakuekę”, którą tutaj nazywają „Chilenitą“.
Około północy obaj przyjaciele, zlani potem i zlekka oszołomieni nadmiarem wypitych trunków postanowili wstąpić jeszcze do pewnego lokalu, gdzie przy dźwiękach harfy kobiety tańczyły z mężczyznami olbrzymiego wzrostu. Byli to gauchosi, przybyli ze stepów Gran Chaco ze stadami owiec, ludzie o wspaniałej postawie, podobni do legendarnych rycerzy.
Brzęczały żałosne tony harfy, gauchosi podskakiwali na miejscu, brzęcząc ostrogami, goniąc metyski w bufiastych spódnicach, które wykręcały się zręcznie, wywijając koronkową chusteczką, bez której niepodobna tańczyć „chilenity”.
Ostre tony harfy i wódka wypita podrażniły nerwy dwóch przyjaciół, a rozdrażnienie to przybrało postać niepohamowanej nienawiści do tych gauchosów z Gran Cnaco. Poco oni tu przyszli, ci cudzoziemcy? Czemu ośmielają się tańczyć z naszemi kobietami? Coprawda, obaj dobrze wiedzieli o tem, że kobiety tańczyły ze wszystkimi bez różnicy i że większość ich stanowiły również cudzoziemki z Boliwji i Chili, ale chodziło przecież tylko o pretekst do bójki. Po chwili, niewiadomo z jakiego powodu, rzucili się z nożami na gauchosów, ci również wydobyli noże.
Ktoś kogoś ranił, kobiety narobiły krzyku, człowiek z harfą uciekł, nadbiegli sąsiedzi, potem zjawiła się policja, która tej nocy pełniła służbę z większą niż kiedykolwiek gorliwością, wiedząc dobrze o tem, jakie bywają zazwyczaj skutki wielkiego zbiegowiska podczas uroczystości patrona stolicy.
Przyjaciele zdołali się zawczasu ulotnić, a kiedy z czupryn im się wykurzyło i ostygł ich zapał, wyszli za miasto.
— Zdaje mi się, bracie, żeś go zabił — rzekł do Rozalinda towarzysz.
A że był to człowiek doświadczony, radził mu uciekać do Chili, jeżeli nie miał ochoty otrzymać bezpłatnego wiktu i mieszkania na lat kilku w więzieniu salteńskiem. Wszystkie kobiety i gauchosi widzieli doskonale, jak Rozalindo pchnął nożem przeciwnika, co gorsza, sam nóż jako corpus delicti pozostał na miejscu bójki.
Ucieczka jednak nie było rzeczą łatwą. Należało przebyć „parów Djabelski” i puścić się następnie stromą ścieżką, prowadzącą przez góry do wybrzeży Oceanu Spokojnego, do miejscowości, zwanej El Paposo. Wielu Chilijczyków, chroniących się przed sądami swego kraju, odbywało tę drogę. Rozalindo, powinien był przebyć ją w odwrotnym kierunku.
Przed odejściem morderca chciał wstąpić do zajazdu, w którym pozostawił swego konia, ale skoro się zbliżyli, policja już tam była, spisując rzeczy, winowajcy, w oczekiwaniu, że on sam wpadnie w zastawioną pułapkę.
— Trzeba uciekać, mój bracie — radził Rozalindzie towarzysz.
Po namyśle uznał, że droga najkrótsza do prowincji Copiapó którą poprzednio radził, nie była bezpieczną. Drogą tą jeździli często mulnicy, a policja mogła na niej łatwo przytrzymać zbiega. Ponieważ Rozalindo nie posiadał już konia, lepiej będzie dla niego udać się drogą trudniejszą i bardziej niebezpieczną, uczęszczaną jedynie przez pieszych. Droga ta przedstawia inne? leszcze korzyści: prowadzi do chilijskich kopalń saletry gdzie niema nigdy dość robotników i łatwo o zarobek.
Szlak ten prowadził przez „Despoblado” (odludzie) i pustynię Atakama. Rozalindo znał ją z opowiadań — straszliwą była ta pustynia, gdzie ludzie i zwierzęta ginęły z pragnienia lub zimna, a niekiedy bywali przez straszliwe wichry zrzucani na dno przepaści. Ale nie było wyboru...
Rozalindo zatknął ostrogi za pas.
— Jeżeli ci się poszczęści dodał towarzysz za jakie trzy tygodnie dojdziesz do portu Cobija lub do saletrowni w Antofagasta. Znam mulników, którzy na przebycie tej drogi nie zużyli więcej czasu.
Wzruszony nieszczęściem przyjaciela, oddal mu swój nóż i wszystkie drobne pieniądze, jakie zdołał znaleść w niezliczonych kieszeniach swego ubrania.
— Weź to, mój bracie! zrobiłbyś to samo dla mnie, gdyby mnie nieszczęście podobne spotkało. Niech cię Bóg strzeże!
Rozalindo Ovejero ruszył w drogę.

II.

Drogę tę Rozalindo znał, podobnie jak wszystkie drogi i ścieżki w Andach, z opowiadań ojca.
Ojciec jego, podobnie jak i wszyscy przodkowie, był mulnikiem. Przewoził towary krajowe do portów Pacyfiku, a w powrotnej drodze — towary europejskie dla kupców w Salta.
Rozalindo słyszał przeróżne opowiadania o straszliwych trudach i niebezpieczeństwach podróży przez niebotyczne przełęcze Andów i groźną pustynię Atakamy...
Jako wyrostek towarzyszył mulnikom w charakterze pomocnika, mając za zadanie chronić w trudnych przejściach muły od upadku w przepaść. Miał nóż do obrony przeciwko włóczędze, łatwo przeobrażającemu się w bandytę, i przeciw pumie, królowi tych dzikich płaskowyżów, którego, choć nie jest większy od dużego psa, głód doprowadza często do wściekłości i skłania do napadania podróżnych. Wśród tych wspaniałych groźnych i milczących gór, które tam i z powrotem przebyli wielekroć jego przodkowie, napełniały go obawą jedynie tajemne moce, zdające się władać samotnością pustyni.
Ovejero był pobożny na swój sposób i skłonny do zabobonów. Wierzył w cudownego Chrystusa z Salta, ale obok niego, podobnie jak inni górale, czcił również dawne bóstwa indyjskie. Bezwątpienia „Pan Cudów“ posiadał władzę taką, jaką mają biali ludzie, władcy świata — nie wynikało z tego jednak bynajmniej, ażeby Pacha Mama przestała być władczynią Andów i doilin przyległych, jak była nią przez szereg stuleci, poprzedzających przybycie hiszpanów. Rozalindo wiedział, że Pacha Mama była boginią dobroczynną, wszędzie obecną i wszystko wiedzącą, przed którą człowiek napróżnoby chciał zataić swoje pragnienia lub myśli.
Przedstawia ona ziemię, matkę wszechrzeczy, i każdy mulnik, o ile nie jest człowiekiem bezbożnym, pijąc, upuszcza przedewszystkiem kilka kropel na ziemię, ażeby ta dobra Pani nie cierpiała pragnienia, tak samo, gdy uczciwi ludzie oddają się przyjemności żucia koki, robią najpierw dziurę w ziemię i zagrzebują w niej kilka listków. Trzeba przecie, aby Pacha Mama miała co żuć, aby głód koki jej nie rozdrażniał, bo mogła okazać się surową dla swoich dzieci.
Rozalindo wiedział również, że bogini posiada męża mającego władzę nieco mniejszą. Nazywa się on Tata Coquena i jest władcą wszystkich skarbów, znajdujących się w głębi ziemi.
Pach a Mama i Taita Coquena byli mulnikami. Jakiż bo inny zawód mieć mogli oni, posiadający tyle skarbów? Ludzie, którzy ich widzieli, nie mogli się dorachować niezliczonych stad lam, wielkich jak słonie, idących ich śladem. Juki tych zwierząt olbrzymich były pełne koki — tego najcenniejszego dla górala kordyljerskiego ładunku. Nic nie może dorównać nieocenionej wartości tych liści, zdolnych przytłumić głód i pragnienie.
Ojciec Rozalinda widział kilkakrotnie Pacha Mamę i opisał synowi dokłdnie boginię i jej małżonka oraz świetny ich orszak. Spotkania te zdarzały się zawsze po postojach, obficie oblewanych, ze znajomymi mulnikami.
Wyruszając w drogę przez Despoblado, Rozalindo równocześnie wspomniał Chrystusa i Pacha Mamę. Mieszana krew, płynąca w jego żyłach, dawała mu niejako prawo żądania opieki obu tych bóstw równocześnie — pomiędzy przodkami swemi liczył bowiem jednego sklepikarza hiszpana z Salty (pozostali członkowie rodziny byli czystej krwi indjanami z plemienia Calchaquis). Jeśliby jeden z bogów go opuścił, Rosalindo miał nadzieję, że drugi, przyjdzie mu z pomocą.
Rozważywszy to, puścił się śmiało przez Despoblado.
Najstraszliwsze krajobrazy Kordyljerów mogłyby się wydawać rajem w porównaniu z tym płaskowyżem. Tu i owdzie tylko pod osłoną skał rosły tu karłowate i cierniste krzewy. Od czasu do czasu Rozalindo napotykał stosy żużli, ruiny wiosek i kościołów — szczałki dawnych osad górniczych, założonych kiedyś przez zdobywców hiszpańskich, gdy dotarli do tych niegościnnych obszarów w pogoni za złotem i srebrem. Później indjanie Calchaqui powstali, wymordowali górników, zburzyli ich osady i zarzucili tak starannie żyły złotodajne, iż niepodobna już ich było odnaleść.
W miarę posuwania się w głąb pustyni kraj stawał coraz rozpaczliwszy. Na tym płaskowyżu, gdzie w pewnych miesiącach śniegi leżą na wysokość człowieka, nie było teraz ani kropli wody. Obecność rud kruszcowych nadawała skałom całkowicie pozbawionym roślinności nadzwyczajne zabarwienia: niektóre szczyty były zielone zielenią malachitu, inne — czerwone lub pomarańczowe... W setkach zagłębień terenu lśniły niezliczone jeziora, przy bliższem rozpoznaniu, plamy te okazywały się złożami boraksu...
Dniami całemi nie spotykał Rozalindo śladu roślinności oprócz świecznikowatych kaktusów, które, widziane zdaleka, robiły wrażenie szeregi żołnierzy, schodzących w rozsypce po pochyłości góry.
Podczas pierwszych dni podróży Rozalindo spotykał jeszcze samotne chaty na Despoblado. Mieszkali tam ubodzy koziarze, którzy wraz ze swemi kozami, cudownym jakimś sposobem utrzymywali się na tej ziemi zupełnie jałowej. Dalej nie spotykał już żadnej, siedziby ludzkiej.
Ażeby dodać sobie odwagi, przypominał sobie opowiadania o pierwszych białych ludziach, którzy przebyli tę pustynię. Byli to hiszpanie konni, uzbrojeni w samopały, w ciężkich żelaznych zbrojach, nie wiedzący dokąd idą, nie wiedzący również, czy straszliwa pustynia Atakama kiedykolwiek się skończy.. Wodzem ich był Almagro. Pozostawił Pizarra w bogatej Peruwji, aby się zapuścić w tę straszliwą pustynię. Przebywszy ją, odkrył ziemię, nazwaną później Chili.
— Boże, co to byli za ludzie! — myślał Rozalindo.
Myśl o tej wyprawie Almagra dodawała mu sił. On przynajmniej wiedział, dokąd idzie, i przekonywał się, że wszystkie właściwości topograficzne pustyni zgodne były całkowicie z tem, co opowiadał mu przyjaciel oraz samotnicy, osiedleni na granicy pustyni w Despoblado.
Ani jeden z koziarzy, udzielając mu gościny, nie pytał go o powód jego podróży. Zgadywali, że uciekał od „nieszczęścia”, jakie się zdarzyć może każdemu człowiekowi, mającemu nóż za pasem.. Ograniczali się do udzielenia mu objaśnień o drodze, którą miał przebyć, i dawania mu kilku kawałków suszonej koziny na drogę, aby nie umarł z głodu podczas swej niebezpiecznej podróży.
Zjadłszy wszystką kozinę, Rozalindo nie stracił odwagi. Dopóki posiadał u pasa torebkę nie obawiał się głodu ani pragnienia. Niósł w niej swój zapas liści koki, cudownego środka, który uodparnia krajowców na wszelki niedostatek, podniecając równocześnie ich organizm. Dzięki temu cudownemu zielu, uważanemu przez Inajan za pożywienie Bogów, mógł przeżyć wiele dni, nie czując głodu ani pragnienia.
Z nadejściem nocy szukał schronienia pod odłamem skalnym lub w ruinach dawnych osad górniczych. Wyruszał z brzaskiem dnia, pilnie bacząc na udzielone wskazówki, aby nie zbłądzić w tej pustyni bez drzew, bez domów i rzek, które pozwalały orjentować się w podróży.
Nejgroźniejszem niebezpieczeństwem, były lodowate wichry, na tej wysokości, w pustyni, nie dającej: wędrowcowi najmniejszej ochrony, równie groźne, jak burze śniegowe. Rozrzedzone powietrze, u ludzi, poraz pierwszy przebywających wysokie płaskowyże Andów, powodujące t. zw. „chorobę górską” — naszemu wędrowcowi bynajmniej nie zawadzało. Szeroka pierś i zdrowe serce górala pozwalały mu oddychać swobodnie na wysokości, na której muły i konie zdychały z niedostatku powietrza.
Pewnego ranka zdał sobie sprawę z tego, iż znajduje się na ostatniej, najwyższej przełęczy. Jeszcze dwa, trzy dni podróży i zacznie schodzić wdół.
— Nieboszczka Correa powinna być gdzieś niedaleko — pomyślał.
Jak wszyscy ludzie z jego stron, znał historję nieboszczki Correa. Była to młoda kobieta, która z małem dzieckiem na ręku puściła się pieszo przez pustynię do Chile, aby odszukać męża czy kochanka, który ją porzucił. Na najwyższej przełęczy lodowatej wichry pochwyciły ją w swoje szpony — umarła z głodu i zimna. Po kilku miesiącach przechodnia znaleźli jej ciało, które w tym straszliwym klimacie nie ulega rozkładowi i pochowali, przykrywszy mogiłę kupą kamieni. Historja tej kobiety rozeszła się szeroko po całym kraju. Wielu ludzi przed nią zginęło na pustyniowym szlaku Atakamy, żaden jednak nie zdołał wzbudzić takiego zainteresowania.
Odtąd przy mogile wędrowcy zawsze zatrzymywali się, aby zmówić pacierz za jej duszę i wrzucić grosz jałmużny do postawionej w tym celu blaszanej puszki od konserw. Raz na rok jeden z samotników, zamieszkałych na Despoblado, przychodził zabrać pieniądze i odnieść do księdza na msze żałobne.
Pieniądze leżały miesiącami na mogile i „nie zdarzyło się nigdy, aby jakikolwiek przechodzień ośmielił się naruszyć najmniejszą cząstkę świętego depozytu. Ludzie ci, z których niemal każdy miał na sumieniu zbrodnię, wierzyli głęboko, że jałmużna złożona na tej mogile, dopomoże im do szczęśliwego dokończenia podróży.
Rozalindo dostrzegł wreszcie mogiłę: Stos kamieni, oparty o skałę, podobny do szczątków starego muruj dwa zczerniałe i spękane kawałki drzewa tworzyły krzyż, a pod krzyżem stała puszka blaszana.
Rozalindo zbadał jej zawartość: przyciśnięte kamieniem, aby ich wiatr nie uniósł, leżało tam kilka banknotów dolarowych oraz garść drobnej monety; widocznie bardzo już dawno nikt nie przychodził po odbiór pieniędzy.
Gaucho zdjął kapelusz, odmówił wszystkie modlitwy, jakie pamiętał, wyciągnął z kieszeni chustkę, w której miał cały swój majątek: pozostało mu zaledwie trzy pezos i kilka centów, w pierwszych bowiem dniach podróży gościnę musiał opłacać —stanowiło to bowiem źródło dochodów ubogich koziarzy pustynnych.
Rozalindo doszedł do przekonania, iż posiadał za mało, ażeby dać nieboszczce Correa jałmużnę. Pomyślał również, że czeka go jeszcze daleka droga i że musi przetrwać do czasu znalezienia zarobku co oczywiście kosztuje — a zapas pieniędzy, jaki posiadał, był stanowczo niewystarczający.
Gdy tak rozmyślał, z poza kupy kamieni odezwał się głuchy pomruk, a ponad złomem starego muru wynurzyła się głowa zwierzęcia o płowej sierści, najeżonych wąsach i zielonych kocich oczach ze złotawym połyskiem.
Góral znał dobrze to zwierzę i nie lękał go się bynajmniej. Była to puma, która zdawała się wahać — napaść czy uciec?
Gaucho krzyknął głośno i cisnął w pumę kamieniem. Puma uciekła, zatrzymując się jednak w pewnej odległości. Mogiła Correa zdawała się być jej stałem legowiskiem. Tutaj, gdzie ruch przechodniów był największy, najłatwiej mogła znaleźć pożywienie, czy to i pozostawianych przez przechodzące karawany odpadków, czy też — napadając znienacka na znużone uciążliwą drogą zwierzęta lub ludzi.
Kto wie, czy w ciele zwierzęcia nie pokutowała dusza nieboszczki?...
Odpędziwszy pumę, przestał się nią zajmować, spoglądając na blaszankę z jałmużną. Przyszła mu myśl, godna zastanowienia, właśnie w chwili ukazania się pumy.
On był żywym człowiekiem i potrzebował pieniędzy, podczas gdy nieboszczka — Correa, nie potrzebowała jeść i nie musiała, tak jak on, przedostać się do Chili, aby znaleść zarobek. Bezwątpienia pieniądze te będą leżały tutaj jeszcze przez długie miesiące, zanim ktoś przyjdzie po nie. Czemużby nieboszczka nie mogła zrobić korzystnego interesu, pożyczając mu za rewersem na dobry procent niepotrzebne jej na razie pieniądze? Ani przez chwilę nie dopuścił do siebie myśli przywłaszczenia sobie tych pieniędzy, które dla każdego człowieka były święte, — a co więcej przedstawiały wartość kilku mszy żałobnych za duszę matki i dziecka. Uważał jednak zawarcie pożyczki za rzecz zupełnie godziwą, rzecz — taka była bowiem uświęcona zwyczajem. Mogiły podobne w Kordyljerach są liczne, i często zdarza się, ±e podróżny pozbawiony środków, zabiera je, pozostawiając wzamian rewers, zobowiązujący go do zwrotu w określonym terminie pożyczonej kwoty wraz z procentami. Nieboszczka Correa była kobietą dobrą i nie weźmie mu za złe tej pożyczki, będzie to dla niej nawet korzystne, gdyż będzie mogła opłaćcie większą ilość mszy za swoją duszę.
Ze spokojem, jaki daje czyste sumienie, zabrał wszystkie pieniądze, znalezione na dnie blaszanki — 8 pezos i 40 centów. Wyszukał później w trzosie kawałek ołówka i oddarł ze starej gazety kawałek białego papieru.
Spisanie rewersu nie było łatwem zadaniem. Rozalindo był w dzieciństwie jednym z najlepszych uczni w szkółce ludowej, ale ortografję uważał zawsze za zupełnie zbyteczny wynalazek.
Na wąskim pasku papieru, oddartym z gazety, zaświadczył, iż pożyczył od nieboszczki Correa sumę 8 pezos i 40 centów i że zobowiązuje się zwrócić kwotę powyższą wraz z procentami nieboszczce w przeciągu roku. Ażeby zobowiązaniu swemu nadać charakter bardziej uroczysty, w każdym wyrazie umieścił po dwie lub trzy wielkie litery. Podpisał zaś: Rozalindo Ovejero samemi wielkiemi literami.
Schowawszy pieniądze do trzosa, złożył pokwitowanie na dnie blaszanki, przycisnął kamieniem i chciał wyruszyć w dalszą drogę. Teraz, gdy miał pieniądze, śpieszno mu było wydostać się jaknajprędzej z niegościnnej pustyni pomiędzy ludzi.
Puma jednakże, mrucząc gniewnie, zbliżyła się znowu, zdając się czekać chwili, gdy człowiek się odwróci, aby skoczyć nań z tyłu. Rozalindo ponownie cisnął w nią kamieniem, odpędzając od mogiły, którą widocznie zwierzę uważało za swoją prawowitą własność.
Potem ruszył w drogę. Nazajutrz zobaczył kilka dzikich lam na widnokręgu. Zaczynały się ukazywać pierwsze ślady życia roślinnego i zwierzęcego. W dnie następne lam było coraz więcej, a krzaki stawały się coraz wyższe i gęstsze. Droga schodziła zwolna na dół.
Następnego tygodnia zbieg nasz odnalazł ludzi i mógł się przespać w ubogiej wiosce. Schodząc coraz niżej, napotkał wreszcie gościniec, prowadzący z Boliwji do wybrzeży Oceanu.

III.

Od blisko pół roku Rozalindo pracował w saletrowniach na wybrzeżu Oceanu spokojnego w Antofagasta, Iquique lub nawet w Arica na Peruwiańskiej granicy.
Praca była ciężka i doskonale płatna. Europa potrzebowała sztucznych nawozów, a zwłaszcza jałowe piaski brandeburskie odmawiały wydania plonów, jeśli im nie dostarczono pożywienia w postaci saletry chilijskiej. Pokój panował podówczas na całym świecie, a wielki przyrost ludności wymagał zwiększenia produkcji rolnej. Do portów Pacyfiku szły nieskończone szeregi okrętów z ładunkami węgla, ażeby po tygodniu odpłynąć napełnione saletrą. Tysiące ludzi pracowało nad wydobyciem z ziemi tej białej substancji, zawierającej w sobie zaczyn płodności roli. Rąk było potrzeba do pracy, płacono dobrze, pieniądze płynęły szeroką falą.
Rozalindo uważał za szczęśliwe zrządzenie losu wypadek, który go zmusił do opuszczenia kraju i zaniechania raz na zawsze twardej i nie opłacającej się pracy mulnika. Zarabiał teraz w przeciągu kilku tygodni więcej, aniżeli dawniej przez rok cały, nie licząc tego, że życie tutaj było o wiele łatwiejszem i przyjemności w niem nie brakło.
W saletrowniach pracowali ludzie z różnych krajów, niemal wszyscy bezżenni. W dnie świąteczne, robotnicy, lubiący wódkę, wyprawiali w kawiarniach i szynkowniach najdziksze awantury.
Nie wiedzieli, na co wydawać pieniądze w kraju, gdzie żyje się z dnia na dzień, oszczędności nikt nie robi, a rozrywki zdarzają się rzadko. Byli tacy, dla których ulubionym sportem stało się strzelanie z rewolwerów do ustawionych za ladą szynkowni butelek. Za szczyt szyku uchodziło rozbicie kulą butelki europejskiego szampana, aby wobec zachwyconych świadków rzucić na stół jej cenę, któraby oburzyła niejednego miljonera w innem środowisku. Inni, ażeby wypić lampkę wina, kazali odbijać czop beczki, wylewając całą jej zawartość i płacili za wyrządzoną szkodę ostentacyjnie wobec świadków, ażeby pokazać, iż stać ich na to.
Podobnemi i mniej jeszcze niewinnemi wybrykami zabijali nudy w tym kraju, gdzie tyle było pieniędzy a tak mało rozrywek. Bogactwo kraju stanowiła gruba warstwa saletry, pokrywająca ziemię, ale ta biała sól, służąca do użyźniania roli w dalekiej Europie, wskutek swego nadmiaru zabijała wszelki ślad roślinności, jak trucizna, w małych dawkach ratująca życie ludzkie — zabójcza w większych ilościach.
Ta okolica złotodajna, pozbawiona wszelkiego śladu roślinności, była nad wyraz smutną. Największym zbytkiem mieszkańców było posiadanie u siebie kilku wazoników kwiatów; woda do ich podlewania kosztowała niemniej od win najdroższych... Nieskończone karawany mułów, przenoszących z głębi kraju do portów ładunki saletry, zdawały się wspominać z tęsknotą żyzne równiny, na których się wychowały — zielone, soczyste, pełne drzew, traw i strumyków. Właściciele domów, położonych przy gościńcu starannie unikali malowania na zielono swoich płotów, biedne zwierzęta bowiem, złudzone barwą, ogryzały zielone żerdzie, uważając je za jakieś rośliny, wyrosłe na tym jałowym gruncie.
Rozalindo nie różnił się już wyglądem swoim od innych robotników. Nie pozostało w nim nic z dawnego gauchosa. Ostrzygł włosy i zmienił ubranie. Słuchał z nabożeństwem przemówień pewnych robotników, przybyszów z Europy, którzy przeklinali kapitalistów, pomstowali na rzekomy wyzysk robotników i podburzali towarzyszy do buntu. Wybuchł strejk, połączony z podpaleniem magazynów i rabunkiem, natychmiast stłumiony przez żołnierzy chilijskich przy pomocy karabinów maszynowych. Interwencja tak skuteczna otrzeźwiła Rozalinda i większość jego kolegów.
Pracował w saletrowniach już od ośmiu miesięcy, kiedy zdarzyło mu się spotkać ziomka, zamierzającego powrócić przez pustynię do Salta.
Zycie tego człowieka w saletrowni ułożyło się mniej pomyślnie, niż Rozalinda. Zarabiał w pierwszych miesiącach znaczne sumy, jak inni, ale był graczem i wszystkie jego zyski pochłonęły karty. Wreszcie rosnące długi i nieustanne kłótnie z towarzyszami zmusiły go do powrotu. Rozalindo nie grał. Namiętnością jego było tylko pijaństwo, na co przy wysokich zarobkach mógł sobie pozwolić.
Dowiedziawszy się, że ziomek jego powraca do kraju, przypominał sobie o długu nieboszczki. aprosił tedy rodaka na szklankę wina i rzecz mu cała wyłożył.
— Mój bracie! będziesz przechodził koło mogiły nieboszczki Correa? Zrób mi tę przysługę i złóż w puszce pod kamieniem trzydzieści pezos, które ci wręczam. Nieboszczka pożyczyła mi wprawdzie tyllko 8 z kilkoma centami, ale trzeba się okazać wspaniałomyślnym wobec tych, którzy nam oddali przysługę. A przytem biedaczka potrzebuje zapewne jeszcze wielu mszy dla swego zbawienia.
Prosił również kolegę o wyjęcie z puszki pokwitowania, napisanego na skrawku gazety, a gdyby go tam nie było, o odszukanie człowieka, który zabierał jałmużnę, aby kwit od niego wydostać. W sprawach pieniężnych należy postępować rzetelnie, zwłaszcza gdy w grę wchodzą umarli. Skoro będzie miał kwit w ręku, odeśle mu go pocztą. Rozalindo wręczył ziomkowi jeszcze kilka pezos jako wynagrodzenie za kłopot, jaki mu sprawi wywiązanie się z danego mu polecenia.
Upłynęło kilka miesięcy. Rozalindo pracował usilnie. Jakkolwiek skory do zwady, unikał obecnie kłótni, tak łatwej w środowisku złożonem z awanturników z całego świata, którzy, udając się do pracy, brali ze sobą nóż i rewolwer. W dzień pracował w sąletrowni, wieczorem upijał się w pewnej kawiarni, którą sobie upodobał, a potem, chwiejąc się na nogach, powracał do swego baraku.
Nagle uczuł się chorym. Lekarz, świeżo przybyły z Santiago, przypisał chorobę nadużyciu alkoholu. Ale Rozalindo znał lepiej powód swej choroby, aniżeli zarozumiały chilijczyk.
Sypiał źle, a ponadto niepokoiły go straszliwe zmory.
Pewnego wieczora, kiedy powracał do domu kompletnie pijany, przystąpiła do niego kobieta wychudzona o cerze niemal miedzianej i wielkich, czarnych, płomiennych oczach, owinięta w ciemną mantę, trzymająca za rękę małe dziecko.
Rozalindo nie znał nieboszczki Correa i nigdy nie widział nikogo, ktoby mu ją mógł opisać, nie wątpił jednak ani na chwilę, że to była ona.
Zdjął kapelusz z tym samym wyrazem szacunku, jak wówczas, gdy modlił się na jej mogile:
— Czem mogę Pani służyć? — zapytał — czego Pani sobie życzy?
Kobieta zachowywała uporczywe milczenie, tylko jej oczy palące i ciemne wpatrywały się weń uporczywie. Wróciwszy do siebie, zamknął drzwi za sobą, mimo to kobieta wcisnęła się pomiędzy deski wraz z dzieckiem, uczepionem u jej ręki. Rozalindo sypiał w wielkiej izbie baraków robotniczych razem z 7-ma innymi kolegami. Mimo to kobieta, przybywająca z tam tego świata, gdzie nie obowiązują przepisy moralności ziemskiej — nie zawahała się wejść do izby i stanęła przy łóżku Rozalinda.
Ile razy oczy otworzył, stała przy nim sztywna, nieruchoma, wpatrując się weń nieustannie płomiennemi oczyma. Nazajutrz Rozalindo wytłomaczył sobie, że nieboszczka przyszła podziękować mu za olbrzymie procenta jakie dodał do zwróconej pożyczki. Jeżeli nie mówiła nic i miała oczy tak straszne to zapewne dlatego, że dusze, w czyśćcu będące, inaczej patrzeć nie mogą... Nie zatrwożył się przeto, gdy nocy następnej, wracając jak zwykle pijany do domu, zobaczył obok siebie kobietę w żałobie, trzymającą małe dziecko za rączkę.
Zdjął raz jeszcze kapelusz w grzecznym ukłonie:
— Niema Pani za co dziękować, słowa mego dotrzymuję zawsze święcie, a jeżeli czego żałuję, to że nie mogłem posłać Pani więcej pieniędzy, aby opłacić 10 mszy za spokój duszy Pani. Na przyszły rok, kiedy jeden z moich przyjaciół będzie tam tędy przechodził, być może przeszlę jeszcze cośkolwiek. Kobieta jednak zdawała się być głuchą i patrzyła wciąż uporczywie, podczas gdy trupia twarzyczka dziecka drgała wyrazem cichej boleści. I tym razem znowu nieboszczka odprowadziła go aż do łóżka i stała przy nim bez ruchu aż do świtu.
Odtąd zjawisko powracało coraz częściej. Rozalindo pił coraz więcej — alkohol wydawał mu się bowiem skutecznym środkiem na dręczącą go zmorę. Naprzekór jednak jego nadziejom wizyty nieboszczki były tem dłuższe i częstsze, im bardziej się upijał. Zdarzało się nawet, że w dzień, skoro tylko na chwilę przerwał pracę dla wypoczynku, widmo stawało przy nimi zawsze w żałobie, bez słowa, kobieta patrzyła nań surowo a obok niej widniała boleśnie wykrzywiona, trupia twarzyczka dziecka.
— Jest coś w tej sprawie, czego nie rozumiem — powiedział sobie wreszcie Rozalindo. — Może mój posłaniec nie oddał nieboszczce pieniędzy?
Przez chwilę przemknęła mu myśl, że ziomek mógł sobie przywłaszczyć pieniądze. Rychło jednak odepchnął podobne podejrzenie. Kolega jego był potrosze bandytą i nie odznaczał się nadmierną cnotliwością obyczajów — ale bał się Boga i nie był zdolnym wejść w konflikt z duszami czyśćcowemi, które wzbudzały w nim obawę i szacunek.
Udało mu się wreszcie zasięgnąć wiadomości o zaginionym posłańcu. Pewien włóczęga, żerujący jako zręczny oszust, przechodząc od szybu do szybu*, gdzie przy sposobności kradł bezkarnie pieniądze robotników, opowiedział Rozalindowi, iż ziomek jego przed kilkoma miesiącami został zabity w szynku u podnóża Andów w chwili, gdy drogą na Cobiję zamierzał udać się w głąb pustyni. Zabity został na skutek wszczętej zwady karcianej.
Rozalinda, który do tego dnia nie wątpił, że kwota, pożyczona od zmarłej, została jej oddawna zwrócona, wiadomość ta mocno przygnębiła. Ileż to czasu upłynęło od chwili, kiedy zostawił swoje pokwitowanie na mogile Correa? Porachowawszy, uśmiechnął się z zadowoleniem. Minął rok przeszło — termin spłaty pożyczki przez niego oznaczony, upłynął. Nieboszczka miała przeto prawo upominać się o zwrot długu. Rozumiał teraz, dlaczego wpatrywała się w niego wzrokiem tak surowym i dlaczego trupia twarzyczka dziecka miała tak bolesny wyraz. Dręczył je straszliwy głód modlitw ziemskich. I on właśnie, trwoniąc swój zarobek na pijatykę i inne karygodne wybryki ponosi winę odwlekania wiecznego zbawienia dwojga nieszczęśliwych dusz, którym nie zwrócił pieniędzy, potrzebnych do uwolnienia ich z mąk czyśćcowych!
Niecierpliwie wyczekiwał nadejścia nocy, aby wyjaśnić sprawę swojej wierzycielce. Ale właśnie dlatego, że pragnął tego gorąco, i dnia tego pił bardzo niewiele, nie spotkał jej w pobliżu swego mieszkania. Dopiero nad ranem ujrzał ją przed sobą.
— To nie moja wina, zawinił przyjaciel, który dał się zabić i stracił moje pieniądze. Ale niech Pani będzie spokojną — zapłacę rzetelnie. Muszę tylko wyszukać kogoś, kto się podejmie pieniądze Pani doręczyć... Mniejsza o koszta, ponadto podwyższę procenta...
Nie mógł dokończyć — zmarła znikła wraz z dzieckiem. Być może, uspokoiła ją obietnica Rozalinda, ale możliwem jest również, że uciekła od krzyków i przekleństw innych robotników, których głośny monolog pijaka ze snu zbudził. Sądzili, że ich kolega zwarjował.
Przez czas dłuższy Rozalindo nie widział swojej wierzycielki. Nie dziwił się temu bynajmniej. Duszo z tamtego świata nie potrzebują zadawać sobie trudu, aby wiedzieć, co robią żywi, a zmarła wiedziała dobrze, że dłużnik jej szukał rzetelnie sposobu zwrócenia jej z a ciągniętej pożyczki.
Pracował w godzinach nadliczbowych, pił mało i robił oszczędności. Pragnął uzyskać przebaczenie za opóźnienie wypłaty przez hojny zwrot pożyczonej sumy. Równocześnie szukał człowieka, któryby się podjął złożyć pieniądze w pustyni. Napróżno jedna pytał na wszystkie strony — nikt z robotników nie zamierzał wracać do Argentyny przez pustynię Atakamy.
— Będę musiał wynająć umyślnie posłańca — powiedział sobie wreszcie. — Drogo to będzie kosztowało, ale mniejsza o to. Najważniejszem jest, abym mógł spać spokojnie i ażeby widmo zmarłej z dzieckiem na ręku nie prześladował mnie więcej.
Wbrew wszelkim przewidywaniom kandydat na posłańca znalazł się niebawem.

IV.

Był to stary chilijczyk zwany sennor Juanito. Ale ludzie tutejsi, lubiący skróty, z pełnego tytułu sennor pozostawili tylko dwie litery, i nazywali go poprostu no Juanito.
Ilekroć no Juanito usta otwierał, oczarowany Rozalindo słuchał go zachwycony. Uwielbienie jego dla tego starca szło tak daleko, że nie zwrócił uwagi na dwie rzeczy: że Juanito nigdy nie był w pustyni Atakama i że nie miał pojęcia, gdzie leży mogiła nieboszczki Correa. Ale człowiek tak doświadczony potrafi z wszelką pewnością spełnić zlecenie, chociażby na końcu świata.
No Juanito był to stary wyga, który, jak to mówią, nie z jednego pieca chleb jadał i pół świata w wędrówkach swoich objechał. Należał do tej kategorji chilijskich obdartusów, którzy włóczą się po święcie od kolebki do śmierci. Słuchał tedy Rozalindo o jego przygodach w Japonji, o życiu marynarzy na pokładzie floty tureckiej, o wyprawach do Kalifornji, gdzie no Jauanito znalazł się jako dziecko wraz z ojcem, którego zwabiła tam pamiętna gorączka złota... Dla człowieka tej miary nie było nic trudnego. Cóż znaczyło dla niego udać się na pustynię Atakamy i odnaleść mogiłę zmarłej Correa. No Juanito dokonywał w życiu trudniejszych zadań, a Andy nie były dlań nowością: przebywał je wielokrotnie — raz nawet w porze zimowej, kiedy wszystkie ścieżki są zasypane zdradliwą powłoką śniegu i zwierzęta nie mają odwagi przekroczyć tej olbrzymiej białej przeszkody. Juanito słuchał niecierpliwie wyjaśnień Rozalinda.
— Nie nudź „Cuyano”[10], — mówił, nadając mu stale to przezwisko, którem chilijczycy oznaczają wszystkich mieszkańców Argentyny. — Stąd widzę z zamkniętemi oczyma kierunek drogi i mogiłę. Mów mi o rzeczach ważniejszych. Ile chcesz posłać biednej pani?
Rozalindo, obliczając koszta posłańca, upierał się przy sumie trzydziestu pezos. Ale no Juanito protestował. Uważał tę kwotę za zbyt skromną.
— Zastanów się tylko: zmarła czeka od kilku miesięcy na zwrot pożyczki, kto wie, ile wycierpiała mąk czyśćcowych, nie otrzymawszy na czas swoich pieniędzy. Być może brakowało jej już tylko kilku mszy żałobnych, aby się dostać do raju, a Ty stałeś się powodem opóźnienia. Wierz mi „cuyano”, powinienbyś się zdobyć na pięćdziesiątkę.
Rozalindo w końcu ustąpił.
Co było trudniejsze, to ułożenie się z no Juanito o koszta podróży. Stary oświadczył wręcz, że poniżej stu pezos z miejsca się nie ruszy. Był patrjotą, a że był stary i nie wiedział, jak długo mu jeszcze żyć dano, nie chciał się narażać na to, aby być pochowanym na obcej ziemi, chyba za kwotę, która byłaby wartą zachodu. Ponadto było rzeczą sprawiedliwą, aby Cuyano wynagrodził mu poważną stratę, jaką spowoduje zamierzona wyprawa. Tu wyliczył mu wszystkie szynki i domy rozpsusty, w których nocami grywał na gitarze, śpiewając melodje taneczne i opowiadając swawolne bajeczki.
Sam widzisz, jak jestem na wszystkie strony rozrywany i rozumiesz, ile pieniędzy tracę, ażeby ci, wygodzie. Robię to zresztą chętnie, boś mi sympatyczny, Cuyano.
W końcu Rozalindo, przekonany, że byłoby nieprzyzwoicie upierać się dłużej, zobowiązał się zgromadzić żądaną kwotę, aby podróż mogła się odbyć najrychlej. Kiedy wręczył no Juanito żądane 150 pezos:
— Jutro, powiedział stary wyga — wyruszam na pustynię i idę prosto na mogiłę tej pani. Daj pokój dalszym wyjaśnieniom — znam moją marszrutę. Przed upływem miesiąca powrócę z twoim kwitem.
I no Juanito odszedł.
Kilka dni Rozalindo spędził spokojnie. Pił dalej, co nie przeszkadzało mu sumiennie pracować w kopalni, pozwoliwszy sobie bowiem na zbytek wysłania na pustynię umyślnego posłańca, potrzebował zgromadzić nowe oszczędności na czarną godzinę. Jakkolwiek zdarzało mu się często powracać do domu, okólną drogą, nie widywał więcej kobiety i dziecka. Przestał również budzić kolegów nocnemi monologami.
Upłynął miesiąc bez wieści o starym. Przepadł, jak kamień w wodę. Rozalindo nie martwił się tem opóźnieniem. No Juanito był awanturnikiem, lubiącym życie cygańskie, być może podobał mu się kraj w Salta i chodził po domach zabawowych miasta, przygrywając na gitarze do tańca pięknym metyskom.
Ale gdy minął drugi miesiąc bez wieści, zaciął się niepokoić. Kobieta z dzieckiem pojawiła się znowu. Miała oczy jeszcze bardziej palące, niż przedtem, a twarz jej zdawała się szczuplejszą i bardzo ogorzałą, jakgdyby osmaloną przez ogień czyśćcowy. A mały! ach, malec! Rozalindo nie mógł nań spojrzeć bez dreszczu przerażenia.
Ażeby być usłyszanym przez tę kobietę, która zdawała się być głuchoniemą i której całe życie skupiało się w przenikliwym wzroku, krzyknął z całej siły:
— Co się stało? przecież posłałem Pani pieniądze! nie widziałaś się pani z no Juanito?”
Wybuch przekleństw przerwał dalsze jego słowa — widzenie znikło.
— Milcz już nareszcie, przeklęty Cuyano, wyli towarzysze izby — znowu zaczynasz bredzić o zmarłej i pieniądzach. Czy zamordowałeś jaką kobietę w twoim kraju? idjoto? Nazajutrz Rozalindo był tak zafrasowany, że nie stanął do zwykłej roboty.
— Coś się stać musiało, o czem nie wiem — mówił sobie — Czyżby zamordowano także no Juanito.
Aby zasięgnąć języka o nieobecnym, udał się do Antofagasta, gdzie stary chilijczyk posiadał wielu przyjaciół. Przybywszy do miasta, dowiedział się z rozmowy z pierwszym napotkanym znajomkiem, że nietylko no Juanito nie umarł, ale cieszył się najlepszem zdrowiem i bawił się doskonale. Kiedy Cuyano zaczął opowiadać o niebezpiecznej wyprawie, jaką stary przedsięwziął, przyjaciel parsknął śmiechem.
— Nie! no Juanito nie posiadał już nóg takich, jakich do podobnej wyprawy potrzeba. Z tego zapewne powodu, zamiast wyruszyć na pustynię, wsiadł na okręt udający się na południe. Według ostatnich wiadomości on i jego gitara znajdowali się w tej chwili w słonecznem Valparaiso ku wielkiej uciesze majtków, odwiedzających domy rozpusty.
Rozalindo żałował, że Valparaiso jest tak daleko — gdyby nie to, udałby się tam natychmiast, aby przerwać staremu zabawę pchnięciem noża, podobnem do tego, które zmusiło go do ucieczki z kraju. 150 pezos przepadło, nieboszczka nie przestanie go prześladować swoją obecnością, która odbierała mu sen i wyczerpywała siły.
Zmarła zaczęła go znowu odwiedzać, jak to zresztą przewidywał. Co wieczora czekała na niego na drodze z kawiarni do baraku, wciskała się za nim do izby, jakkolwiek szybko za sobą drzwi zamykał. Niesposób było odczepić się od widma.
— Będę musiał osobiście tam się udać — powiedział sobie w ostatniej rozpaczy. — Muszę odbyć tę podróż, jakkolwiek czuję się chorym i osłabionym. Tak zrobić muszę!... muszę...
Pomimo zapadłego postanowienia, odkładał z dnia na dzień swój odjazd. Może wskutek osłabienia, a może dlatego, iż żal mu było opuszczać kraj, gdzie miał dobry zarobek i gdzie go ludzie nie prześladowali.
Powoli oswoił się ze straszliwem widmem, oczekującem nań co wieczora. Kiedy przypadkiem bywał mniej pijanym i kobieta w czarnej mantyli mu się nie ukazywała, odczuwał coś jakby zawód.
Pewnego wieczora, ku wielkiemu swemu zdumieniu nie ujrzał ani nieboszczki ani dziecka. Przeleżał z otwartemi oczyma do rana, napróżno oczekując ukazania się ponurego widma.
— Przyjdzie niezawodnie — powtarzał sobie, podczas gdy towarzysze wokoło niego chrapali głośno, wydzielając silne wyziewy wódki.
Wkrótce jednak niezwykły spokój tej nocy wzbudził w nim nową obawę. Przeczuwał, że zajść musi coś nadzwyczajnego, coś, co zawczasu budziło w nim grozę i niepokój nieznośny.
I oto, co się stało:
Następnej nocy w miejscu, gdzie zwykle spotykał nieboszczkę, oczekiwała go kobieta, jednak nie miała przy sobie dziecka i nie była osłonięta czarną mantylą. Podeszła sama do Rozalinda i nagle wysunąwszy rękę z za pleców, zaświeciła mu w oczy czerwoną latarką. Jakkolwiek Rozalindo nie widział jej nigdy, poznał odrazu „wdowę z latarnią” — twarz jej jednakże była ta sama, co nieboszczki Correa.
Jakdyby popchnięty niewidzialną siłą, Rozalinda ruszył w kierunku mieszkania, mając wciąż przed oczyma czerwoną latarkę, wokoło której kłębiła sięmięszanina krwawych plam i ohydnych łachmanów. Jak dawniej, widmo szło za nim aż do łóżka i pozostało przy nim. Poprzez krąg światła dostrzegał w półcieniu znajomą twarz widma, ale już nie obojętną i surową jak przedtem, lecz wykrzywioną uśmiechem złym i okrutnym.
Drżąc ze strachu Rozalindo zaczął krzyczeć:
— Zapłacę ci, zapłacę! ale na Boga! zgaś swoją: latarkę!
Jak zwykle, towarzysze zbudzili się, klnąc co się zmieści. Ale mimo ich przekleństw w oczach, Rozalinda stało wciąż nieruchomo straszliwe widma, wdowy z latarnią“.
Doprowadzeni do ostateczności halucynacjami pijaka, które im spać nie dawały, towarzysze postanowili zgodnie zmusić tego szaleńca do opuszczenia wspólnego baraku. Wiadomość ta nie wzruszyła go bynajmniej. Chodziło już tylko o to, aby jak najprędzej dotrzeć do mogiły i dług święty zmarłe}, zwrócić. Pozostawała mu jedynie nadzieja, że nielitościwa czarownica, skoro dług swój spłaci i winę zmaże, daruje mu życie. Za cóżby go miała karać?
Porzucił natychmiast pracę i począł czynić przygotowania do podróży. Pora była wprawdzie nieodpowiednią — zbliżała się zima, kiedy to pustynia staje się niedostępną dziedziną szatana, — kiedy mu jednak radzono odłożyć wyjazd do wiosny, wzruszał ramionami ludzie nie mogli zrozumieć, dlaczego wykonania swego zamiaru nie mógł dłużej odkładać.
Osłabienie woli — skutek nadużycia alkoholu — sprawiło jednak, że przygotowania do podróży przeciągnęły się parę tygodni. Towarzysze baraku, oczekując lada dzień odjazdu „Cuyana“, tolerowali jego obecność.
Przez czas jakiś halucynacje jego ustały. Pił lecz pijaństwo jego nie wywoływało mar z tamtego świata. Pewne] nocy jednakże towarzyszy jego zbudził tak nieludzki wrzask, jakgdyby mordowano człowieka, Tym razem Rozalindo nie widział żadnej mary, ale — skarżył się, że niewidzialne jakieś moce z nadnaturalną siłą ciągną go za nogi, wykręcając stawy, sprawiając mu ból nie do zniesienia. To samo powtórzyło się nocy następnej. Przypomniały mu się wszystkie opowiadania o średniowiecznych torturach i był przekonany, że nadziemskie moce znęcają się nad nim, wykręcając mu członki i zamierzają go żywcem rozszarpać — czuł trzask swoich kości i wył z bólu.
Postanowił nie zwlekać dłużej z odejściem. Musiał za wszelką cenę dotrzeć do samotnej mogiły, nietylko, aby odzyskać spokój, ale co było naglejszem, by uciec od tych mąk piekielnych, powtarzających się co nocy.
Sprzedał tedy za bezcen wszystkie przedmioty, nabyte w czasach, gdy nie wiedział, co robić z pieniędzmi, odebrał od przyjaciół kilka drobnych długów, co dozwoliło mu zakupić zapas żywności i starego muła, niezdatnego już do przewożenia saletry.
Właściciele zajazdów, uczepionych na stokach Andów na boliwijskim szlaku, widzieli go jadącego w stronę Puny na swoim starym mule, który mimo wieloletniej ciężkiej pracy, trzymał się dobrze i gotów był służyć człowiekowi do ostatniego tchu. Na, próżno mu przedstawiano szaleństwo jego przedsięwzięcia, napróżno ostatni mulnicy, schodzący z płaskowyżu, mówili mu, że ci, co dotychczas nie zeszli, znajdą niechybną śmierć w pustyni — Rozalindo jechał naprzód.
Na stromej ścieżce górskiej spotkał mulnika boliwijskiego w czerwonej opończy, prowadzącego stado lam objuczonych. Mulnik uciekał od huraganów, szalejących na płaskowyżu.
— Nie jedź ani kroku dalej — mówił Indjanin, — wracaj ze mną. Teraz na górze na całą zimę Szatan tylko jest panem pustyni.
Rozalindo jednak musiał jechać na spotkanie szatana, ażeby go ułagodzić. Pojechał tedy mimo wszystko dalej, dosięgnął granic straszliwej Puny i wkroczył na niezmierzoną pustynię, pozbawioną wody i roślinności. Dodawał sobie otuchy, porównywując swoją podróż obecną z tą, którą odbył przed dwoma laty. Teraz nie był sam, posiadał muła, niosącego na grzbiecie zapas żywności na cały miesiąc, i, zamiast wlec się piechotą, mógł, mimo znużenia zwierzęcia jechać na nim do końca... Nie brał tylko pod uwagę faktu, że jeżeli w pierwszej podróży brakło mu żywności, posiadał zapas koki, a raczej zapas sił zdrowej młodości, który roztrwonił w przeciągu dwuletniego pobytu nad morzem.
Owiały go lodowate podmuchy wiatru, wzniecone, jak się zdawało, skrzydłami szatana, pana pustyni, o którym mówił indjanin. Zdarzało się, że muł, nie mając sił oprzeć się huraganowi, odmawiał posłuszeństwa.
Rozalindo wówczas przytulał się do boku zwierzęcia, aby nie być przewróconym i porwanym przez wicher. Potem bódł muła końcem noża i zmuszał posuwać się naprzód.
Jechał przed siebie jak lunatyk. Cała jego wola była ześrodkowana na jednym punkcie: dotrzeć za jakąbądź cenę do mogiły Correa. Całemi dniami nie tknął pożywienia — nie odczuwał głodu, a szkoda czasu na zatrzymywanie się dla posiłku. Chleb swój, oddawał mułowi, karmiącgo obficie owsem, którego zapas wiózł ze sobą w sakwach za siodłem. Byle naprzód!
Aż pewnego dnia muł przyklęknął na przednie kolana? zwalił się na bok. Nie pomogły razy i kłucie nożem — muł nie powstał więcej. Rozalindo ruszył dalej piechotą. Słaby i pozbawiony osłony, jaką dlań stanowiło ciało muła, puścił się naprzód naprzekór wichrom, które biły go po twarzy tumanami ostrego piasku. Kilka razy, niezdolny stawić czoła potędze wiatru, padał bez sił na ziemię.
Nie mogąc ustać na nogach, posuwał się naprzód na czworakach. Skorzystał z dłuższej przerwy między dwoma podmuchami huraganu, aby czas jakiś biec naprzód. Po pewnych szczegółach krajobrazu rozpoznał bliskość upragnionej mogiły.
Czuł, że zbawienie jego polega na tem, aby iść wciąż naprzód. Lodowaty chłód płaskowyżu przenikał go do szpiku kości, ręce zesztywniałe odmawiały posłuszeństwa, oddech zamarzał na ustach, wąsy i brodę pokryła skorupa lodowa. Całe ciepło życiowe ześrodkowało się w głowie i nogach.
Rozpoznał już szereg głazów, podobnych do starego muru, stos kamieni, przykrywających mogiłę, dwa kloce ukrzyżowane...
Kiedy Rozalindo dowlekł się wreszcie ostatkiem sił do mogiły, huragan wzmógł się nanowo. Ale nie obchodziło go to wcale.
U stóp krzyża dostrzegł puszkę do zbierania jałmużny z kamieniem na dnie, jak przed dwoma laty, tylko nieco rdzy na niej przybyło.
Zanim przemówił do zmarłej, chciał zdjąć kapelusz. Ręce jednak, zupełnie zesztywniałe, odmówiły posłuszeństwa. Usiłował przemówić — pomimo nadludzkich wysiłków, jednak żaden głos z jego warg się nie wydobył. Nie przywiązywał do tego większej wagi. Myśl jego nie pozostała niemą — a to wystarczało, aby go usłyszała zmarła.
— Oto jestem, Pani, — mówił w myśli — Spóźniłem się, lecz bez mojej winy. Wiesz o tem dobrze, Ty i Twoje dziecko. Przynoszę Wam pożyczone pieniądze wraz z przyrzeczonym procentem — czterdzieści pezos. Nie mogłem przynieść więcej.
Usiłował wydostać pieniądze z trzosa, skostniałe ręce odmówiły jednak posłuszeństwa. Stopniowo paraliż ogarniał również jego nogi, odkąd nie rozgrzewała ich szybkość chodu. Ugięły się pod nim i padł na kolana. Potem, nie wiedząc dlaczego, mimo, iż powtarzał sobie, że położyć się nie chce, wyciągnął się na ziemi.
Ogarnęła go senność, równocześnie jednak chciał skrupulatnie uregulować swój rachunek. Przyniósł pieniądze... dlaczegóż nieboszczka przyjąć ich nie chciała?...
— Mówię Pani, że w tem niema mojej winy; oszukany zostałem przez tych, których wysłałem we właściwym terminie... ale czy chcesz mię Pani wysłuchać?
Nagle uczuł, że ktoś go słyszał. Jakaś istota żywa wyłoniła się z pośród głazów mogiły i powoli, pełznąc, posuwała ku niemu. Ten sposób posuwania się nie wydał mu się niezwykłym — przecież on sam leżał rozciągnięty na ziemi. Nie mając sił podnieść głowy, tej żywej istoty nie widział, słyszał tylko jej zbliżenie. Musiała to być nieboszczka Correa, która, ulitowawszy się nad bezsiłą Rozalinda, opuściła mogiłę, aby zabrać pieniądze z trzosa. Być może, iż także wdowa z latarnią towarzyszyła nieboszczce.
Posłyszał również szmer czegoś, co się otwierało jakby potężne ziewnięcia straszliwie głodnej paszczy. Przejął go dreszcz śmiertelny na myśl, czy te dwa upiory nie suną ku niemu, aby, wypiwszy krew jego, nabrać sił do dalszego dręczenia ludzi. Potem coś olbrzymiego i ciemnego przesłoniło mu zimową poświatę pustyni, a w źrenicach jego utkwiły okrągłe oczy, podobne do uporczywego i płomiennego wzroku nieboszczki. — Tylko oczy te nie były czarne, lecz zielone o złotawych błyskach.
Tuż przy głowie jego odezwał się nagle ryk, który wydał mu się rodzajem grzmotu, zdolnego wstrząsnąć całą pustynią. Przed oczyma otwarła się purpurowa przepaść, ociekająca białą pianą, najeżona stożkami lśniących zębów. Na pierś spadły dwie twarde jak kość kolumny, które przydusiły go do ziemi i unieruchomiły zwyciężoną ofiarę.
To była puma — strażnik mogiły.




STARUSZKA Z KINA.
I.

Komisarz spojrzał surowo na kobietę o białych włosach, która usiadła naprzeciwko jego biurka, nie czekając na zaproszenie. Potem spuścił wzrok, aby odczytać papier, który mu podawał policjant, stojący za jego fotelem.
— Zakłócenie spokoju publicznego... w kinie — mruczał, czytając raport — opór władzy, znieważenie policjanta... co Pani ma do powiedzenia?
Stara kobieta, która dotychczas wpatrywała się bezmyślnie w komisarza i jego podwładnego, być może nie widząc ich wcale, zdziwiła się i poruszyła się jakgdyby zbudzona ze snu.
— Panie komisarzu, jestem przekupką warzyw. Każdego ranka ciągnę mój wózek na ulicy Lepine. Zna mnie cała dzielnica... od czterdziestu lat na tej ulicy handluję...
Urzędnik chciał jej przerwać, ale stara oburzyła się.
— Niech pan komisarz da mi mówić... każdy wyraża się tak, jak umie i opowiada tak, jak potrafi.
Komisarz rozparł się w fotelu, wpatrując się w sufit i bawiąc się nożem do rozcinania papieru. Był przyzwyczajony do gadulstwa oskarżonych i wiedział dobrze, że potoku ich słów żadna siła nie powstrzyma.
— W roku 1870 — ciągnęła dalej stara — podczas tamtej wojny, miałam lat 25. Mąż mój był gwardzistą narodowym, a ja — markietanką w jego bataljonie. W jednej z wycieczek przeciwko prusakom mąż został raniony i ja uratowałam mu życie, ale pozostał inwalidą — odtąd musiałam pracować za dwoje, aby wyżywić męża kalekę i córkę jedynaczkę. Mąż mój nie żyje. Córka również umarła, pozostawiwszy mi dwoje wnucząt.
Zamilkła na chwilę, aby się przekonać czy jej słuchają. Policjant stał wyprostowany i milczący obok fotelu komisarza, który pogwizdywał zcicha i bawił się dalej nożem do papieru, spoglądając na sufit.
— Moja wnuczka, Julietta — mówiła dalej stara, niezrażona tym brakiem zainteresowania — tańczy w teatrach i jest sławną. Pan komisarz musiał często widzieć jej portrety w dziennikach i na afiszach teatralnych. Widuję ją bardzo rzadko. Pewnego dnia, gdy popychałam przed sobą mój wózek, jakieś auto omal mnie nie przejechało. Wyobraź pan sobie, panie komisarzu, że ona dowiedziawszy się o tem, płakała i wyrzucała mi, że nie chcę zamieszkać u niej i upieram się sprzedawać jarzyny tak samo jak wtedy, kiedy ona i jej brat byli jeszcze dziećmi. Ale, nieprawdaż panie komisarzu, każdy jest tem, czem go Pan Bóg stworzył. Nie lubię próżniactwa. Czy nie mam racji, panie komisarzu?
Komisarz przestał gwizdać i spojrzał na starą z pewnem zainteresowaniem. Musiał znać jej wnuczkę — tancerkę. Miał ją o coś zapytać, lecz stara ciągnęła dalej.
— Moim ulubieńcem był zawrze wnuk mój Albert, robotnik, który bardzo lubił książki. Bywałam u niego codziennie, pomagałam jego żonie w gospodarstwie i bawiłam się z jego synkiem — moim prawnukiem. Pomyśl pan tylko, jak byłam szczęśliwy, bawiąc się z prawnukiem!
Och! piękne dni pokoju. — Wyobraź pan sobie, panie komisarzu, że pewnej niedzieli wybraliśmy się na wieś, aby zjeść obiad na brzegu Sekwany dla uczczenia awansu mego wnuka, którego zrobiono pierwszym podmajstrzym w jego fabryce. Niestety, we dwa miesiące później wybuchła wojna...
Na twarzy komisarza pojawiła się zmarszczka, którą kobieta przypisała zrażeniu.
— Tak, wiem, że mamy wojnę już od lat czterech i że wszyscy mają jej dosyć. Uspokój się pan, panie komisarzu; wiem, że nikt nie lubi mówić o tych rzeczach. A przytem moja historja jest historją tylu kobiet... Albert odjechał do swego pułku jak wielu innych, zaraz w pierwszych dniach po ogłoszeniu mobilizacji. Zobaczyłam go dopiero po roku, kiedy przyjechał z frontu w mundurze. Przyjeżdżał później raz jeszcze... zaczynałam przywykać do tego stanu rzeczy. Myślałam, że tylko inni mogli ginąć, a mój Albert... Aż pewnego dnia przyszedł z urzędu papier, który oblałyśmy łzami, ja i jego żona. A później kolega mego wnuka przyszedł odnieść kilka drobiazgów, należących niegdyś do niego.
Głos jej drżał, gdy to mówiła.
— I nie ujrzałam go już nigdy... zabili mi go, panie komisarzu...
Przypomniawszy sobie obietnicę, zrobiła wysiłek, aby się uspokoić i nie mówić więcej o wojnie.
— Wdowa Alberta pracuje teraz w fabryce amunicji, na drugim końcu Paryża, i prawnuka mego mogę widywać tylko od czasu do czasu... Trzeba przecież zarabiać na życie... A potem, dlaczegobym to miała taić — od śmierci Alberta częściej, niż przedtem, lubię wychylić lampkę wina. Każdy zabija robaka, jak umie. Cóż pan chce. Mam lat 70, a w cym wieku, gdy trzeba wstać przed świtem, aby zaopatrzyć się w świeży towar na centralnej targowicy, lampka wina dobrze robi. Nieprawdaż, panie komisarzu?
Komisarz uporczywem milczeniem usiłował dać kobiecie do zrozumienia, jak dalece to pytanie było nie na miejscu.
Starowina jednak mówiła dalej, a pośpiech jej wskazywał, że się zbliża do najważniejszych zdarzeń.
— Dzisiejszego wieczora, panie komisarzu, wstąpiłam do kawiarni z ojcem Crainquebilie. Pan komisarz musi go znać — pisano o nim książki i komedje.
Nazwisko to wywołało niejasne obrazy w pamięci komisarza. Zainteresowało go zdanie starej, że przygody tej osobistości były opisywane i szukał w pamięci tego nazwiska z miną niedowiarka wzruszając ramionami.
— Jego historję — mówiła dalej kobiecina — opisał niejaki pan Anatol, który pracuje na drugim brzegu Sekwany w „warsztacie dla uczonych” — wie pan komisarz? taki wielki pałac z kopułą, gdzie wydają przepisy dla bogatych ludzi, jak mają ładnie mówić...
Komisarz wyprostował się w fotelu ze zdumienia. Ten „warsztat uczonych“ na drugim brzegu Sekwany — toż to była Akademja Francuska, a niejaki pan Anatol mógł być tylko Anatolem France.
— Więc istnieje naprawdę jakiś ojciec Crainquebille?
— Znam go od trzydziestu lat, panie komisarzu, handlujemy w różnych dzielnicach, ale co rana spotykamy się na rynku przy zakupach i zachodzimy razem do kawiarni... O, to biedny człowiek! interesa jego źle idą, pracuje mało, jest zanadto uczony. Jego protektor, pan Anatol, nauczył go wielu rzeczy. Słucham go całemi godzinami, gdy przy lampce wina zacznie opowiadać...
— Otóż dzisiaj wieczorem, jak zwykle, spotkaliśmy się w kawiarni. Wychodząc o godzinie dziewiątej, nie wiem dlaczego zatrzymałam się przed drzwiami jakiegoś kina. Zaciekawił mnie wielki afisz, przedstawiający alzacką dziewczynę, walczącą z brutalnym niemcem. Uwielbiam podobne historję! jestem gorącą patrjotką — może dla tego, że widziałam dwie wojny... Postanowiłam pójść na przedstawienie. Ojciec Crainquebilie iść ze mną nie chciał, chociaż chciałam za niego zapłacić. Doprawdy nie wiem, co się temu człowiekowi podoba: na wszystko uśmiecha się z pogardliwem politowaniem. Wchodzę więc sama. Ale tego dnia ktoś musiał na mnie rzucić urok... Musiał pan zauważyć, panie komisarzu, że są pewne dnie feralne, kiedy wszystko idzie na opak.
Komisarz nie raczył odpowiedzieć.
— Musiałam naprzód wykłócić się z kasjerem, który nie chciał przyjąć monety, twierdząc że jest fałszywą, potem z kontrolerem, który chciał mi wmówić to samo. Kiedy weszłam na salę, zaczęło się znowu. Sąsiedzi zaczęli sarkać, że ich potrącam. Otóż (jeżeli kto wykazał w tym wypadku złą wolę, to tylko oni — bo ja nie lubię nikomu robić przykrości. Wyobraź pan sobie, panie komisarzu, siedziała obok mnie jakaś lafirynda, która ofuknęła mnie, że śmierdzę winem... jakgdyby wino śmierdziało! Jakiś facet pokpiwał sobie z mojej tuszy, mówiąc, iż wątpił, abym się zmieściła w fotelu... Odpowiedziałam mu, jak należało, a zaraz publika zaczęła sarkać, że im przeszkadzam. Jeśli zamilkłam w końcu, to bynajmniej nie z powodu tych kaprysów, ale dlatego, że się przedstawienie rozpoczęło. Była to historja bardzo zajmująca, panie komisarzu, opowiedziałabym ją panu, ale boję się pana znudzić. A potem — nie wiem, jak się skończyła, bo nie dano pozostać do końca. Komisarz, znudzony gadulstwem starej gryzł paznokcie.
— Jeden pan, który siedział za mną i zdawał się być dobrym znajomym właściciela kina, wyrażał po cichu swoje zdanie o sztuce... Nagle na ekranie ukazały się okopy z mnóstwem żołnierzy, kuchnie, armaty i wszystko, co do tego należy. Pan, co się znał na tem, mówił, że te widoki nie mają nic wspólnego z samą historją i że były, że tak powiem, później wklejone do filmu. Ale ja nie rozumiałam się na tem i bardzo mi się wszystko podobało.
Nagle na ekranie ukazało się wnętrze okopu z mnóstwem odpoczywających żołnierzy. Jeden z nich pisał list na kolanie odwrócony plecami do publiczności. Powoli obrócił się i uśmiechnął... Boże! sądziłam że oszaleję, nie mogłam powstrzymać się od krzyku: był to mój wnuk ukochany! Podniosłam się z miejsca, aby go lepiej zobaczyć, chciałam podejść bliżej do mego Alberta. Być może, iż przeciskałam się zbyt gwałtownie pomiędzy publicznością. Myślano z początku, że jest to jakiś kawał z mojej strony, nadbiegła służba, a widzowie tamowali mi drogę. Próbowałam się tłumaczyć, nie pozwolono mi, myśląc, że jestem pijana. Kiedy mię popychano ku wyjściu, broniłam się pięściami. Zawołano policjanta, który stoi obok pana komisarza. Powiadają, żem go zwymyślała, że go ugryzłam w rękę, nie wiem, jak się to stać mogło, byłam podniecona do szaleństwa. Wiem tylko, że policjant wypchnął mnie brutalnie z lokalu i nie pozwolił mi patrzeć dłużej na mego kochanego Alberta.
Zamilkła na chwilę, a łzy stanęły jej w oczach.
— Oto w jaki sposób — ciągnęła dalej po przerwie — odnalazłam mego wnuka. Przepraszam pana komisarza, przepraszam pana policjanta...
Spuściła głowę, opuściła ręce i utkwiła, milcząc, wzrok w ziemię, nie próbując dalszej obrony, z rezygnacją gotowa poddać się swemu losowi. Długo tamowane łzy spłynęły po zwiędłej twarzy starej kobiety.
Komisarz milczał, spojrzał pytająco na stojącego przy nim policjanta. Był to człowiek stary, z galonami sierżanta i krzyżem wojskowym, świadczącym o odbytych kampanjach. Stał niewzruszony przez cały czas opowiadania staruszki, nie mógł się jednak podwstrzymać od nerwowego przygryzania wąsów.
Obaj mężczyźni porozumieli się wzrokiem. Komisarz zwrócił podwładnemu sporządzony przezeń przed godziną protokół, w którym zdawał sprawę z awantury, wywołanej przez starą przekupkę w kinie. Weteran bez słowa podarł swój raport na drobne kawałki. Komisarz zwrócił się do oskarżonej:
— Moja kobieto, możecie iść do domu.
Głos komisarza zbudził starą z zadumy. Więc naprawdę wolno jej odejść? jacy oni dobrzy!
— I mogę wrócić do kina, panie komisarzu? pozwolą mi oglądać mego chłopca co wieczór?
Obaj urzędnicy uśmiechnęli się mimowoli i skinęli potakująco głową.
Stara wyszła z komisarjatu powolnym krokiem... nie trzeba, aby myślano, że stąd ucieka, jakgdyby miała nieczyste sumienie.
Skoro jednak wyszła na ulicę, przekonawszy się, że jej nikt nie śledzi, uniosła spódnicę i puściła się pędem z młodzieńczą szybkością z powrotem do kina.
Mimo pośpiechu, przybyła zapóźno, ostatni widzowie już wychodzili, służba gasiła światła. Wkrótce zamknięto bramę.
Stara, oparłszy się o mur, z twarzą ukrytą w dłoniach, szlochała jak dziecko.
— Czekać aż do jutra! — szeptała — tak długo nie widzieć mego chłopaka!

II.

Następnego wieczora biedna staruszka stawiła się w kinie z głową spuszczoną, uniżona i pokorna, pragnąc prześlizgnąć się niepostrzeżenie. Odźwierny jednak, który ją poznał, poskoczył do niej.
— Dość mamy awantury wczorajszej! dla Pani niema miejsca!
— Puść mię pan, mój dobry panie. Przysięgam,, że zachowam się najspokojniej. Miała minę napierającego się dziecka, tak zabawną, że w końcu odźwierny i kasjer parsknęli śmiechem i wpuścili ją do środka.
Stara ukłoniła się obu z ujmującym uśmiechem pozdrowiła również służbowego policjanta, jakby starego znajomego, wprawdzie to nie ten sam, co wczoraj, ale... na wszelki wypadek... nie zawadzi...
Wszedłszy do sali, szła pokornie, starając się nikomu nie narazić, kłaniała uprzejmie każdemu z napotkanych po drodze widzów, którzy nie oddawali jej ukłonu, conajwyżej obrzucali zdziwionem spojrzeniem, zdającem się mówić:
— Warjatka!
Usiadła w swoim fotelu, starając się zajmować jaknajmniej miejsca, aby nie krępować sąsiadów. Z początku oglądała się kilkakrotnie, aby się przekonać, czy służba widzi nienaganne zachowanie. Rozpoczęło się przedstawienie i kazało zapomnieć o rzeczywistości. Niemiec już ścigał na świetlnym ekranie, nadobną alzatkę, i zawiłe przygody kinowego romansu przewijały się przed oczyma widzów. Później przyszły okopy i żołnierz, piszący list, odwrócony plecami, później odwracając się ku publiczności.
— Albert!..! Albert!... — załkało coś w piersiach staruszki.
Stara potrzebowała nadludzkiego wysiłku woli, aby powstrzymać się od głośnego krzyku. Drżała na myśl o skandalu wczorajszym. Wygnanoby ją stąd raz nazawsze i nie mogłaby patrzeć na swego wnuka.
Wzruszenie jej znalazło ujście w strumieniu łez. Zdławionym głosem, szeptała, cicho, żeby nikt tego usłyszeć nie mógł, śledząc w skupieniu nabożnem wszystko, co się działo na ekranie:
— Albert! mój chłopcze, to ja, twoja babka... nie poznajesz mnie? Co wieczora będę przychodziła, aby się na ciebie napatrzeć!“
Na następnem przedstawieniu płakała mniej. Przy wyjściu wdała się w rozmowę z odźwiernym, traktując go z pewną poufałością. Możnaby sądzić, że należała do personelu.
Odźwierny, który wysłuchał już kilkakrotnie jej opowiadania, kiwał dobrodusznie głową, a równocześnie, zerkając na kasjera, pukał się palcem w czoło. Obaj uśmiechnęli się znacząco:
— Warjatka!
Stara tej nocy nie zmrużyła oka. Miała wyrzuty sumienia. Nie była przecież jedyną osobą, kochaną przez Alberta za życia. Wyrzucała sobie, iż nie podzieliła się dotychczas swojem odkryciem z temi, dla których jej ukochany Albert był równie drogim.
Następnego ranka, wyprzedawszy pośpiesznie swoje jarzyny, znacznie wcześniej od swoich kolegów, koleją podziemną wyjechała za rogatki Paryża, do fabrycznej dzielnicy, w której pracowała żona Alberta. Wśród szarego krajobrazu, gdzie dymiły niezliczone kominy, stały domki z czerwonej cegły, w których mieszkały rodziny robotników. Od odźwiernego jednego z tych domków dowiedziała się, że prawnuk jej był w szkole, a wnuczka w fabryce.
Udała się tam natychmiast. Odźwierny jednak nie chciał jej wpuścić do wnętrza: wstęp do fabryki amunicji był obcym surowo wzbroniony. Niezrażone tem, staruszka postanowiła czekać na przerwę południową, kiedy robotnice wychodziły do domu na śniadanie, i oparta o futrynę bramy, przypatrywała się zdaleka, jak na dziedzińcach wewnętrznych fabryki robotnice popychały wózki, naładowane pociskami armatniemi.
Gdy dzwon fabryczny oznajmił południe, staruszka spostrzegła wreszcie wnuczkę, która niezwykle blada, oczy miała podkrążone szeroką ciemną obwódką. Rozpłakała się na wiadomość, że mąż jej ukazuje się w kinie — w rok po śmierci!
— Jakże to możliwe? wykrzyknęła. Napróżno wysilała się, aby zrozumieć starą, która powtarzała jej wyjaśnienia, jakie jej dawano, ale nie rozumiała ich również.
— Pewnem jest tylko to, że Alberta można zobaczyć. Przyjdź z małym — czekam na was dziś wieczorem.
Zaproszenie to miało cechy rozkazu. Umówiły się ze starą, że o ósmej jej prawnuk z matką spotkają się z nią przy wejściu do kina, położonego niemal na drugim końcu Paryża. W oznaczonej godzinie wdowa, ubrana w żałobną sukienkę, z synkiem, ustrojonym w najlepsze ubranie i uczesanym na pazia, stawiła się na umówionem miejscu.
Kiedy robotnica skierowała się do kasy, stara się oburzyła.
— Cóż ty sobie myślisz? tutaj ja płacę, jestem tutaj jak u siebie w domu. I, aby przekonać, że mówiła prawdę, zaczęła się przekomarzać z kasjerem, potem ścisnęła dłoń odźwiernego, podając mu kupione przed chwilą, tanie cygaro:
— Proszę, weź pan — drobne prezenta utrzymują przyjaźń. Na sali pozdrowiła bileterkę, jak starą znajomą:
— To jest żona i synek mego wnuka, który gra w tej sztuce — objaśniła ją, wręczając kilka sous.
Usiadła z godnością w fotelu, przekonana, że to było najlepsze miejsce — umyślnie dla niej zachowane.
Przyjemność jednak chwalenia się poważaniem jakiem się cieszyła w tym zakładzie, trwała krótko. Kiedy Albert ukazał się na ekranie, stara zlękła się, aby ta wątła kobieta w żałobie, siedząca u jej boku, nie zaczęła krzyczeć ze wzruszenia. Ale u biednej wdowy boleść nie objawiała się krzykiem. Z rozszerzonem i źrenicami, błędnym wzrokiem patrzyła na widmo, przesuwające się przed jej oczyma, a po obu stronach ust zaciśniętych spływały strumienie łez.
Mały pazik ubrany w żałobę, z nieświadomością swego wieku patrzał, nic nie rozumiejąc. Nie wiedział, czem jest śmierć. Ten żołnierz, widziany na ekranie, był jego ojcem — poznał go odrazu, widział go już bowiem raz jeden w podobnem ubraniu. Ale czemu nie wracał?
— Papo! Papo! — szeptał wyciągając drobne raczki ku widmu, aby je przywołać do siebie. Ale ojciec go nie słyszał...
Matka i prababka trącały go łokciami, upominając, by siedział spokojnie.
Przy wyjściu, przed rozstaniem z młodą kobietą, stara przybrała ponownie swój ton rozkazujący:
— Jutro o tej samej porze! ja płacę!
Wdowa jednakże wymówiła się od zaproszenia.
— Babciu! mieszkam na drugim końcu Paryża — to podróż prawdziwa tutaj się dostać. Muszę wstać wcześnie do roboty i zająć się dzieckiem przed wysłaniem go do szkoły... zapewniam cię, babciu, że to dla mnie wręcz niemożliwe... A zresztą poco tu wracać? Albert nie powstanie z grobu, a to widowisko mnie zabija...
Stara śledziła ją wzrokiem, gdy odchodziła do stacji kolejowej z dzieckiem, upadającem ze znużenia. — Wiedziałam oddawna, że ta kobieta nie ma serca! Już tylko ja jedna pamiętam o Albercie!
Przez cały dzień następny było jej nieswojo. Z nadejściem wieczoru spotkała w kawiarni ojca Crainquebille. Jakkolwiek przekupień-filozof mówił mało i szedł przez życie obojętny na ludzi i rzeczy, sprawy starej przyjaciółki zdawały się go interesować. Zauważył, że od kilku dni była zmieniona do niepoznania. Wydawała dużo pieniędzy, kupowała najdroższy towar, sprzedając go po niższej od kolegów cenie...
— Ty się zrujnujesz — mówił do niej — zaczynasz zjadać swój kapitalik.
Mimo tych rad rozsądnych, przyjmował wszystkie kieliszki, które płaciła przyjaciółka.
O godzinie ósmej zaczęła się niepokoić.
— Do widzenia, Craiquebille, skoro nie chcesz mi towarzyszyć. Mój wnuk czeka na mnie. Wiesz — on teraz grywa w kinie.
Filozof wzruszył ramionami. Wiedział od swego mistrza i protektora, że niczemu na tym ziemskim padole dziwić się nie należy. Najzwyklejsze zdarzenia, gdy im się zbliska przypatrzeć, nie mają ze sobą żadnego związku. Tem bardziej trudno wymagać logiki w nadzwyczajnych wypadkach naszego bytu.

III.

Stara, nacisnąwszy guzik od dzwonka przy bramie willi, spojrzała na swoją czarną suknię jedwabną. Suknię tę niegdyś skroiła i uszyła dla niej córka. Po niezliczonych przeróbkach i naprawach mało co już pozostało z jej pierwotnego kroju. Oczywiście krój nie był modnym, ale suknia była jeszcze wcale możliwą... Takich jedwabi dzisiaj już nie wyrabiają! Głowa staruszki była odkryta — pyszniła się ze swoich bujnych, siwych włosów. Przyglądała się ukrytej poza kratą ogrodzenia w gęstwinie drzew willi, należącej do jej wnuczki. Co też taka dziewczyna może zarobić nogami! — myślała sobie. Oględziny te przerwało nadejście fertycznej subretki w białym czepeczku i takimże fartuszku, która zmierzyła przybyłą od stóp do głów pogardliwem spojrzeniem.
— Moja kobieto, jeżeli przyszliście do mojej pani po wsparcie, przyjdźcie innym razem — pani niema w domu.
Stara zatrzęsła się z oburzenia. Co za bezczelność! gdyby nie dzieląca ją od subretki krata, poczęstowałaby tę głupią gęś takim kułakiem, że nie żądałaby już reszty. Nie mogąc znieważyć jej czynnie wyrzuciła ze siebie całą litanję wysoce niepochlebnych uwag o płaskiej piersi, kanciastych kształtach i innych ułomnościach cielesnych dziewczyny, a głos jej stawał się coraz donośnniejszym, a obelgi coraz byli dotkliwsze. Nagle uczula, że ją ktoś z tyłu chwyta za ramiona. Przy chodniku stało auto, z którego wysiadła elegancka dama, uśmiechnięta wesoło.
— Babciu! Babciu!
Pierwszą rzeczą, jaką zauważyła stara, było to, że tancerka miała na sobie czarną suknię... Oczywiście żałoba jej była nieco przesadna, a nawet krzycząca, ale ostatecznie nosiła żałobę po kimś, a tym kimś mógł być jedynie jej brat, Albert.
Stara uczuła się delikatnie popchniętą przez furtkę, którą otwarła pokojówka.
Chciała spiorunować bezczelną subretkę wzrokiem i dodać parę soczystych epitetów, ale ta stała, spuściwszy oczy, ogromnie zmieszana.
Stara nie mogła się dość nadziwić, przebiegając salony tancerki. Wyrobiła sobie o zbytku zupełnie inne pojęcie. Sądziła, że znajdzie okazałe, masywne fotele i kanapy zamiast tego ujrzała wszędzie niskie otomany i poduszki, rozrzucone na podłodze. Mebelki zaś wydawały się tak kruche i filigranowe, że bała się ich dotknąć, aby się nie połamały. Tapety na ścianach i firanki w oknach miały również barwy tak dziwaczne i wzory tak zawiłe, że wywoływały zawrót głowy.
Zaledwie wymówiła imię Alberta, gdy wnuczka posmutniała nagle.
— Tak płakałam po jego śmierci — przemówiła z oczami wilgotnemi od łez. — Nie rozumieliśmy się coprawda, widywałam go rzadko, on nie mógł zrozumieć mego sposobu życia, ale mimo wszystko kochałam go szczerze. Mówiąc to, wzięła fotografję ze stolika umieszczoną na honorowem miejscu, i pocałowała ją. Była to fotografja Alberta.
— I ludzie pozwalają sobie mówić, że Julietta była tem i owem, z racji jej zawodu i sposobu życia... Jedno tylko było pewnem — że Julietta ma złote serce. Zapał staruszki ostygł nieco, gdy zobaczyła, z jakim spokojem tancerka wysłuchała historji kina.
— To ciekawe, istotnie ciekawe — nie powiedziała nic ponadto...
Julietta odgadła życzenie babki.
— Chcesz mię tam zaprowadzić, babciu? owszem, dotrzymam ci towarzystwa jeszcze dzisiaj, pod warunkiem, że zostaniesz u mnie na obiedzie.
— Ach! biedna babciu, nie jeden Albert był na wojnie, są także inni, żywi, o których los drżeć musimy!
Mówiąc to, miała na myśli swego kochanka, bogatego młodzieńca, którego przekupka nie widziała nigdy, a który, jak mówiono, był gotów ożenić się z Juliettą.
Nie zdążyły rozmówić się dokładniej. Była to godzina popołudniowej herbaty, i przyjaciółki tancerki zaczęły się zjeżdżać. Toalety ich olśniewające, ekscentryczne, zupełnie oszołomiły starą. Mimo wspaniałych, barwnych strojów, niektóre z nich zazdrościły żałobnej sukni Julietty. Jedna z nich odezwała się nagle:
— Jakie to szczęście mieć nieboszczyka w rodzinie — tak ci do twarzy w żałobie!
Wszystkie te panie paliły papierosy. Jedne wyciągnęły się leniwie na puszystych skórach białych niedźwiedzi, inne siadały na rozrzuconych na podłodze poduszkach, w pozach swobodnych, nie dbając o to, co pokazują ciekawym oczom; inne znów, objąwszy nogi rękoma, oparły głowę na kolanach. Herbatę również podano na podłodze na wielkiej srebrnej tacy, w środku której drgał niemal niewidoczny niebieskawy płomyk spirytusowej lampki. Ten sposób siadania w salonie wydał się staruszce cokolwiek dziwnym...
Julietta odważnie przedstawiła babkę przyjaciółkom.
— Moja babka, przekupka jarzyn. Co rana sprzedaje je na rue Lépine. Jak widzicie, jestem dumną z moich przodków, nie mniej od tych, co się wywodzą od krzyżowców.
Odpowiedział jej powszechny wybuch śmiechu i młode dziewczęta zapomniały o obecności staruszki.
Ta miała ochotę odejść. Nie lubiła podobnego towarzystwa. Nie chciała jednak urazić wnuczki...
Przenosząc się stopniowo z jednej otomany na drugą, wymknęła się wreszcie niepostrzeżenie do sali jadalnej. Nabrawszy odwagi, zapuściła się do przyległego korytarza. Tu natknęła się na pokojówkę, biegnącą do salonu z gorącą wodą do herbaty. Stara powitała ją przekleństwem:
— Gęś! brzydal!
Ulżywszy sobie w ten sposób, zeszła po schodach na dół i znalazła się w kuchni.
Tam dopiero, bardziej niż w salonie, podziwiała zamożność wnuczki.
Kucharka czuła się w obowiązku czynić jej honory domu. Postawiła na stole butelkę i dwie szklanki. Gdy ją wypróżniły, rozwiązały się języki, i obie kobiety zaczęły sobie opowiadać wzajemnie o swoich strapieniach. Kucharka wydobyła z kieszeni fotografję i pocałowała ją, pokazując starej:
— Mój syn jest strzelcem alpejskim „niebieskim djabłem“, jak ich nazywają — znajduje się teraz w Wogezach.
Stara, ażeby nie pozostać dłużną, wydobyła również z zanadrza fotografję żołnierza.
— Zabili mi mego chłopca! ale obecnie grywa co wieczór w kinie...
Kucharka poruszyła się niespokojnie na krześle; — stanowczo ta stara była obłąkaną, — miała rację pokojówka. Ale to babka Pani...
Aż do pory obiadowej przekupka pozostała w tym raju, którego niezrównane piękności mogła podziwiać dowoli. Kiedy znalazła się znowu w sali jadalnej przy olbrzymim stole, mając naprzeciw siebie wnuczkę, za sobą zaś sztywnego i wzbudzającego w niej odrazę lokaja, była onieśmielona i zatęskniła za wspaniałą kuchnią i uprzejmą kucharką na dole.
Przyznawała otwarcie, iż tak wytwornej uczty nie widziała nigdy w życiu, unosiła się nad nieznanemi jej potrawami, ale w głębi duszy pragnęła, aby się to jaknajprędzej skończyło. Przymus obcego środowiska był dla niej nieznośny.
Spojrzała na zegar, ustawiony na kominku. Dochodziła ósma. — Nie śpiesz się, babciu, mamy czas! moje auto odstawi nas tam za kilka minut.
Nagle rozległo się niecierpliwe dzwonienie od bramy, zdumione okrzyki pokojówki, trzaskanie drzwiami, jakiś głos męski...
Pokojówka wbiegła zadyszana:
— Proszę pani... Pan przyjechał!
Po chwili wpadł do pokoju ładny chłopiec w mundurze lotnika: Julietta rzuciła mu się na szyję. Nie widziała go od sześciu miesięcy! — niepodobna było dostać urlopu w tym czasie.
Lotnik mówił głosem przerywanym:
— Niespodziewany urlop — pośpieszne zlecenie do Paryża... Dwadzieścia cztery godziny — ani chwili dłużej...
Tulił kochankę w objęciach, okrywając jej ramiona głośnemi pocałunkami.
Stara powstała poważna i ponura. Była tutaj zbyteczna.
Widząc, że babka odchodzi, Julietta wyrwała się z ramion kochanka i pobiegła za nią.
— Widzisz, babciu, przybył na 24 godziny! dziś niepodobna... innego dnia, jeśli zechcesz... żywi mają swoje prawa.
Stara po chwili znalazła się na czarnej i mrocznej ulicy. Latarnie przysłonięte ze względu na ataki lotnicze, dawały zaledwie tyle mdłego światła, ile trzeba aby jeszcze bardziej uwydatnić ponure ciemności.
Idąc pustą ulicą, w której głośno rozlegały się jej kroki, powtarzała machinalnie, niby litanję, wciąż te same słowa: życie ma swoje prawa.
Cały świat opuszczał zmarłych. Dostrzegła to nawet w sali kina. Znajdowało się tam zaledwie 20 osób. Publiczność kinowa przedmieścia miała już dość przygód Alzatki — wszyscy je już znali...
Stara usiadła na swojem miejscu z godnością monarchy, każącego dawać przedstawienie wyłącznie dla siebie. Kiedy Albert ukazał się na ekranie, przemawiała do niego łagodnie:
— Dobranoc, mój chłopcze kochany! cały świat o tobie zapomina. Takiem jest życie. Ale nie bój się, stara babka cię nie opuści — będę tutaj co wieczór... co wieczór...

IV.

W godzinach popołudniowych rozeszła się niepewna i mglista wiadomość o zawarciu pokoju. Tyle razy jednak pogłoski takie rozpuszczano, a twarda rzeczywistość im zaprzeczała, że nowinę przyjmowano nieufnie.
Nowina była tym razem prawdziwą. Pojawiły się ogłoszenia urzędowe, donoszące, iż nieprzyjaciel prosi o zawieszenie broni...
Tłumy z okrzykami radości dążące do śródmieścia, porwały starą ze sobą. Ogarnął ją szał radosny, zdawało się jej, że śni rozkosznie. Przed wieczorem znalazła się wraz z tłumem na placu Zgody. Tłum porwał ustawione na placu armaty, zdobyte na nieprzyjacielu i ciągnął je za sobą, śpiewając pieśni patrjotyczne. Gromadka wesołej młodzieży wsadziła staruszkę na jedno z dział jak na wóz triumfalny 1 pociągnęła ją wzdłuż bulwarów. Z rozwianym srebrzystym włosem, ręce wznosząc ku niebu, kobieta śpiewała Marsyljankę. Tłum witał ją oklaskami. Nikt nie wiedział, kim była — wzbudzała jednak po drodze uczucie czci mimowolnej, jaką wywołuje starość. Niektórym widzom zdawało się, że to „bogini” rewolucji po stu latach letargu, powstała z grobu.
Nagle staruszka została sama. Armata i młodzi ludzie znikli. Była teraz na ulicy Królewskiej, w dzielnicy zbytkownych restauracji. Klijenci kawiarni Maxima, ludzie bogaci, mogący sobie pozwolić na ten zbytek, w radosnem uniesieniu rzucali w tłum butelki szampana.
Stara znalazła się naraz otoczoną przez gromadkę żołnierzy amerykańskich. Poznała ich jedynie po śpiczastych kapeluszach z czterech stron symetrycznie wgniecionych. Co za piękni i silni ludzie! a jaka dobroć bije z ich twarzy! — dostrzegała w nich pewne: rysy podobieństwa do swego ukochanego Alberta.
— Niech żyją Stany Zjednoczone!
Mogli się porozumiewać jedynie na migi, ale mniejsza o to — przy wzajemnej sympatji i dobrej woli więcej nie potrzeba...
Oni zaś, porwani wesołością starej, wybuchali głośnym śmiechem jak duże dzieci, odsłaniając przytem potężne szczęki i błyskając bielą zdrowych zębów.
Stara sięgnęła do wielkiej kieszeni, przyszytej pod spódnicą, w której chowała cały swój majątek. Miała za co poczęstować swoich przyjaciół.
Żołnierze protestowali ze śmiechem:
— Nie, to się nie da zrobić — przyjmować poczęstunek od kobiety?!
Jeden z Yankesów, umiejący trochę po francusku, rzekł wesoło:
— Jesteśmy bogatsi od pani — otrzymujemy nasz żołd w dolarach.
Spojrzała na garść pieniędzy, trzymanych w ręku: same miedziaki... ale cóż z tego?
— Jesteście moimi gośćmi i zapraszam was na kieliszeczek. Myślicie, że mnie nie stać na to?
Wszyscy weszli do kawiarni i przez pół godziny rośli żołnierze w spiczastych kapeluszach pili śmiejąc się do rozpuku z wesołej staruszki.
Piła potem z żołnierzami innych krajów, przybranych w odmienne mundury, a wreszcie z żołnierzami francuskimi, którzy wśród ogólnego szału zachowywali wyraz poważny i skupiony, jakby niezupełnie zbudzeni ze straszliwego snu, który trwał lata całe.
Gdy noc zapadła, stara uczuła zmęczenie. Instynkt popchnął ją w kierunku jej dzielnicy. Szła wolno, powłócząc nogami, mimo znużenia jednak krzyczała i śpiewała razem ze wszystkimi ludźmi, napotkanemi po drodze.
Potrzeba wypoczynku i przyzwyczajenie zawiodło ją do kawiarni w której siadywała zwykle. Siedział tam ojciec Crainquebille, samotny i milczący, smętnie spoglądając na swój pusty kieliszek.
— Zapraszam ciebie również — rzekła stara. — Dziś wielki dzień dla Paryża. Pokój! Co mówisz o pokoju?
Crainquebille wzruszył ramionami. Później zachęcony widokiem pełnego kieliszka, który mu zafundowała stara, raczył przemówić.
— Hm... być może, że ludzkość wyjdzie lepszą z tych krwawych zapasów, być może, że się odrodzi i nauczy nareszcie żyć rozsądnie...
Potem uśmiechnął się ironicznie, czując, że go ogarnia znowu sceptycyzm.
— Chociaż z drugiej strony nikt nie może twierdzić, iż ludzkość zasługuje na odrodzenie i znalezienie drogi, mogącej jej trwałą zapewnić przyszłość...
Wkrótce potem stara przypomniała sobie o kinie. Myślała z rozkoszą o ciemnej sali i wygodnym fotelu, gdzie mogła spędzić około dwóch godzin, rozmawiając w myśli z wnukiem, uśmiechającym się do niej z ekranu. Biedny Albert nie znał jeszcze z pewnością wielkiej nowiny, która poruszyła Paryż a z nim świat cały.
— Do widzenia, Crainquebille! Mój wnuk na mnie czeka. Biedny chłopiec nie ma święta — będzie grał tego wieczora tak samo jak poprzednich.
Wędrowny filozof, który ostatecznie pogodził się ze złudzeniami swojej starej przyjaciółki, uważał za stosowne udzielić jej kilku rad.
— Zabijasz się, moja droga, prawie nic nie jadasz, pijesz za wiele, wydajesz pieniądze bez rachunku, roztrwonisz cały swój kapitał obrotowy. Wczoraj byłaś już zmuszona kupić na kredyt połowę swego towaru... Przytem od tygodnia postarzałaś się o lat kilka. Ale ostatecznie, jeżeli ci to sprawia przyjemność... jeżeli w tem widzisz swoje szczęście...
Stara pośpieszyła do kina, mimo obrzmiałych nóg, które odmawiały posłuszeństwa. Tam w tej ciemnej sali odpocznie wygodnie.
Ulice były jeszcze ciemne, jak podczas nocy wojennych, kiedy obawiano się ataków lotniczych. Ale tłum gromadził się tu i owdzie, odzywały się dźwięki instrumentów muzycznych, w zaułkach improwizowano tańce. Kiedy stara dowlokła się wreszcie do kina, odźwierny powitał ją wesołym okrzykiem:
— Niech żyje pokój, babciu!
Potem dodał od niechcenia, jakgdyby rzecz obojętną:
— Tego wieczora wnuk pani nie występuje, skończyło się. Cały program zmieniony — ale warto zobaczyć.
— Co?
Stara musiała się oprzeć o mur, aby nie upaść. Była śmiertelnie blada, a oczy miała nadmiernie rozszerzone. Odźwierny zaczął jej tłómaczyć.
— Tydzień minął. Całkowita zmiana programu. Publiczność była już znudzona historją młodej Alzatki i Niemca. Teraz mamy pokój, trzeba dać coś innego. Mieliśmy dość wojny. Trzeba zapomnieć — trzeba się bawić! Dzisiaj dajemy film amerykański, — boki ludzie będą zrywać ze śmiechu!
Stara uczuła, że nogi się pod nią uginają.
— Nie widzieć go więcej! nie widzieć go więcej! — jęczała. — Zabito mi go poraz drugi!
Ludzie, zdążający do kina, otoczyli słaniającą się ze znużenia kobietę. Odźwierny usiłował rozweselić starą.
— Odwagi, moja pani — nie umrzyj czasem w dniu tak szczęśliwym, dlatego tylko, żeśmy zmienili program. Zresztą... zresztą...
Poprosił kasjera o gazetę i, stanąwszy na palcach, aby być bliżej światła wysokiej zawieszonej lampy, zaczął szybko przebiegać ogłoszenia, mrucząc sam do siebie.
— No, gdzieś muszą przecie pokazywać tę głupią historję alzatki. Z pewnością będzie gdzieś w kinach piątego rzędu... Aha! otóż jest!
I zwracając się do starej, podał jej adres ulicy i kina.
— Trochę to daleko, moja biedna pani, na przedmieściu Grenelle — na drugim końcu Paryża, ale kolejką podziemną... Będzie pani mogła oglądać tam swego wnuka przez cały tydzień.
Stara znalazła się znowu na ulicy. W głowie jej pozostała myśl jedna tylko.
— Zabili mi go! Dzisiaj, kiedy cały świat się cieszy, zabito go poraz drugi. Ale zmartwychwstanie gdzieindziej.
Sięgnęła do kieszeni i znalazła pustkę. Po uporczywych poszukiwaniach wydobyła kilka miedziaków... właśnie tyle, aby zapłacić wejście do kina w Grenelle. Na kolej podziemną nie pozostało już nic. W upojeniu radości, wyrzucając pieniądze garściami, wydała wszystko dzisiejszego popołudnia.
— A gdybym zaczęła żebrać — przeleciało jej na chwilę przez głowę. Dziś dzień radosny dla wszystkich, mianoby litość nad starą i zmęczoną kobietę.
Mimo znużenia oburzyła się na tę myśl przelotną. Nie żebrała nigdy i doprawdy w siedemdziesiątym roku życia zapóźno zaczynać. Muszę go zobaczyć, muszę! — powtarzała uparcie.
Była tak wyczerpana, że padła na ławkę pomiędzy drzewami bulwaru. Drzwi kawiarń i piwiarni świeciły w ciemnościach jak ogniska rozżarzonych pieców. Dochodzące z nich przeróżne melodje zlewały się w chaos bezładny i wesoły.
— Jak to daleko... daleko...
Nagle ujrzała żołnierza, który uśmiechał się do niej. Był biały od kaska do trzewików, a tak przezroczysty, że po przez jego ciało widziała drzewa, ławkę sąsiednią i ludzi, przechodzących koło niej. Dal jej znak, aby szła za nim. Podniosła się z wysiłkiem z ławki.
— Och moje nogi... tak daleko! kilka kilometrów? nie dojdę tam nigdy. Padła na inną ławkę; przejrzysty żołnierz zatrzymał się, zwracając na nią smutne swe oczy.
— Nie martw się! gdybyś wiedział, jak jestem znużona! Ale twoja babka nigdy cię nie opuści, Albercie! zaczekaj — idę już, mój chłopcze...
Z nadludzkim wysiłkiem powstała z ławki i szła wślad za widmem przez nieskończony szereg ulic czarnych i pustych... jak my idziemy przez cierniste ścieżki życia, wiedzeni wspomnieniami — ścigając złudzenie.

Serbska noc.

Godzina jedenasta w nocy. O tej porze kończą się wszystkie widowiska w Paryżu. Pół godziny przedtem zamykają się kawiarnie i restauracje. Gromadka nasza stanęła na chodniku niezdecydowana — publiczność wychodząca z teatru szybko znikała w mroku nocnym, zaledwie rozświetlonym słabym płomykiem nielicznych przyćmionych latarń. Niespokojny wzrok zwraca się w górę. Niegdyś na ciemnem sklepieniu nieba migotały jedynie gwiazdy: teraz może się na niem nagle ukazać smuga światła, zakończona długim,, żółtawym jak bursztynowe cygaro-Zeppelinnem... Jest nas czterech: literat francuz, dwóch oficerów serbskich i ja. Dokąd iść w tym Paryżu bez światła, — w którym wszystkie drzwi są zamknięte?... Jeden z Serbów wskazuje nam elegancki bar pierwszorzędnego hotelu, otwarty nadal dla gości. Wszyscy oficerowie, mający zamiar spędzić noc bezsenną, wchodzą tam jak do domu. Jest to sekret, którego sobie udzielają wojskowi różnych narodowości, gdy mają kilka dni spędzić w Paryżu.
Wchodzimy do rzęsiście oświetlonej sali. Przejście z mroku ulicy do tego hallu, mającego pozór wnętrza olbrzymiej latarni, z mnóstwem luster, odbijających światło elektrycznych żyrandolów jest tak nagłe, iż zdaje się nam, żeśmy odmłodzieli o dwa lata. Strojne i umalowane kobiety, szampan, skrzypce jęczą melodję murzyńskiego tańca, nadając jej sentymentalny charakter czułych romansów... to widowisko z czasów przedwojennych, od któregośmy już dawno odwykli. Ale między obecnymi mężczyznami niema ani jednego „cywila”.
Widzimy tylko mundury — francuskie, belgijskie, angielskie, rosyjskie czy serbskie, zakurzone i ciemne. Zamiast cyganów w czerwonych kurtkach — orkiestra oficerów angielskich, dziękujących uśmiechem, odsłaniającym zdrowe zęby, publiczności za oklaski. Kobiety wskazują palcem na jednego z grajków, powtarzając jego nazwisko:
To syn znakomitego lorda, słynnego zarówno za swych tytułów szlacheckich jak z ilości posiadanych miljonów. „Bawmy się bracia, mówił, bo dzisiaj jest nasze, a jutro nie do nas należy i trzeba będzie śmierci zajrzeć w oczy”.
Wszyscy ci ludzie, którzy zrobili z życia swego ofiarę bladej bogini — śmierci — wychylają chciwie puhar rozkoszy, śmieją się, piją, śpiewają i ściskają kobiety jak marynarze, spędzający jedną noc na lądzie, — a o świcie mający wyruszyć na spotkanie huraganu.

II.

Obaj serbowie są młodzi i zdają się zadowoleni z tego, że tragiczne losy ojczyzny rzuciły ich do tego Paryża, o którym marzyli, nudząc się śmiertelnie w garnizonie małej mieściny Bałkańskiej.
Obaj posiadali niezwykły dar opowiadania — rzecz zwykła w kraju, gdzie prawie każdy mieszkaniec jest poetą. Lamartine, przed kilkudziesięciu laty zwiedzający Serbję, podówczas jeszcze wassalkę Turcji, był uderzony ważną rolą, jaką odgrywa poezja w dziejach tego ludu pasterzy i wojowników. Ponieważ bardzo niewielu z nich umie czytać, tradycję swego narodu przechowują w pieśni. Guślarze są tam zarazem historykami narodu, a z coraz nowych improwizowanych przez nich poematów tworzy się serbska Iljada.
Przy butelce szampana obaj kapitanowie kreślą w żywych obrazach dzieje swego odwrotu z przed kilku miesięcy: walkę z głodem i chłodem, bitwy staczane wśród śniegów, jeden przeciwko dziesięciu, tłumną emigrację mieszkańców wraz z całym dobytkiem wśród huku dział i grzechotu karabinów maszynowych. Wsie w ogniu, rannych i maruderów, ginących wśród płomieni, kobiety z rozpłatanym brzuchem w śmiertelnej agonji, widzące stada kruków zlatujące się na żer na ich trupach, odejście 80-letniego króla Piotra, złamanego reumatyzmem, mając za jedyną podporę kij sękaty, tego starca, co przebywał bez skargi swoją drogę krzyżową poprzez śniegi, zgarbiony, milczący, urągający losowi, jak jaki monarcha z dramatu Szekspira.
Przypatruję się moim Serbom podczas opowiadania. Są to dwaj smukli, tędzy, muskularni chłopcy o nosach tak bardzo orlich, iż wydają się dziobem drapieżnego ptaka, wąsy noszą sumiaste na sposób rosyjski. Z pod furażerki, mającej kształt podwójnego dachu, załamanego do środka, wymyka się kosmyk kruczych włosów. Mają typ idealnego mężczyzny, typ artysty, takiego jak go sobie wyobrażały młode sentymentalne panienki przed czterdziestu laty, ale ubranego w mundur koloru musztardy, o wyrazie spokojnym i junackim ludzi, spoufalonych ze śmiercią.
Mówią dalej. Opowiadają zdarzenia z przed kilku miesięcy, a słuchając ich możnaby sądzić, że, powtarzają bohaterskie czyny Kraljewicza Marka-Cyda serbskiego, co walczył z „wilami“ — upiorami leśnemi, uzbrojonemi w węże zamiast oszczepu. Ci dwaj ludzie, opowiadający swoje przejścia w barze Paryskim, jeszcze przed kilku tygodniami żyli barbarzyńskiem i nieubłaganem życiem ludzi pierwotnych.
Francuz poszedł do domu. Jeden z kapitanów przerywał swoje opowiadanie, aby od czasu do czasu rzucić okiem na stolik sąsiedni, przy którym z pomiędzy wysokiego kapelusza z piórami i jedwabistej bieli owiniętego wokoło szyi boa wpatrywała się weń para czarno podkrążonych oczu... Wkrótce przeniósł się do tamtego stolika, a po chwili się ulotnił a z nim razem znikły boa i kapelusz z piórami.
Zostałem sam z młodszym z kapitanów. Pije. Spogląda na zegar. Pije ponownie. Patrzy na mnie wzrokiem, zdradzającym wstęp do ważnych zwierzeń. Odgaduję potrzebę, jaką on odczuwa, aby mi opowiedzieć o czerni, co ciężką zmorą gniecie jego piersi.
Spojrzał znowu na zegar: pierwsza!
— To było o tej samej porze, — powiedział mi bez wstępu, przechodząc nagle od myśli do słów, jakgdyby kończył niemy monolog, „Temu cztery miesiące...“
I podczas gdy mówi, przed oczyma memi staje widomie noc ciemna, dolina zasypana śniegiem — w głębi ośnieżone góry, na zboczach rozrzucone jawory i sosny. Z gałęzi wiatr strząsa puszystą okiść. Widzę również ruiny folwarku, a wśród tych ruin ostatnich żołnierzy tylnej straży serbskiej dywizji, cofającej się w stronę Adryatyku.

III.

Przyjaciel mój dowodzi tym oddziałem, który był kompanją wojska — a stał się gromadą rozbitków. Do żołnierzy przyłączyli się chłopi, ogłupieni prześladowaniami i nieszczęściem, poruszający się jak automaty, których z miejsca ruszyć można jedynie gwałtem. Kobiety zawodzą żałośnie, wlokąc za sobą gromadę dzieci, inne wielkie, czarne i kościste, milczą zawzięcie i zabierają trupom ich karabiny i ładownice.
Z ruin folwarku błysnął jeden strzał. Z mroku odpowiadają mu inne błyski śmiertelne. W powietrzu brzęczą pociski — niewidzialne ćmy nocne.
Zrana chmura wrogów zaatakuje spalony folwark, — garstka tylnej straży oporu stawić nie może. Kto się kryje w mroku nocy?: Niemcy, Austrjacy, Bułgarzy czy Turcy? któż to odgadnie? jest ich tylu!
— Musieliśmy się cofnąć w góry, — ciągnął Serb dalej — porzucając wszystko, cokolwiek odwrót nasz opóźnić mogło. Przed świtem należało być już w górach.
Długie szeregi kobiet, dzieci i starców, unoszących cały swój dobytek, znikły już w mroku nocy. W folwarku pozostali tylko żołnierze tylnej straży. Jedna jej część rozpoczęła z kolei odwrót.
Nagle kapitan przypomniał sobie o rannych.
— Ranni! co robić z rannymi?
W stodole, z której pocisk armatni część dachu zerwał, leżało na słomie przeszło pięćdziesiąt ciał ludzkich. Jedni zdrętwieli z bólu, inni rzucali się w gorączce, skarżąc żałośnie. Byli tam ranni z dni po przednich, którzy zdążyli się tu dowlec (o pomocy lekarskiej nie można było marzyć) inni, ranni tej nocy, usiłowali zatamować krew obwiązując rany swoje brudnemi szmatami, były również kobiety, zranione Ułamkami granatów.
Kapitan wszedł do tego improwizowanego przytułku, w którym czuć było zgniliznę, krew skrzepłą, brudne łachmany i ostry oddech chorych.
Gdy do nich przemówił, wszyscy, którzy mieli jeszcze odrobinę siły, skupili się w świetle jedynej dymiącej lampy. Jęki ucichły. Zapanowało grobowe milczenie. Przestrach odjął im mowę. Jakgdyby ci konający ludzie mogli się obawiać czegoś gorszego od śmierci!
Słysząc, że mają być pozostawieni na łaskę nieprzyjaciela, ranni usiłowali się podnieść ze swego barłogu, ale im sił zabrakło.
Do kapitana i stojących za nim żołnierzy dochodził gwar rozpaczliwych błagań i próśb bolesnych.
— Bracia, na miłość Boską! nie zostawiajcie nas tutaj!
Powoli zrozumieli konieczność tego kroku i przyjęli go z rezygnacją. Ale wpaść w ręce przeciwnika! być zdanym na łaskę Bułgarów i Turków, swych wrogów odwiecznych! Oczy ich dokończyły to, czego usta wypowiedzieć nie śmiały. Wielu z nich, których życie liczyło się już tylko na godziny, drżało na myśl o utracie wolności!
U ludów Bałkańskich zemsta jest stokroć gorszą od śmierci.
— Bracie! bracie!
Zgadując ich ukryte w tych błagalnych wołaniach życzenie, kapitan unikał wzroku tych skazanych na opuszczenie biedaków.
— Więc chcecie tego? zapytał kilkakrotnie.
Wszyscy potwierdzili skinieniem głowy. Ponieważ opuszczenie ich było nieuniknionem, prosili aby ich dobito — ani jeden Serb nie powinien wpaść w ręce nieprzyjaciela. Czyżby kapitan znalazłszy się w podobnem położeniu, sam o to nie prosił?
Amunicji, której było bardzo mało, marnować nie było można. Kilku żołnierzy rozpoczęło już ponurą czynność, kłując bagnetami, ale robili to niezręcznie, uderzając w ciemnościach na oślep. Kapitan dobył szabli. Ranni ze wszystkich stron czołgali się ku niemu, padali mu do nóg błagając: „Do mnie! do mnie!“ Paść z ręki kapitana uważali sobie za zaszczyt...
Nastawiwszy szablę ostrzem do góry, wbijał je kolejno w arterję szyjową. Kiedy, nie mogąc patrzeć na swoje dzieło odwrócił głowę, ciosy jego stawały się niezręczne i przedłużały agonję nieszczęśliwych. Spokój! Ręka pewna i serce kamienne, tego było teraz potrzeba.
— Bracie! do mnie! na mnie kolej! spierali się o miejsce, cisnęli jeden przez drugiego jakby w obawie, aby nieprzyjaciel nie zastał ich przy życiu. Krew płynęła „strumieniem jak wino czerwone z rozdartego miecha.




Bar zaczynał się opróżniać. Kobiety wychodziły, wsparte na ramieniu oficerów1, pozostawiając po sobie zapach perfum i pudru. Anglicy składali skrzypce, śmiejąc się z wesołością dzieci, a Serb, trzymając w ręku mały nożyk do kremu, z wyrazem człowieka, który nie może zapomnieć, uderzał wciąż machinalnie o stół, powtarzając:
— Tak! tak!

KONIEC.




  1. czyta się Kastiljeche (p. tł.)
  2. pogardliwa nazwa Europejczyków (p. tł.)
  3. Czworokątna płachta z dziurą w środku dla przesadzenia głowy, — ubiór powszechnie przyjęty w całej Ameryce południowej (p. tł.)
  4. Rodzaj kordelasa do ścinania trzciny, podobny do tasaków pionerskich, niezbędny w podróży wśród puszczy.
  5. domy hiszpańskie budowane są na sposób arabski w ten sposób, że wszystkie drzwi otwierają się na wewnętrzną werandę okalającą „patio“ od ulicy zaś zwykle mury nie posiadają okien. To wewnętrzne podwórko (patio) pełni rolę hallu w domach angielskich, (p, tł.)
  6. W Paranie istnieją dwa gatunki krokodyli — drobne aligatory żakaré mirim nie przerastające metrowej długości, i wielkie krokodyle żakaré guassú (p. tł.)
  7. dolar papierowy wartości zmiennej, nominalnie 5 franków (p. tł.)
  8. Na całym obszarze Argentyny i Boliwji chaty wieśniaków budowane są z mięszaniny trawy stepowej z gliną niewypaloną adobes, brak zupełny drzewa zastępuje trzcina i surowe rzemienie, (p. Tł.)
  9. Pezo — moneta nominalnie odpowiadająca dolarowi — (p. tł.)
  10. Przezwisko górali Argentyńskich z pogranicza Boliwji i Chili (p. tł.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: anonimowy.