<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Grobla
Pochodzenie Miasto mojej matki
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


GROBLA
(O podejrzeniu, winie, karze, krzywdzie i przebaczeniu, — na końcu wie czytelnik wszystko i sam sądzi)

Mam to na wieki wyrysowane w sercu i zawsze czuję woń akacyj, zmieszaną z szumem ogromnych topoli, gdy tę scenę wspominam:
Minęliśmy wrota, z lewej strony za rowem widać długie gumna. Matka mruży oczy, przygarnia nas rękami, z których kolejno wylatują na skórzane poduszki zawiniątka i paczki. Konie dudnią po murawie a powóz, wjechawszy z kamienistej szosy na trawę, sunie, jak po aksamicie. Mijamy biały dwór, błyszczący czarnemi szybami. Z ganeczku, który iskrzy się w złotawych pędach dzikiego wina, śpiesznie machają do nas białe chusteczki.
Jedziemy wkoło klombu, konie zakręcają tak szybko, że aż nam powietrza przybywa nagle w piersiach. Jan w granatowym płaszczu z żółtemi guzikami i w gumowym kaszkiecie trzasnął z bata trzy razy. Mama nas trzyma, nie może wymachiwać, kiwa tylko głową i śmieje się cichą, do płaczu podobną radością.
Już ich widać wszystkich przed werandą. Babcia z brodawką pod nosem, z drugiej strony Gucio w białych wyprasowanych spodniach, w środku, otoczona siwym wałeczkiem włosów, nasza prababka, z żółtą laską w ręku.
Śmieją się wszyscy razem.
Mama była malutka, ale wobec prababki okazała się jeszcze wielkoludem.
Wszyscy pilnują paczek, które wyciąga się z wozu i kładzie na ceglanych schodach.
Mama wita się z prababką.
— Moja najstarsza wnuczka, — mówi staruszka cieniutkiem „papierzanym“ głosem.
Prababka ginie w objęciach naszej mamy. Prawie nie widać jej starej kapoty z pod zielonych jedwabnych rękawów maminej bluzki. I, — czy pan Drożdż wysłał furę po rzeczy, bo nie byłoby dzieci na czem spać położyć?
— Jeszcze dla prawnuków znajdzie się tu miejsce. — Pożyłowaną ręką klepie mamę lekko po policzku. Mama przymyka oczy. Stoją razem, pod rękę. Mama ogarnia nagle prababkę jednem objęciem ramienia, jak któregoś z nas. Poprostu jak małe dziecko.
Obie razem patrzą. Od gumien przez klomb, aż ku białym gwoździkom pod okna, machnęły się jednym wielkim łukiem dwie jaskółki, a potem, że tylko zgrzytnęło powietrze, wzbiły się aż ponad szczyt topoli.
— Czy to już będzie wszystko? — zawołał z kozła Jan.
Gucio powiedział, że wszystko, konie się poderwały, poszły, został na murawie granatowy odcisk głuchych kół powozu.
Chcieliśmy zaraz lecieć za Janem. Widzieć, jak będzie zdejmował szory. Jak wyprzęgnie siwki. Chlustać wiadrami na zakurzone szprychy. Lecieć i siadać na okutym dyszlu. Lecieć do stajni. Lecieć i z ludźmi windować wiadra przy studni. Wygonić kaczki ze stawu. Lecieć do kucharki i rzucać łupy do zaparzonych obieżyn. Latać boso po ogrodzie. I lecieć za panem Drożdżem do pola.
Wszędzie lecieć, lecieć i lecieć!
— Ja to również odrazu widzę, że sobie tutaj z nimi rady nie dam, — westchnęła matka pod koniec podwieczorku.
— Tere fere, — odpowiedziała na to prababka. Dam ci do nich, no, tę... Poczciwa dziewczyna, krzywdy dzieciom nie zrobi. Marcysię!
Postanowiono zapytać w tej sprawie Drożdża, a tu właśnie pan Drożdż przyjechał z naszą furą. Góra rzeczy owiązana sznurami mało się trzy razy po drodze ze wszystkiem nie wysypała. Na grobli bali się, że z wodą popłyną, teraz koniska spokojnie wywijały ogonami, a uczepiony do kozła wierzchowiec broczył pianą z pod popręga.
Polecieliśmy wąchać go, słuchać jak chrzęści prawdziwe siodło skórzane i suwać palcami po strzemionach.
Aż tu ode drzwi potężny głos ryknął niespodzianie:
— Idźcież mi od konia, chłopaki, bo lignie jeszcze którego!
To pan ekonom Drożdż tak wołał. Nie stał, nie siedział, tylko sobie był wsparty na wielkiej lasce w cieniu dzikiego wina. Obeszliśmy go ze wszystkich stron, odrazu rozumiejąc, że to wielka władza i że nigdy nie da się z nim żyć na przyjacielskiej stopie. Wielki czarny notes sterczał mu z białej bluzy, z butów wisiał skórzany bat i chlastał o cholewy. Wytknięte z za ucha cygaro rzucało cień na brew szeroką, jak kłos.
Gdy pan Drożdż wstał, okazało się, że jest poprostu olbrzymem. Czerwonemi łapskami wyciągnął z ziemi swą lachę, zakończoną straszliwym śpikulcem. Pogroził nam, śmiejąc się głośno, aż konie uszami zastrzygły. Potem ją wbił, coś chrobotnęło w rączce i oto z pałączka zrobiło się siedzenie, na które siadł, sapnąwszy głośno.
Nie mówił nic, — myśmy też jednego słowa pisnąć nie śmieli. Dopiero gdy przyszła prababka z matką, zaczął huczeć. Bluza mu się rozdęła od nadmiaru głosu. Czegoś tam na stacji wydać nie chcieli, bo się kartka odlepiła i dopiero wydali, gdy się dowiedzieli.
Ręce miał ogromne, czerwone jak raki. Jeszcze niemi wytrząsał. Mama, zrobiwszy pewien miłosierny ruch ustami, przerwała, pytając, czyby się niejaka Marcysia nadała do nas, do nadzoru nad dziećmi?
Pan Drożdż łypnął w naszą stronę przekrwionemi białkami, chrząknął i spytał:
— Do tych chłopców?
— Tak, do naszych chłopców.
— Marcysia? Ta od gęsi?
— Tak, Marcysia od gęsi.
— Ano, proszę pani, — wyrzucił wgórę ramiona, jak do rąbania drzewa, — możeby się ta i nadała. Krzywdy nie zrobi, ale wiadoma rzecz, złodziej dziewucha, na ręce trza wciąż patrzeć.
Popatrzyliśmy nie na ręce, lecz za spojrzeniem matki na prababkę. Utkwiwszy białe oczy w czerwonych ślepiach Drożdża, spytała nasza prababka:
— A komuż to na wsi nie trza patrzeć na ręce, panie Drożdż?
Obejrzał się po oknach, dachu, wielkich mchach na goncie rozsiadłych, nawet o spłoszone listki topoli zawadził spojrzeniem i wreszcie zamiast odpowiedzi huknął na furmana:
— Długo tak będziesz czekał zlitowania bożego?!
Fornal podciął siwki, fura z jękiem przejechała pod oficynę, za nią dwóch parobków, jeden prosty, drugi kuternoga.
— Ten kuternoga, Kuba, — tłumaczył pan Drożdż, — mają się pobrać, z Marcysią, będzie zaraz po żniwach. Krzywdy ta nie zrobi, ale złodziej dziewucha.
— Wielkie rzeczy! Wszyscyście tu złodzieje, — żachnęła się prababka niecierpliwie.
Na to pan Drożdż do naszej matki, — że pani starsza zawsze tak, aby tylko ugryźć człowieka, aby ugryźć, aby ugryźć. Nadziwić się nie mogąc temu gryzieniu, poszedł ścieżką ku różom na klombie i wrzasnął przeraźliwie:
— Marcysia!!
Wyleciała z za węgła na stopach płaskich, niby gęś, z rękami obabranemi grubem razowem ciastem. Pan Drożdż niegoloną brodą wskazał dziewczynie naszą matkę, która zrobiła malutki, miłosierny ruch ustami, — ale już było za późno. Marcysia jakby się z samej z siebie wyrwała naprzód, przypadłszy pokornie do ziemi.
— Nie trzeba, nie trzeba! Co robisz?!
Wreszcie zaczęły rozmowę o myciu, pilnowaniu, czesaniu i, — żeby zawsze na porę było wszystko. Patrzyliśmy na naszą przyszłą opiekunkę z bezgranicznem lekceważeniem. Pachniało od niej zimną wonią szuwaru i sadzawki.
Ciągle spuszczała oczy, pan Drożdż później mówił, — tak jej latają, bo szelma wie, że jej źle z oczu patrzy.
Nie umiała nawet powtórzyć naszych imion. Zaczęliśmy wypinać brzuchy, co oznaczało pogardę. Nareszcie omijając ostrożnie krzesła i stołki, pocałowała w rękę kolejno prababkę, matkę, pana Drożdża, cykając głośno ustami, jakby miała w nich ukryty mały dzwoneczek. I poszła.
Jeżeli się mówi, że ktoś jest u kogoś na dobrym, czy łaskawym chlebie, to chleb, na którym była u nas Marcysia, choć z masłem, miodem i nieraz z konfiturami, — nie był ani dobrym, ani łaskawym. Nic tu nie pomogła nauka, po wyjściu Marcysi wszystkim nam razem odrazu udzielona, że dziewczyna z ludu jest takim samym człowiekiem, jak wszyscy inni i że tak samo szanować ją wypada. Nic nie odpowiedzieliśmy w oczy, ale na osobności!
Tego samego wieczora, po kolacji pokazaliśmy Marcysi, że wcale nie jest takim samym człowiekiem. Jużeśmy leżeli w łóżkach, już nam matka powiedziała śpijcie dobrze i wyszła, ostatnim pocałunkiem w czoło obowiązek i prawo nocy ustanawiając. Już dawno wielki księżyc wisiał między spłoszonemi liśćmi na pustem bladem niebie a Marcysia czuwała przy otwartem oknie, — gdy ukradkiem podniósł się z pościeli najstarszy brat Irzek i syknąwszy złodziejka, — upadł na poduszki.
On, potem ja, potem jeszcze najmłodszy.
Marcysia nic, — cisza nocna idzie przez mgły dalej.
Psy zaszczekały w stronie stawu, jakiś okropny bas odpowiedział im aż od drugiej wsi. Jeszcze kilka razy cyknął świerszcz za piecem.
Daliśmy sobie znak szuraniem prześcieradeł i gdy stróż nocny zatrąbił na rogu za oborą, my znów jeden za drugim — złodziejka, — złodziejka, — złodziejka.
Marcysia nic.
My znowu.
Marcysia ciągle nic.
My znowu, coraz częściej. Skoro sam Drożdż tak mówił... Sykaliśmy coraz mocniej i głośniej, aż z tego wszystkiego zaczęła sobie cicho śpiewać. Śpiew był cichy, nieśmiały.
W małym kwadracie otwartego okna między dwiema srebrnemi rózgami ogromnych topoli siedziała bez ruchu, zawodząc cicho i tak cienko, żeśmy zaraz zasnęli.
Zapomocą słowa złodziejka można było doskonalę rządzić Marcysią. Wystarczało nawet powiedzieć tylko złodzie... — i już była posłuszna. Mogliśmy więc robić przy niej wszystko, co się nam podobało. Jedliśmy marchew i kalarepę prosto z grzędy. Zielone, kwaśne jak ocet zimówki prosto z drzewa. Dymiący chleb razowy prosto z pieca. Ciepłe mleko ze szkopka, prosto od krowy. Mieszaliśmy paluchami w wielkich, żelaznych garach, nastawionych w piwnicy na śmietanę. Kradliśmy świeże gomółki. Tuczyliśmy gęsi, wpychając im do gardła po dwie kluski naraz. Strzelaliśmy do kaczek, pływających po stawie. Smażyliśmy w kociołku gąsienice na powidła. Ścinaliśmy pokrzywy naszemi drewnianemi jataganami, choć pan Drożdż krzyczał o to a Marcysia na jego widok bladła śmiertelnie. Kąpaliśmy się sami w Wiśle.
Czy masz wśród pierwszych wspomnień swoich jaką rzekę? Ja mam Wisłę! Ona to, ona, czysta wstęga błękitna płynie przez wszystkie myśli mojego dzieciństwa, jako wieczna kokarda radości trwa dotąd w znikomem mojem życiu i ile razy szczęście jakieś na swej drodze spotykam, tyle razy, jakobym widział źródła mego losu, z niebieską falą pospołu płynące!
Kąpaliśmy się sami w Wiśle, lataliśmy w wiklinach, tarzaliśmy się w piachu a kiedy nam już zęby z zimna szczękały i Marcysia gnała nas do domu, dość było powiedzieć tylko złodzie... — by znowu kąpać się godzinę.
Przedewszystkiem zaś chodziliśmy do narzeczonego Marcysi, Kuby i do byka, Maćka. Siedzieliśmy u byka, jak długo się nam podobało.
Byk był królem całej stajni, mieszkał osobno za przegrodą, w najmilszym chłódku, w świeżej słomie po brzuch. Maść miał, jak niebo na burzę, białą w czarne łaty. Nie słuchał się nikogo, prócz Kuby. Kuba mówił, że się ten byk Drożdża, ani nawet naszego ojca, pana doktora, za żadne pieniądze nie posłucha.
— Wolisz mnie, Maciek, wolisz? — śmiał się Kuba do byka.
Maciek zwracał w bok szerokie, czarne czoło, widłami rogów zakończone i wypuściwszy z białych nozdrzy potężny dech, od którego muchy „warjowały“ w żłobie, patrzył na nas mokremi ślepiami.
— Posłuchasz się mnie, Maciek, posłuchasz?
Ciężki łańcuch, przewleczony przez nozdrza, dzwonił groźnie, ogon bił w prawo, w lewo. Kuba, nad głupim Maćkiem cały pan, wchodził z nami do klatki i posadziwszy wszystkich trzech na szerokim grzbiecie, skrobał byka pazurami za uszy!
— Ślepia ci ma, — śmiała się Marcysia, — że rany boskie!
— Ślepia ma ogromne, — cieszył się Kuba, — a ja go bęc po pysku.
Walił w pysk, Marcysia śmiała się za kratą, a myśmy zamierali na grzbiecie ze strachu i z radości.
Jazda na byku i kąpiel w wiklinach za groblą to były dwa największe nasze szczęścia.
Ach, ta kąpiel w wiklinach! Dotąd pamiętam na wysokiej grobli krzak kwitnącego głogu. W jego chwiejnym cieniu siedzieliśmy gromadką i tu nas chłodził miękki wiatr od rzeki. Tu słuchaliśmy sto razy ze śmiechem i przerażeniem, — jak nas jeszcze nie było na świecie a ojciec był dopiero narzeczonym i po egzaminach jechał tędy, tą groblą, aby powiedzieć, że już wszystko zdał i zaraz będzie ślub. Jechał między dwiema wodami w czasie ogromnej powodzi.
— Do mnie i do was, choć was jeszcze na świecie nie było, jechał tędy między dwiema wodami sam jeden. Kiedy się spotkali z wysłanym z dworu Janem, wyminąć się nie mogli. A ja tu na nich czekałam przy tym krzaku, od południa aż do ciemnej nocy, — śmiała się nasza matka, kołysząc gałęziami.
Stąd patrzyliśmy często na drugi brzeg Wisły, od którego, — jak mówiła — krajało się jej serce.
W pośrodku rzeki była granica. Tam już chodziły po polach wielkie wojska rosyjskie a na małych koniach uganiali straszliwi kozacy.
Tędy po tym wale pędziliśmy na sam brzeg, żeby ich płoszyć chorągiewkami polskiemi. Ale oni szli przez rozległe pola w ogromnych rzędach nieraz całe pół dnia. Odziani w białe bluzy, śpiewali obce swoje pieśni, a matka nasza, patrząc z pod cienistego głogu, mówiła z przerażeniem:
— Bez końca. Żywy łan. Mój Boże, — żywy łan.
Czy mógł się ktoś spodziewać, że właśnie pod tym krzakiem, w cieniu którego tyle zaznaliśmy dobroci i słodyczy, wydarzy się nieszczęście?! Nieszczęście w dniu najradośniejszym, w wilję imienin mojej matki?
Rano, jak zwykle cały ostatni tydzień, poszliśmy do prababki przepowiedzieć imieninowe wiersze i dostać za to po łyżeczce konfitur z berberysu. Potem zbieraliśmy maliny, od czasu do czasu przykładając uszy do ziemi, czy powóz już nie jedzie?
Powóz z ojcem.
— Nie może jeszcze dudnić, — śmiała się z nas matka, — zbierajcie tylko dalej. Ale sama też nadsłuchiwała, bo nikt godzin przyjazdu dobrze nie pamiętał, a stary Jan jechał tylko „na oko“.
Nie przyjechali rano, nie przyjechali w obiad. Teraz możliwe jeszcze tylko wieczorem. Więc poszliśmy się kąpać, my z chorągiewkami, mama z książką, Marcysia na końcu z tobołem prześcieradeł. Rzeczy złożyliśmy pod krzaczkiem. Wszyscy pamiętamy, że mama zdjęła swoje dwa pierścionki, mówiąc do Marcysi:
— Masz i uważaj. Najlepiej włóż na palec. Tu są dwa pierścionki.
Pamiętamy, bośmy przecież wtedy oglądali z wielkim śmiechem białą obrączkę skóry pozostałą na maminym palcu.
Zaprawdę pamiętamy, gdyż to wydarzenie leży na zawsze w naszych sercach. Ono nas pouczyło o niepewności wszelkich ludzkich sądów, o skarbach prawdy w sumieniu zawartych i o tem, że niemasz nigdy pomiędzy ludźmi sprawiedliwości, jak tylko w przebaczeniu.
Marcysia została pod głogowym krzakiem, przy rzeczach, mama w kąpielowym kostjumie czytała książkę na brzegu wikliny, myśmy z chorągiewkami poszli daleko w wodę puszczać z piaszczystych łysin kaczki i grozić kozakom, zwłaszcza, że ich wcale nie było na drugim brzegu.
Widać tam było drogi rozkręcone, gdzie niegdzie chałupę, z malutkiemi oknami w zachód słońca wpatrzoną. Śliczny wieczór lśnił wszędzie na niebie, pod szuwary, wikliny kładł granatowy cień, a na wodzie w płytkich falach osiadał listewkami fioletu.
Rzucamy kaczki, z chorągiewkami śpiewamy w środku wody o Kościuszce, Kilińskim, — gdy nagle z za wzgórka wydyma się jakby muszla piaszczysta. Wydyma się, wydyma, — wiatr ją rozmiótł pomiędzy zbożami. Gdy opadła, ukazało się naszym zdumionym oczom kilku jeźdźców. Jechali z dużemi dzidami prosto drogę, śpiewali coś swojego. My na to jeszcze głośniej nasze o Kilińskim.
Przyjechali już prawie nad brzeg. Na małych konikach myszkują tędy, siędy. Już słychać, jak im woda pod kopytami pluszcze.
Stoimy i machamy lancami. Wjechali w wodę, słychać doskonale, jak włochate konie syrpią gładką falę. Jeszcze mocniej machamy sztandarami, aż tu Marcysia ztyłu jak nie wrzaśnie! Trzymając się za głowę, zbiegła po grobli do wsi. Na to kozacy, już goli, hyc na konie i w wodę. Z początku płyną po głębinie, — robi się coraz płyciej, — srebrne grzebienie tryskają już z pod kopyt, nad głowami śmigają nahaje.
Przestaliśmy śpiewać, krzyczymy wniebogłosy. Już przed nami uganiają straszni, goli, wrzeszczący, póki nas matka nie dopadła i nie objęła razem. Patrzy na kozaków i krzyczy, aż jej żyła niebieska występuje na szyi i grozi im wikliną, — golcy zaś szczerzą zęby...
Mama nie daje kroku wtył, ani kroku wprzód i tylko głośno dyszy...
Dopiero kiedy na grobli rozległ się gruby głos pana Drożdża! Z drugiej strony jak wylecą żniwiarze, z Kubą na samym czele! A Gucio w zaprasowanych spodniach, w kapeluszu, odrazu jak nie hycnie w wodę!
Kozacy ze śmiechem uciekli. Musieliśmy długo siedzieć pod krzakiem i czekać, aż się mama wypłacze. Gdyśmy się ubrali, okazało się, że niema jednego pierścionka. Jak Marcysia leciała do wsi po pana Drożdża były jeszcze dwa.
Zaczęło się szukanie.
— Chłopcy, wy macie takie dobre oczy.
Naszemi dobremi oczyma szukaliśmy nadaremnie. Jeszcze raz strzepywało się wszystkie prześcieradła i mokre ręczniki.
— Przypomnij sobie, Marcysiu. Więc, — biegłaś...
— Ady, proszę pani, — głos się Marcysi załamał, — szukam, jak wszyscy przecie.
Oczy jej latały przez każdą trawkę, piach, tam i napowrót, wkoło.
— Szukaj wiatru w polu, — powiedział głośno Irzek.
— Nie wiatru przecież, dziecko, moja ślubna obrączka.
Mrok zapadał, z trawy spełzła czerwień, na rzece siność się rozprzędła a z wiklin leciał rechot żabi. Macaliśmy pociemku, blady centuś księżyca siał srebrem poprzez piach.
Mama, podszedłszy nagle do Marcysi, wzięła ją za ramiona:
— Popatrz mi prosto w oczy, prosto, — prosto.
A zielone źrenice dziewuchy tak latają!
Dotąd pamiętamy gęste słowa matczyne wśród szumu ciemnych wiklin:
— Przyznaj się, czy nie wzięłaś!
Najstarszy brat machnął chorągiewką i odrazu zawołał, że wzięła.
Jakby się w Marcysi złamała jakaś mała sprężynka:
— Ja wzięłam?! — Padła mamie do nóg.
— Naturalnie, że wzięłaś, — powiada na to Irzek.
— Nie wolno nigdy mówić, gdy się nie wie — odpowiada mu mama.
Musiał to Irzek powtórzyć jeszcze raz za matką: — Nie wolno nigdy mówić, gdy się nie wie.
Wracaliśmy przez łąki, mama przodem, z głową nad prześcieradłem smutnie przechyloną, my w poufnej naradzie, — bo przecież mówił Drożdż, że ona jest złodzie... Najmłodszy brat nasz, Tanczuś rozpłakał się znienacka.
Na końcu szła Marcysia.
— Przyznaj się śmiało, wzięłaś?! — rzekł Irzek na dobranoc, gdyśmy leżeli w łóżkach.
Marcysia ani słowa. Wydało się nam jednak, że słyszymy już prawie, jak to kłamstwo w niej syczy.
Srebrne rózgi topoli szumiały przez otwarte okno, stary stróż na rogu wytrąbił godzinę. Księżyc zaszedł za ścianę, wionęło nocą po pościeli.
Najmłodszy brat zaczął znów płakać. Niewiadomo, dlaczego?
Więc my starsi znowu pokolei: — Złodziejka. — Złodziejka.
Marcysia nic.
My znowu.
Marcysia nic.
My znowu.
Jakże się nagle z całych sił nie dozedrze na wszystkie pokoje! Udarła się tak głośno, że z jadalni wbiegł Gucio z kandelabrem w ręku, za nim matka z rozpuszczonemi „na migrenę“ włosami. Marcysia padła na kolana, skarżąc o słowa takie i wyzwiska. Łzy jej płynęły z oczu, z nosa, chyba także i z ust.
— Nie wolno nigdy mówić, gdy się nie wie, — powtórzył Gucio uroczyście. Twarz jego w świetle księżyca i zapalonych świec mieniła się „sądnym“, srebrno-złotym blaskiem.
Poszli. Psy za oborą już na dobre ucichły. Irzek znowu odczekał i kiedy nawet świerszcz już ucichł w ścianie, syknął niby przez sen:
— Złodziejka.
Bose nogi skoczyły przez podłogę... Czarny sznur w Marcysinej dłoni wywijał już nad Irzykiem. Przy cupnęliśmy odrazu do poduszek. Nie była to już „nasza“ Marcysia, ale straszna wykrzywiona gęba.
— Bo was tu pozabijam, — warczała przez odsłonięte zęby, — zabiję jak szczeniaków.
Na szczęście jutro już nie można było o tych rzeczach pamiętać, szły najważniejsze ze wszystkich imieniny! Ubraliśmy się pierwszy raz w marynarskie granatowe bluzki, od samego rana było strzelanie z batów pod oknami. Wszyscy ustawili się w kancelarji, z prababką na czele. Z Guciem i z ojcem. My trzej z trzema bukietami świeżych niezapominajek według wzrostu.
W pewnej chwili drzwi otwarły się same.
Od sypialni aż do nas widać na podłodze szlak różanych płatków, które znaczą drogę. Czekamy i czekamy, prababka woła śmiało:
— Wychodź, kochanie, wychodź, bo już mnie nogi bolą od takiego stania.
W otwarte drzwi wleciał cichy śmiech a za nim weszła nasza matka, jak jeden wielki bukiet. Zaczęliśmy nasze wiersze, — nie pamiętam treści, ale dotąd czuję ich ciepły ślad w sercu. Potem składamy dary. My bukiety, prababka różę, z kroplami rosy na rozgiętych liściach, babka złote kolczyki. Mama siedziała na fotelu, oplecionym białemi bratkami. Gdy się skończyło z rodziną, wystąpił przed imieninowy fotel pan Drożdż. Ryczał i huczał bardzo długo.
Potem wystąpił stary stangret Jan. Nie można było zrozumieć, co mówi. Ciągle mu się mieszało i wracało do początku. Mówił także kosmaty kowal, którego bardzośmy się bali. Sapał uroczyście.
Potem jeszcze inni wystąpili i byłoby się wszystko bardzo pięknie skończyło, gdyby znów nie Marcysia! Przytulona do ściany, boso, w codziennym przyodziewku, płakała pod piecem, że nie wyjdzie i życzyć nikomu niczego nie będzie na taką poniewierkę, jaką tutaj ma. Nikt się nie spodziewał, że Marcysia odważy się udrzeć „na środku imienin“. Wszyscy wiedzieli o obrączce, ale czy kto co mówił?!
Mama, zeszedłszy z fotela, głaskała Marcysię oburącz po głowie: — Wybij to sobie, dziewczyno, raz nareszcie z głowy.
Wszyscy poszli teraz na śniadanie, przy Marcysi został z nami tylko Kuba. Bylibyśmy ją nawet wkońcu może pocieszyli, gdy wszedł pan Drożdż z wielką flachą wódki i powiedział:
— Ty, Kuba, jesteś dobry chłop, ale głupi akurat, jak twój Maciek. Dlatego z tą dziewuchą chyba się sam rozprawię.
Rozprawił się z nią nazajutrz rano po imieninach w kancelarji. Była to pierwsza rozprawa sądowa, jaką między ludźmi słyszałem. Straszna to chwila, gdy człowiek o człowieku nie wie prawdy, gdy o nią pyta łakomie, uwierzyć nie mogąc. Straszna chwila, gdy pyta się ustami a spojrzeniem chciałby głowę przewiercić!
Ojciec czeka za biurkiem, pan Drożdż stoi na środku, dwie muchy siadły na końcu harapa. Myśmy się zaczaili pod oknem.
Marcysia nic, — Drożdż nic, — ojciec nic. Za oknem chwieją się w słońcu białe bratki, stary Karo ogryza pod studnią jakąś kość.
Marcysia — nic. Drożdż — nic. Nareszcie mówi Drożdż tak twardo, że ojciec marszczy brwi.
— Gadaj zaraz, ukradłaś?!
Wszyscy — nic.
Teraz mówi Marcysia coś takiego dziwnego, żeśmy ze strachu przestali oddychać. Oczy jej latają, — latają! Pan Drożdż poczerwieniał, wyciągnął bat z cholewy, wali o podłogę i idzie. Co da krok, wyrżnie batem o ziemię.
— Ja nie skradłam, nie skradłam! — wrzasnęła Marcysia.
Leżymy w małych krzakach pod oknem, płaczemy najgorętszemi łzami, szczypiemy się za uszy z rozpaczy.
— Na Boga się przysięgnij, — woła Drożdż a harap każdemu słowu przytakuje. — Na Boga się przysięgnij!
Słychać krzyk Marcysi, gdy wtem zaśmialiśmy się pocichu z taką ulgą. Słychać równy głos naszego ojca:
— Daj pan spokój, Drożdż!
Jeżeliby istotnie nie mógł nasz ojciec pokonać byka Maćka, to Drożdża pokona zawsze, ile razy zechce.
— Daj pan spokój, Drożdż, absolutnie się nie zgodzę. Żadnych bić. Wszystko, co pan uważa, ale żadnych bić.
Powtarzamy cicho pod rynną, — żadnych bić.
— Będziesz siedziała zamknięta o chlebie i wodzie — ryczy straszny głos Drożdża.
Pod cieniem bluszczu Irzek kiwa głową, — że nie. Nie o chlebie i wodzie, — Irzek chce coś mówić, ale mu się wargi zbielałe nie składają. Tylko mi do ucha powtarza, — że nie! Ukradniemy gomółek, suszonych jabłek, śliwek i zaniesiemy ukradkiem.
Uzbrojeni po uszy, zaczailiśmy się za węgłem. Gdy Marcysię Drożdż prowadził do komórki, powiedzieliśmy, że chcemy wartować. To był początek naszej srogiej zemsty. Drożdż, jakby nigdy nic, pokazał ciężki zamek, na który komórka była zamknięta, plunął przed małym okienkiem, przez które widać było twarz Marcysi i powiedział:
— Jak chcecie, to pilnujcie. Na toście „som“ wojsko. Jeżeli nie dopilnujecie, to wam wszystkim tak wsypię! — Zamachnął się harapem i poszedł.
Chodziliśmy przed drzwiami komórki, jak warta na krakowskim odwachu. Irzek z Ceśkiem polecieli tymczasem ukraść coś do jedzenia. Narwali marchwi, kalarepy, wzięli nasze drugie śniadanie. Wsunęli to wszystko przez okienko i znów trzymaliśmy straż, słuchając z rozkoszą głośnego mlaskania Marcysi.
Najadłszy się, zaczęła jęczeć i zawodzić. Przywołaliśmy Kubę, aby ją pocieszył. Na południe nie poszliśmy do domu, a tylko „na znak“ obiadu rozpaliliśmy pod drzewem mały ogieniaszek.
Tak samo robi wojsko na biwaku.
Wszystkie potrawy przyniósł nam Gucio na ogromnej tacy. Wzięliśmy sobie tylko leguminę, zupę i mięso oddając Marcysi.
— Nie o chlebie i o wodzie, — triumfował Irzek.
Po obiedzie przyszedł znów pan Drożdż, wstawił głowę w okienko i znowu zaczął ryczeć do środka. Marcysia, niby dziki kot, miotała się między ścianami, depcąc po chróście i starem żelaziwie.
Usiedliśmy przy naszem ognisku, podczas gdy Drożdż wymyślał do komórki. W tedy jeszcze raz powiedział nam Irzek, — że Marcysia jest winna. Z przerażeniem utkwiliśmy oczy w ognisku. Malutkie płomienie wyrastały z kupki suchych gałęzi, jak długie złote liście.
Na wymyślanie pana Drożdża wyleciał Kuba ze stajni i prędko przekuśtykał przez całe podwórze. Pan Drożdż wyjął swój czerwony łeb z małego okienka. Marcysine płacze na chwileczkę umilkły. Kuba stał naprzeciw ekonoma i mówił:
— Proszę łaski pana. — Proszę łaski pana. — Proszę łaski pana...
Słychać było na ogromnych topolach pośpieszny dygot liści. Z drugiego końca nieba, nad stodoły szła ogromna chmura. Kuba się rozpłakał. Drożdż wyrżnął harapem o cholewę i powiedział:
— Ty, Kuba, jesteś dobry chłop, ale głupi, akurat, jak twój Maciek. Wynochy mi do stajni!
Kuba pokuśtykał nie do stajni, lecz do dworu, wstawić się za Marcysią. Nikogo tam nie znalazł, czy też go nie wpuścili, — znów wrócił przed komórkę. Marcysia wciąż płakała. Rozlegało się po całem podwórzu. Prosiliśmy Kubę, żeby ją namówił, — niech się już raz przyzna i wszystko się skończy. Obiecaliśmy mu ukraść za to po dwa papierosy. Nie słuchał, tylko latał i latał.
— Lata, jak zasolony, — powiedział mój brat, wspierając się przy ogniu na wielkim, świeżo z kory obdartym jataganie.
Ogromne chmury nawisły już ze wszystkich stron. Każdy liść pobłyskiwał bladem wystraszonem srebrem. Ktoś zamknął pośpiesznie okno dworu. Ludzie wracali ze wszystkich stron pod dach. Od stawu, niby naskos złożone białe chustki, przemknęły gęsi prędko tuż nad ziemią. A Kuba tędy, a Kuba tamtędy, — znowu jest na ganku, znowu otwiera te same szklane drzwi.
Nagle w niską ciszę, chmurami przytłoczoną, do ziemi przycupniętą, wypadł z obory tak okropny ryk, żeśmy skoczyli wszyscy trzej jednym susem pod mały dach komórki. Coś się tam, widać, w przegrodach łamało z przeraźliwym chrzęstem. Śmignęła błyskawica i niewiadomo kiedy na sam środek podwórza wyleciał wściekły Maciek. Czoło wiódł nisko nad murawą, ciskając dookoła zwojami łańcucha, który się skręcał, rozkręcał, niby z nozdrzy rzucana struga żywego żelaza.
Marcysia biła z całej siły we drzwi.
Irzek nas objął za szyję i przeraźliwie krzyknął, przez huk pierwszego pioruna:
— Ogień nas ocali. Całe stada bawołów amerykańskich uciekają zawsze przed ogniem!
Ale cóż mogło znaczyć tych kilka chwiejnych, wybladłych płomyków wobec strasznego Maćka, który z dźwiękiem żelastwa rwał naukos przez podwórze. Już wywalił wszystkie krzaki róży, zjarchał wszystkie bratki i, bodąc mętne, zalęknione powietrze, pędził oślep przed siebie.
Kuba skoczył mu śmiało na spotkanie.
— Kuba, Kuba, — płakaliśmy bezradnie.
Marcysia biła w drzwi, kurzawa drżała w ścisłem świetle błyskawic. Wiatr leciał ze wszystkich stron, z drzew gnały liście całemi garściami.
Kuba trzymał już byka za łańcuch. Stali chwilę naprzeciw siebie, oko w oko. Nagle Kuba z łańcuchem runął na klomb, Maćkowi z nodrzy chlusnęła strugą krew. Marcysia, wyłamawszy drzwi, skoczyła na podwórze. Uciekliśmy co prędzej do otwartej komórki. Za chwilę z płachtą w ręku przeleciał konno Drożdż.
Grad jak groch stukał w dachy, schowaliśmy się za kupę starych chomąt, dokoła krzyczeli już ludzie: nie żyje, — Kuba zabity, — nie żyje!!
Gdy tylko przeszła burza, uciekliśmy ze dworu aż nad rzekę. Do wiklin.
Irzek mówił, że wszystko jedno, co się stało i tak „będzie na nas“. Za to wartowanie.
Poszliśmy naszą groblą, daleko, daleko, daleko, pod las, nad którym wisiała wielka czysta tęcza. Strzelaliśmy do niej z naszych nowych łuków. Na powrotnej drodze znalazła nas matka. Musiała mieć migrenę, bo znowu biegła z rozpuszczonemi włosami. Przysięgła się, że nas zamknie na cztery dni, jeżeli jeszcze kiedykolwiek wyjdziemy sami ze dworu. Poczem dowiedzieliśmy się, że Maciek wziął na rogi poczciwego Kubę i rzucił aż pod samą stodołę. Bułanek pana Drożdża także bardzo ucierpiał, — już mu strzelili w łeb.
Za krzakiem głogu, gdzie się skręca do wsi, dogoniła nas Marcysia. Zdawało się zdaleka, że się śmieje, ale nie był to śmiech. Krzyczała z pięściami przy skroniach.
— To przez panią, przez panią! Na pani głowę ta krew! Ta krew!
Matka nasza zbladła, jak papier i niewiedzieć skąd powiedziała, — przepraszam.
— Boście mnie posądzili, zamknęli, — krzyczała Marcysia, — i bez to Kuba Maćka nie dopatrzył!
Mama, puściwszy nasze ręce, uderzyła się w piersi:
— Nie ja, nie ja! Wierzę, żeś nie ukradła!
Marcysia była wysoka, a nasza matka niska. Marcysia skoczyła z paznogciami do oczu. Ale mama z płaczem upadła jej na piersi, wołając:
— Wierzę, Marcysiu, że nie ty, wierzę, że nie ty!
Pobiegliśmy prosto do dworu poskarżyć Guciowi, Drożdżowi i prababce, o tem, co się dzieje na grobli. Wszyscy polecieli przez rozmokłą drogę, prababka tylko została sama na werandzie.
Nazbierawszy kamieni, poszliśmy do obory, żeby ukarać Maćka. Stał sobie zwyczajnie za kratą, oczy miał owiązane grubą płachtą, ale z nodrzy ciekła mu krew. Siano było zabarwione.
— Byk nie ma krwi, — pouczył nas Irzek tajemniczo, — tylko juchę. Ale też dostał bestja!
Słowo bestja dodało nam odwagi, choć nie mogliśmy ocenić, kto więcej dostał: byk, czy Kuba? Kuba leżał na swej małej pryczy, zawinięty ze wszystkich stron i niby spał. Chyba nigdy jeszcze nie był tak czysto umyty. Gdyśmy mu przynosili papierosy, budził się i kazał je sobie chować do czapki. Przynosiliśmy mu ciągle coś nowego aż do wieczora.
Marcysia siedziała obok, płacząc, jakby nas już wcale nie znała. Nie znała nas tego wieczora, ani jutro, ani potem, gdy wywozili Kubę na ciężką chorobę do miasta. By uczcić naszą wierną przyjaźń z Kubą, poszliśmy do stajni i strzelaliśmy Maćkowi z łuków prosto w brzuch, tak długo, że się omal drugi raz nie oberwał.
Marcysia już nas nie znała wcale. Pan Drożdż mówił, że to wszystko „kumedje“, tylko przez nie hardości nabierze, lepiej zapłacić i odrazu wyrzucić. Wszyscy radzili to samo, nawet Gucio, którego się o takie rzeczy nikt wtedy nie pytał.
Mama, — nie, nigdy, przenigdy, że Marcysi teraz nie odprawi. Nie miała w niej osobliwej pomocy, przeciwnie, — tylko krzyż pański. Ale gdyby Kuba nie złapał wtedy Maćka, coby się stało wówczas z nami koło komórki?!
— Żeby była pierścionka nie ukradła, — huczał groźnie pan Drożdż, — toby w komórce wcale nie siedziała. Czy to słyszane rzeczy?!
Teraz nie siedziała ani w komórce, ani przy nas, ani właściwie nigdzie. Choć żaden z nas słówkiem już o niczem nie pisnął, — niech tylko noc nastanie, Marcysia szust przez okno do księżyca. Dawniej wszystko, co weźmie, ostrożnie złoży, postawi, — teraz jedno po drugiem — chrast-prast. Dawniej mówić z nią można było, bawić się czy żartować, — dziś tylko jedno huru-buru i koniec.
— I co? — wołał do matki pan Drożdż przez wonny dym powideł, gotowanych na ogniu w ogrodzie, — tylko jeszcze większe złodziejstwo będzie z tego.
Złodziejstwo było coraz większe, wszystko „z pod ręki“ w domu ginęło, gdzieś się zapodziewało. Na wszystkiem, jak się u nas mówiło, — siadał djabeł. Na ubrankach, srebrnych łyżeczkach, nawet na pieniądzach.
— Bo żeby pani dała dziewuchę kijem, jak się patrzy, obłożyć, wszystkoby się wykryło. Wyśpiewałaby gracko, jak za panią matką. — Przy tych słowach aż się pan Drożdż większy robił, w dymie powideł nad skwierczącemi garami.
Mama powiedziała już swoje słowo — przenigdy — i wszystko musiało zostać po dawnemu aż do późnej jesieni. A w jesieni nastał znów czas odjazdu.
Pewnego popołudnia wyprowadził Jan siwki do kucia. Polecieliśmy do kowala dmuchać w ogień, rzucać krople wody na czerwone podkowy i patrzeć, jak młody pomocnik skrobie siwkom kopyta.
Na drugi dzień zrana wystąpiły z kątów wszystkie kufry. Zaraz znieślimy nasze luki, kołczany, jatagany, miecze, kusze, dziryty.
— Naco tu te patyki, — zawołał Gucio i nogą odsunął aż pod piec całą naszą zbrojownię.
I nic. Nikomu już nie było żal. Przyszedł Karo, obwąchał tę broń, przed którą przecież tyle razy drżał ze strachu. Ogonem nawet nie machnąwszy, poszedł dalej. Nie wiedzieliśmy wcale, co robić od rana, a wogóle od dawna prószył cienki kapuśniak. Poszliśmy do matki, aby powiedzieć, że się strasznie nudzimy.
Odpowiedziała, że to wybornie, bo już i tak wracamy jutro do miasta.
Na obiad była zupa grzybowa, ziemniaki w skorupach i post.
Poszliśmy do kancelarji dłubać w starych fajkach pradziadka, który już bardzo dawno nie żył. Nasze miecze i jatagany najspokojniej w świecie paliły się w piecu. Widać było, jak rzeźbione kiedyś pilnie rękojeście pożera szybki ogień. Zresztą nic się nie działo, — od czasu do czasu przylatywały na płot zmoknięte wrony.
W kącie szyby leżała łapkami do góry, wyssana już dawno przez pająka, zakurzona mucha.
Położyliśmy się zgodnie na dywanie, aby razem ziewać „na trzy“.
Przyszedł Gucio, żeby nas uciszyć, — mamę bolała głowa. Siadł przed biurkiem, ziewnął, aż mu łzy w oczach stanęły i — niby nie do nas, a tak dla siebie, samemu powietrzu, zaczął opowiadać ponurą bajkę.
O frygach, strzygach piszących kredą na wodzie, o wilkołakach i kościstych szkieletach.
Ze strachu wpełzliśmy pod kanapę. Mrok już zapadał. Gucio, widząc, żeśmy się schowali, kazał sobie przynieść z drugiego pokoju zapałki. Do drugiego pokoju nie poszedłby teraz żaden z nas za największe skarby na świecie.
— Jakto?! — Jeżeli was tak bardzo proszę?
— Kiedy się boimy, — odpowiedzieliśmy razem.
Gucio zatarł ręce z radości, że nas strasznem opowiadaniem przygwoździł pod kanapą, zaśmiał się i powiedział, — a to co innego. W takim razie bardzo przepraszam. — I poszedł.
Siedzieliśmy skuleni pod kanapą, z jadalni wpadała szeroka szpara światła zapalonej lampy. Odbywało się tam uroczyste liczenie zimowych zapasów.
— Masz — nudziła prababka roztrzęsionym głosem, — czterdzieści słoików malin.
— Za dużo babciu, za dużo, — odpowiedziała mama.
— Wcale nie za dużo, — powtarzał znowu stary głos. — Masz trzydzieści słoików rydzyków...
Gdy słoje wstawiano do skrzyń, moszczonych grubo słomą, zamykaliśmy oczy z przerażenia. Bo może tak samo rajdoszą się na cmentarzach szkielety?!
Ktoś za oknami przeleciał ze świstem po oślizłej trawie. Szarpnął się koło okna, może upadł? Tuż za nim mokre, ciężkie kroki...
— Wcale nie za dużo, moje kochane dziecko, — ciągnęła babka, — nagle Karo za domem szczeknął przeraźliwie i zaraz, chyba nad stawem z pomiędzy topoli trysnął okropny wrzask! Przez deszcz, wichurę trwał jednym długim ciągiem.
Stłukło się coś w jadalni! Napewno wielki słój z korniszonami. Z mrocznych pokoi ciągle ktoś wyskakiwał i pytał:
— Co to jest?! Co to jest?! Co to jest?!
Wyskoczyliśmy z pod kanapy.
Szklane drzwi otwarły się z trzaskiem, w liberyjnym kaszkiecie, wpadł do salonu Jan.
— Do samej pani starszej.
Matka mu zastąpiła drogę.
— Kiedy, proszę pani, do samej pani starszej.
— A cóż to, Janie, nie widzicie, że jestem?! — żachnęła się prababka.
Opowiadał, że pan Drożdż, że Drożdż dopadł Marcysię, jak wybierała ziemniaki z zimowego dołka, wiadoma rzecz — kradła, więc teraz bije ją nad stawem, bije okropnie, póki całej prawdy nie wybije.
— Proszę pani starszej, — żeby aby nie zabił?!
Wyskoczyliśmy za matką. Biegła przez deszcz i wiatr i dalej śmiało koło płotu, na którym strzygi piszą może kredą i, — panie Drożdż, panie Drożdż, panie Drożdż, — wołała.
Drożdż na tym wietrze mógł nawet nic nie słyszeć. Stał nad czarną sadzawką, nogami wparty w błoto i swą ogromną lachą bił strasznie w żywe ciało. Jedną ręką walił, drugą trzymał Marcysię, która tańczyła nad ziemią, jak piórko, lecz z przeraźliwym krzykiem.
— Zaparłaś się, złodziejko, — ryczał pan ekonom. — Ukradłaś!!
— Nie ukradłam!!! — skamlała Marcysia, tańcząc coraz wyżej.
— Ja z ciebie prawdę wybiję!
— Zdechnę, — a nie wybijesz! Zdechnę, — a nie wy-bi-jesz!
— Panie Drożdż! — wołała nasza matka.
Oślepły ze złości nie wiedział, co się dzieje. Nasza matka skoczyła nad sam brzeg sadzawki i całą siłą zwisła na ręku pana Drożdża. I wtedy stała się rzecz straszna a zarazem przedziwnie dobroczynna, którą dziś jeszcze w dalekiem wspomnieniu witam uśmiechem pomieszanym ze łzami.
Pan Drożdż, nie widząc chowającej się za mamą Marcysi, uderzył naszą matkę swoją straszliwą lachą przez skroń i przez ramię.
Krzyknęła jeden jedyny raz, może nawet nie głośno, może cicho. Ale pan Drożdż zatoczył się, zawołał — Jezus Marja, — lachę swą złamał na kolanie, oba kawały cisnął oburącz do stawu i z krzykiem uciekł w noc.
Rzuciliśmy się z pięściami na Marcysię, Irzek ją chwycił za włosy, ja biłem z całych sił. Ale odrazu, niewiadomo kiedy, opełzły nas, oprzędły ręce naszej matki.
— Wstydźcie się, wstydźcie, nie wolno nigdy bić, powtarzała z płaczem, — ja ci, Marcysiu, wierzę.
Musieliśmy iść naprzód, sami z Guciem, — one we dwie ztyłu. Trzymały się za ręce i razem, jak dwie siostry, płakały.
Wieczorem nie było już przy nas nikogo, tylko siedział Gucio. Okno było zamknięte, topole nagiemi gałęziami stukały w czarne szyby. Rudy cień świecy czołgał się po kątach.
Pytaliśmy Gucia, dlaczego pan Drożdż bił Marcysię? Jakie miał na to prawo? I dlaczego odważył się uderzyć naszą własną matkę? I czy się teraz nie powinno zastrzelić pana Drożdża?!
Gucio odpowiedział, że mu się śmierć Drożdża wcale nie uśmiecha. Że Drożdż bił Marcysię, aby jej pomóc powiedzieć prawdę. Ostatecznie pomylił się, nikomu nie pomógł, a nawet w dodatku miwowoli wszystkim zaszkodził.
— Słowem, — zakończył Gucio, — lepiej śpijcie, bo cała ta historja funta kłaków nie warta.
Nie było już co czekać, księżyc się tego wieczora nie pokazał w oknie, zasnęliśmy odrazu i dobrze się stało, żeśmy po tej przygodzie, funta kłaków nie wartej, na wsi już dłużej nie siedzieli.
Bo cóż? Bo nic i już koniec wakacyj.
Wyjazd się zaczął od samego rana. Przyszedł dawny kolega Kuby i jeszcze jakiś drugi. Pojechali z furą do miasta, staną u nas w Rynku jutro na śniadanie.
Do powozu na kozioł poszły drobne paczki. Przyszła prababka i ostrożnie ściskała naszą matkę, która miała rękę na temblaku i przewiązaną skroń. Potem znowu zaczęli szukać czegoś jeszcze po wszystkich pokojach, ale Gucio ukradkiem machnął swoją laseczką i konie ruszyły ostro z miejsca. Teraz my z powozu wiewaliśmy chustkami. Na mokrym ganeczku stała w siwej otoce włosów prababka, sama jedna.
Wkrótce już dwór zgubił się za zakrętem, wysokie topole malały coraz bardziej, rosła przed nami droga coraz dłuższa. Mama nas szczelnie otuliła, zresztą i tak jechaliśmy z nastawioną budą, więc nam deszcz nic nie szkodził.
Tylko Jan, gdyśmy ze wsi wyjechali, wiercił się na koźle, wygrażał komuś batem, to w lewo, to znów w prawo.
— Co tam widzicie, Janie?
— A no nic, proszę pani. Cobym ta znów miał widzieć?
Jedziemy, błoto zsuwa się z przednich kół, a Jan znowu wygraża, za siebie się obziera poprzez budę powozu. W ospałym kłusie siwków słychać coraz wyraźniej bose kroki, śpieszące po błocie.
— Co tam widzicie, Janie?
Czyjeś palce uczepiły się skórzanego brzegu budy powozowej i prosto na podołek mamy, — jakby z nicości zamglonego widoku spadł wielki bukiet świeżych, rozkwitłych astrów.
— Co to znaczy, Janie?! Stańcie, ktoś nas goni?! Jan zaciął tylko siwki, bliskie kroki gonią nas po błocie i znów dwie ciemne ręce chwytają za brzeg budy. Nad skórzany fartuch wysuwa się znienacka sina, pobita, straszna twarz Marcysi.
— Stańcież, Janie, — stańcie!
Stoimy w głuchej pustce. Wrony latają daleko nad stertami. Mama z chustką na bakier przez oko całuje się z Marcysią, która płacze i cała drży, którą żal wstrząsa ogromny, tak ogromny, że żaden z nas wytrzymać już nie może.
Wszyscy naraz płaczemy. I niewiadomo kiedy, z łez Marcysi na ręce naszej matki spłynęła obrączka. Ta sama, złota, ślubna, właśnie podczas kąpieli przy głogu zgubiona.
— Marcysiu, ach, Marcysiu! — wołamy.
Wołaliśmy napróżno, nic nie odpowiedziała, widać ją jak ucieka polami rozmokłemi ku grobli. Jan ruszył jeszcze prędzej, teraz naprawdę, żeby czasu nadrobić.
Marcysia w jedną stronę ucieka, my w drugą zakręcamy. Po obu brzegach drogi wielkie wody rozlane.
— Teraz jedziemy groblą, — powiada nasza matka.
— Marcysia mi oddała pierścionek, — tu nas znów matka ogarnia ramionami, — bo jej wierzyłam, bo razem z nią cierpiałam. Marcysia dobrowolnie oddała mi obrączkę...
Czy mogliśmy zrozumieć? Zamiast się cieszyć z odzyskanej obrączki, matka nasza znów płacze. Uśmiecha się i płacze i powiada bez związku o jakiejś wąskiej ścieżce, która, jak grobla między wodą a wodą, prowadzi wśród przepaści, zawsze ku pojednaniu. Byleby wierzyć ludziom i razem z nimi cierpieć.
— Pamiętajcie Marcysię chłopcy, — powiada nasza matka przez łzy.
Gdy są tak prędkie i tak ogromnie jasne, nie trzeba sprzeciwiać się mamie, wiemy to bardzo dobrze. Więc się nie sprzeciwiamy, a czy pamiętać będziemy, to znowu co innego.
Powóz zakręca, stangret cmoka na konie, mama uśmiecha się i wesoło i smutno. Marcysię ledwie widać. Jeszcze biegnie, ucieka, ale oto już się rozpływa we mgle, po tamtej stronie pól.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.