<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Sława
Pochodzenie Miasto mojej matki
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SŁAWA
(Czyli prawdziwa opowieść o człowieku, któryby chętnie robił co innego)

Dawno już było nakryte do obiadu, a ciągle jeszcze musieliśmy czekać. Mama raz po raz zaglądała do kuchni i wracała z odgrzanemi wypiekami na twarzy.
— Mówię ci, że przesiąkniesz zapachem, — złościł się ojciec, — u nas zawsze wszystko musi być w małomiejskim sosie.
Jeden Tomasz nie tracił spokoju. Wszystkim leciało ciągle wszystko z rąk, Tomasz chodził poważnie dookoła stołu, jak przed Święconem. Niby coś poprawiał. Tu przełożył widelec, tam obrównał serwety, ale głównie podciągał białe niciane rękawiczki.
— Bo, proszę pana doktora, nigdy się toto nie trzyma na rękach. Spada z człowieka, za przeproszeniem, jak za duże portki.
— Nie będziecie do stołu podawali w skórzanych rękawiczkach, — odpowiedział mój ojciec, przechodząc z jadalnego do salonu.
Przed każdymi ważnymi gośćmi lustrował wszystkie pokoje, dając ostatnie dotknięcia. Pobiegliśmy, aby „razem odbyć“ salon, kancelarję i pokój matki, przygotowany dla stryjostwa.
Dla mego stryja śpiewaka i dla jego żony, stryjenki.
— Ciągle jeszcze jadą, — zawołałem, patrząc na łóżka rodziców, pożyczone gościom.
Nakryte były turecką makatą, która dotąd wisiała w salonie na honorowem miejscu.
— Nietylko jadą, ale możnaby powiedzieć — ojciec wyciągnął z kamizelki złoty zegarek, — że poniekąd już dojeżdżają.
Od chwili, gdy przyszła depesza, ciągleśmy się pytali o ową jazdę. Gdzie są teraz? Gdzie za godzinę? Gdzie za dwie godziny? Musieliśmy nieustannie czuć zbliżanie się przyjazdu. Tyle było ciągle nieoczekiwanych przerw. Zbliżają się, zbliżają, tymczasem okazuje się, że znów przestają jechać.
Cały dzień mieli być w jakiemś niemieckiem mieście, gdzie stryj występował wieczorem.
— Nie boi się przed tyloma obcymi, Niemcami? — spytałem nagle, o zmroku, w kancelarji.
— Może się i boi, ale on nigdy nie pyta, tylko wali śmiało naprzód i basta.
Wali naprzód!
— Wali naprzód przed obcymi Niemcami?
— Ma się rozumieć. — Ojciec podniósł z podłogi zapałkę. — Co ty sobie właściwie myślisz? Że Niemcy, to niby co?
— Nic nie myślę, — odpowiedziałem, — ale zawsze...
— Ale zawsze? No więc cóż z tego? Niemiec nie Niemiec, Czech nie Czech, Włoch nie Włoch, bójno ty się tylko Boga, wobec takiego głosu?!
Przerwa w zbliżaniu się przyjazdu sprawiła, że mieliśmy wcale nie pójść do szkoły. Całe popołudnie bawiliśmy się świetnie, a wieczorem odbył się przegląd naszych papierzanych żołnierzy. Przyjazd stryja wyłonił się znowu dopiero po kolacji. Wtedy to ojciec odsunął filiżankę herbaty, złożył gazetę, popatrzył na zegarek i powiedział:
— Tak, tak, — teraz już śpiewa.
Tu u nas nie mogło być słychać, ale mama zapatrzyła się w lampę i, uśmiechnąwszy się, słuchała.
Pożegnaliśmy się, umyli i poszli spać.
Już zasypiałem, gdy mój starszy brat, Irzek, podniósł się na łóżku i kazał mi być cicho.
Lampka oliwna pstrykała na oknie.
— Ciekawym, czy jeszcze śpiewa? — szepnął tajemniczo.
Przyłożyliśmy uszy do ścian, Irzek bowiem twierdził wtedy, że mury są doskonałym przewodnikiem. Słychać było przytłumione chodzenie po dywanie. Zawołaliśmy głośno, obaj naraz.
We drzwiach zjawił się ojciec.
— Czy jeszcze śpiewa? — spytał Irzek.
— Cóż to znowu za głupstwa? Spać mi tu zaraz! — Poczem, spojrzawszy na zegarek, ojciec nasz westchnął i powiedział: — Kwadrans na jedenastą. Tak, teraz śpiewa trzeci akt. Dobranoc.
Przylgnęliśmy posłusznie do poduszek. Po wyjściu ojca Irzek powiedział: — Śpiewa trzeci akt. To znaczy, że przedstawienie jest w trzech aktach. Albo w czterech? Albo może w pięciu?
Więcej nie słyszałem, gdyż usnąłem. Nazajutrz od rana zaczęło się jeszcze raz sprzątanie połączone z nakrywaniem. I tak trwa do teraz. Teraz Tomasz chodzi w białych rękawiczkach dookoła stołu, ojciec robi ostatnie dotknięcia, a ci, jak nie przyjeżdżają, tak nie przyjeżdżają.
— Więc naprzykład, — spytałem podstępnie, — ile mogą mieć jeszcze stacyj do przebycia?
— Na stacje biorąc, — odpowiedział ojciec, — sądzę, że z jakie dziewięć.
— Dziewięć! — jęknęliśmy.
— Dziewięć, ale stryj jedzie kurjerem. Nie zatrzymuje się po drodze byle gdzie.
Na każdym kroku robi nasz stryj coś niezwykłego. Zajeżdża do wszystkich miast i śpiewa, a potem nagle nie zatrzymuje się nigdzie.
Z sypialni pobrodził ojciec (przegląd mieszkania nazywał się także brodzeniem) do gabinetu, podarował nam mimochodem kilka kalendarzy lekarskich i razem z niemi poszedł do naszego pokoju, do dzieciarni.
Wszystko tu było w porządku, ławka szkolna stała równo pod oknem, ale ojciec na widok półki z zabawkami wykrzyknął:
— Ba!
„Ba“ nie znaczyło w tym wypadku nic dobrego. Zaczęliśmy jeszcze raz ściągać wszystko z półek, tymczasem na progu w czarnej sukni, obszytej białym puchem, ukazała się mama. Miała białą różę we włosach.
— Chyba już nie przyjadą dzisiaj. — Złożyła po swojemu ręce.
Ojciec podniósł głowę, równocześnie zadzwonił dzwonek w przedpokoju, wielki nakręcany bąk wypadł mi na podłogę. Poskoczyliśmy do drzwi, w których ukazał się najspokojniej w świecie Tomasz ze słowami:
— To do pana doktora.
Stanęliśmy, jak wryci, ojciec uderzył się w czoło aż klasnęło:
— Mówiłem Tomaszowi, — żadnych chorych! Czy może być coś prostszego, mówiłem tak wyraźnie.
I tak jakoś z wielkiego czekania zrobiło się zwykłe porządkowanie.
— Wszystko, wszystko musi być w porządku, — powtarzał ojciec. Zwijaliśmy się przed półką, zapychając niewygodne rzeczy w dalekie ciemne kąty.
Na szczęście nie patrzył na nas. Gniewał się na mamę za różę.
— Nie znam się na waszych modach, — te jakieś piórka, obszycia, zakrętasy! Ale żeby ktoś bez żadnego powodu kładł sobie kwiaty na głowę? Zresztą róbcie, co chcecie.
Chociaż to się nas nie tyczyło, odpowiedzieliśmy, że na najwyższej półce zrobimy miejsce dla prezentu stryja. Napewno coś przywiezie.
Ojciec skrzywił się wyniośle:
— Jeżeli ktoś przyjeżdża, trzeba się cieszyć, że przyjeżdża dana osoba, a nie wiecznie myśleć, co nam dana osoba przywiezie.
Mimo to Irzek wyścielił półkę czystym, złotym papierem. Pokryjomu równało się to „umieceniu przez tubylców wigwamu na cześć dawno oczekiwanego gościa“. Właśnie świeży arkusz przybiliśmy na wierzchu, gdy rozległ się krótki, ostry dzwonek. Jak ukłucie.
— Teraz napewno oni! — krzyknął ojciec.
Rzeczywiście był to już stryj, — ale chyba nikt na świecie nie umiał tak otwierać drzwi przedpokoju, jak nasz Tomasz!
Stryj trzymał w jednej ręce podróżną czapkę, w drugiej psa na smyczy. Z za olbrzymiego futrzanego kołnierza stryjowskiego widać było stryjenkę w jakiejś czarnej atłasowej pierzynce. Ztyłu tłoczył się ich syn, mały, mniej więcej, jak ja.
W czerwonej czapeczce.
Ojciec czekał na środku przedpokoju z rozwartemi ramionami. Myśmy się schowali za ceratową kanapę Tomasza. Na schodach słychać było ciężkie stąpanie kilku ludzi, którzy coś nieśli.
Pewno kufry z prezentami!
Stryj nie skoczył w ramiona ojca i wogóle, jakby nikogo nie zauważył. Pochyliwszy się nad białym psem w czarne łaty i kropki, powtarzał raz za razem:
— Ledi, Ledi, prosimy o spokój. Tu też znajdą się cielęce kotleciki. Tu się też dla nas znajdą cielęce kotleciki.
Nie chodzi o to, co mówił, ale jak! Jego śliczny głos wypełnił odrazu cały przedpokój.
— Widzisz, mój drogi, — teraz grzmiał do ojca, — panna Ledi jest tak zdenerwowana!
Piesek zaskuczał, stryj ukląkł prawie i też zaskuczał. Tymczasem stryjenka całowała się z naszą mamą, a syn stryja, nasz brat, czekał, zawinięty szalem, aż go odkręcą. Ludzie wnieśli do przedpokoju trzy ogromne kufry okute. Tomasz wspaniale rozkazywał, pokazując drogę do mieszkania.
Stryj „za całe przywitanie“ pogłaskał nas tylko po głowach.
Nareszcie odbyło się wejście.
Mama ze stryjenką poszły pierwsze, za niemi stryj z ojcem, za nimi my. Pytaliśmy po drodze nowego naszego brata, Karola, czy są jakie prezenty? Były, i to podobno wspaniałe. Nie dało się o tem dłużej mówić, bo ojciec usłyszał już trochę i srogo zmarszczył brwi. Przestaliśmy odrazu, tem bardziej, że żal nam teraz było ojca.
Był mniejszy, chudszy, cichszy od śpiewaka, napewno biedniejszy. Stryj miał bródkę zaostrzoną w dwa złote różki, jak święty z obrazka, ojciec zwykłą brodę w jeden różek. Stryj pachniał, niewiadomo czem, bo nie była to perfuma. Może te wszystkie miasta, cała droga daleka, przez którą jechał, może nawet trochę sam głos w nim pachniał?... Ojciec nasz tylko sobą i zwykłym doktorskim karbolem.
Stryj właściwie nie szedł, lecz stąpał, jak trzej królowie-monarchowie, to patrząc pod nogi, to odbijając się wzrokiem dumnie pod górę. Niby ku wybranej gdzieś gwieździe. Ojciec szedł zwykłym, uważnym krokiem. Właściwie wyglądał na o wiele gorszego i słabszego stryja.
Gdy siedli w salonie na naszych morelowych fotelach, ojciec nasz wziął zaraz Karola na kolana. A stryj? Nic podobnego! Jakby nas wcale nie widział. Siedział dla siebie samego, a i tak zrobił odrazu rzecz, z powodu której nie mogliśmy oczu od niego oderwać...
Natężył się lekko i przerzucił w sobie głosem. U innych ludzi nazywa się to zwykłem chrząknięciem. Ale stryj nie chrząknął, tylko jakby złoty kamień potrącił w sobie i na lepsze miejsce przestawił.
Można było słuchać tego przestawiania bez końca.
Stryjenka otworzyła drzwi, — że ludzie od kufrów czekają na pieniądze. Stryj jęknął groźnie a prześlicznie, ojciec wstał i poszedł zapłacić.
Zostaliśmy przy stryju tylko my, Karol i Ledi.
Karol bawił się otwieraniem i zamykaniem klawjatury. My z Irzkiem staraliśmy się przypochlebić Ledi. Głaskaliśmy ją po czole i za uszami. Warczała zpodełba.
Stryj ziewnął, przeciągnął w sobie strunę i spytał, czy uczymy się grać?
— Bo, — dodał, pokazując palcem Karola, — mój pan Karol jest niemuzykalny, jak pień.
Nie śmieliśmy nic odpowiedzieć, zresztą stryj wcale na to nie czekał.
— Patrz, Karolu, — rzekł, — jak wyglądają twoi bracia?
Naturalnie, — mieliśmy dziś nowe ubrania.
— A ty zawsze obdarty i brudny, jak szewc!
Karol cicho odszedł za fortepian.
— Prawda Ledi, jak szewc!
Zazdrościliśmy jej z całego serca. Trzymał ją na kolanach i ciężkiemi rękami gładził po nogach, śmiejąc się: — cielęce kotleciki, cielęce kotleciki.
Nagle zepchnął psa i, wsłuchawszy się uważnie w powietrze naszego pokoju, zaśpiewał, a raczej powiedział do samego siebie parę liter.
Były tak dźwięczne, że odrazu jakby się od nich rozszedł blask po całym salonie.
Na to ukazał się w drzwiach ojciec i zawołał:
— Ho, ho, ho! — Ale mama już jest, przejdziemy do jadalni.
Mama mego stryja i ojca, czyli nasza babka czekała w stołowym, żeby ukochany syn przyszedł do niej pierwszy. Później, przy czarnej kawie opowiadała, że podczas tego czekania serce jej chciało wyskoczyć z radości.
Na przywitanie babki patrzyliśmy z oburzeniem. Nigdyby nie potrafiła witać się tak z naszym ojcem. Stryj trzymał w jednej ręce sznurek od Ledi, drugą przyciskał babkę do siebie, wznosząc ostrożnie złotą bródkę nad czarnemi szkiełkami babcinego czepca. Głaskała syna po włosach. Z płaczem przysuwała go do siebie i odsuwała.
W tabaczkowem, szorstkiem ubraniu wyglądał chyba, — jak wspaniały dąb.
Wszystko, co było w naszym domu nowego, najlepszego, chowanego tylko na największe święta, wystąpiło dzisiaj do stołu. Nigdy nie myśleliśmy, że się tak trzeba wszystkiem z gośćmi dzielić. Gdyby nie mama i trochę, trochę Tomasz, nie jedlibyśmy nic przy tym obiedzie.
Ledi dostała przed nami specjalny kotlecik cielęcy, skrobany. Zresztą wszyscy słuchali stryja. Jadł tak samo, jak mówił, patrząc od czasu do czasu wgórę, mimo lampy, w jakieś inne, jeszcze większe światło, niby w wybraną gwiazdę. Musiał ją po swojemu dostrzegać, bo mu się powieki same ostro mrużyły.
Opowiadał rzeczy, które nas zachwycały, choć nie rozumieliśmy z tego wszystkiego ani jednego słowa.
Były tam dalekie miasta o dziwnych nazwach, wyprzedane sale, zachwycone tłumy, jacyś dyrektorzy, przy których stryj prawie stale wymawiał słowo szubrawcy, mimo że mu babka niespokojnie wskazywała na nas oczami. Były światła, kulisy, kwiaty, wieńce, loże, różne obce języki. Mieszały mu się w opowiadaniu, jak srebrne papierki cukierków, które zginał w palcach.
Po obiedzie Karol przyznał się w dzieciarni, że nigdy jeszcze w życiu tak dużo nie jadł, jak dziś. Jeszcze mu dotąd bije serce od tylu znakomitych potraw. W zakładzie, w którym był, prawie nic nie jedzą.
Może być, — miał bardzo chude policzki. Pokazaliśmy mu kołnierze naszych ubrań, które nam matka wyhaftowała.
— Ja mam zawsze ten mundur, — mruknął z pogardą, szarpiąc na sobie bluzkę.
Zazdrościliśmy mu munduru i że już nie wymawia kilku polskich liter. Irzek pierwszy to odkrył. Poszliśmy do salonu, żeby to powiedzieć mamie. Nie dla skarżenia, ale jako ciekawą rzecz. Stanęliśmy cierpliwie koło jej fotela, czekając, aż się zrobi przerwa w rozmowie.
Stryj ciągle jeszcze opowiadał.
Nareszcie zrobiła się przerwa i już mieliśmy szepnąć o Karolu, gdy właśnie w tę przerwę wsunął się cicho głos babki.
— Tak nam to opowiadasz i opowiadasz, a czybyś nie chciał zaśpiewać czegoś?...
Stryj zbladł i krótko zapytał: — Co?
— Myślałam sobie poprostu...
— Teraz, po obiedzie?! — krzyknął ostro. — Wam się wszystkim zdaje, że śpiewać, to to samo co spać, jeść.
Przestraszyliśmy się.
— Myślałam poprostu, że sprawi ci to przyjemność.
Krew mu uderzyła do głowy i powiedział dobitnie:
— Życiem przypłaca się, mamo, tę przyjemność.
Wobec tego ojciec nasz uznał, że trzeba się iść przejść. My z nimi, — Ledi, Irzek, Karol i ja. Stryj w cylindrze, ojciec w meloniku, Karol w czerwonej czapeczce i Ledi na smyczy. Przy połowie piętra stryj zatrzymał się i parę razy przedrzeźniał: — Zaśpiewaj, zaśpiewaj, zaśpiewaj! Wszystkim wydaje się to takie proste...
Obeszliśmy dokoła Sukiennice. Ze względu na głos stryj nic podczas całego spaceru nie mówił. Odezwał się tylko raz w cukierni, gdzie kupowaliśmy ciastka:
— Mój Boże, jakaż to malizna.
Pierwszy raz wtedy wstydziliśmy się naszego kochanego miasta.
— Jedno tylko macie śliczne, — zaśmiał się później ukradkiem na ulicy Brackiej, — to ten śnieg.
Zakutany po uszy, wyciągnął dłonie i patrzył, jak mu spadają na palce białe, lekkie płatki.
— Na całym świecie niema chyba takiego śniegu.
I tak, we wspaniałem futrze, czekał z przymkniętemi oczyma i z wyciągniętemi przed siebie rękami.
Na ulicy Brackiej wstąpiliśmy do innego niego stryja, profesora i jego małej córki, Ady. Miał oprócz tego jeszcze synów i żonę, ale naprawdę liczyła się tylko Ada. Nie podobał się jej stryj-śpiewak. Krzyczała cały czas, a on się z nią drażnił, jak z małem zwierzątkiem. Zdawało się wkońcu, że się już pogodzili. Wziął ją na ręce. Właśnie wtedy ugryzła go w palec tak mocno, że aż krew poszła.
Wizyta u profesora, jak z tego widać, niebardzo się udała i wieczór spędziliśmy w domu przy kominku. Stryj zasiadł obok mego ojca. Rozwalił się przed płonącemi szczapami. On jeden chyba umiał tak trzymać rękę nad ogniem, — jakby błogosławił płomieniom.
W pewnej chwili zawezwano go do sypialni, żeby coś zrobił z kuframi. Nie mogą tak stać wiecznie. Poszliśmy wszyscy. Sterczały na środku wielkiego pokoju. Kluczyki od nich nosił stryj na specjalnym złotym łańcuszku.
— Rozumiesz mnie, — prawił do ojca, chodząc koło skrzyń, jak ksiądz koło ołtarza, — możesz śpiewać anielsko, wszystko na nic, jeżeli się im nie dasz napatrzeć. Rozumiesz? Muszą się najeść oczyma. Ileż razy na scenie czuję, czuję poprostu, że mnie jedzą.
Słuchaliśmy tego ze zgrozą.
Pootwierawszy skrzynie, zaczął wydobywać kostjumy. Stryjenka chciała pomóc. Krzyknął, a raczej zatrąbił na nią złotym głosem tak srogo, że odrazu wróciła na swe krzesełko.
Nigdyśmy jeszcze takich skarbów nie widzieli. Ze skrzyń wypływały całe rzeki jedwabiu, niby delikatną pajęczyną, oprzędzonego haftem.
— Wszędzie ręczny. Wszędzie prawdziwy. — Stryj wskazał palcem na stryjenkę. — Ona, ona. Całe miesiące pracy. Ha, trudno.
Rzeki jedwabiu, srebrne zbroje, chodaki nabijane szkłanemi kamieniami, miecze, błyszczące tarcze, kilka prześlicznych peruk z długich „żywych włosów“.
Tomasz musiał uprzątnąć z szafy rzeczy moich rodziców. Wstawiało się tam ostrożnie królewskie szaty mego stryja, który, przekładając z ręki do ręki pyszne materje, przymykał oczy, ostrem światłem źrenic odnajdywał wybraną gwiazdę i śmiał się:
— Rozumiesz? Blask, blask, wszystko jest w tym blasku.
Nagle okazało się, że na dnie jednej ze skrzyń jest naprawdę coś dla nas.
Co?
Cała kolej!
Była to kolej, nieomal prawdziwa, ze składanemi szynami, zwrotnicami, stacjami, świetnie nakręcana, na ciężkich kołach, lanych z prawdziwego żelaza.
Nawet Karol wylazł teraz z ciemnego kąta. Chcieliśmy ją zabrać i przedewszystkiem postawić na wyścielonej półce.
Stryj nie dał. Musiał przedtem wszystko sam pokazać.
Usiedli razem z ojcem na podłodze, zestawili szyny — i pociągi zaczęły jeździć dokoła foteli. Fotele nazywały się teraz imionami miast, w których stryj niedawno występował.
— Patrz, — wołał do ojca, — tu wysiadamy, tu się przesiadamy, a tu znowu mamy szalone powodzenie.
Nasz pociążek pilnie terkotał, stryj sunął za nim szybko po podłodze. Nie dali nam bawić się tego wieczora lokomotywą, a jutro rano trzeba było iść do szkoły. Mówiono z początku, że nie pójdziemy, ale stryj musiał się ćwiczyć.
Wtedy nie wolno być nikomu w domu. Ja zostałem — był to prawdziwy cud — z powodu zaczerwienionych migdałów. Rodzice wyszli na palcach, Tomasz pilnował przedpokoju, by nie dopuścić, broń Boże, żadnych chorych.
Zostaliśmy we dwoje, ja u siebie w łóżku, Ledi u stryja w salonie, gdzie właśnie pracował.
Dobrze, żem wytrzymał, żem z łóżka nagle nie wyskoczył i nie uciekł do Filipiny do kuchni. Z początku nic strasznego. Brząkał tylko w klawisze. Ale potem brząkanie przeszło mu w głos, który piął się do góry i spadał, — piął się do góry i spadał, coraz większy, mocniejszy, — jak skała.
Cisza. Potem stryj nagle do samego siebie: — Nie, błaźnie, jeszcze raz!
Skuliłem się ze strachu na łóżku.
Głos znów zaczął się wspinać, lać, rozlewać, huczeć w całem mieszkaniu, kruszyć i znów łączyć, niby roztopione złoto przepływać, póki Ledi nie zawyła. Wtedy otwarły się nagle drzwi salonu i, kopnięta z całych sił, potoczyła się, jak kłębek białej włóczki, od drzwi przez całą kancelarję, aż do naszego pokoju.
Na progu ukazał się stryj z okrzykiem — bydlę!
Był wspaniały i straszny. Oczy miał całkiem białe, nasycone wytężonem światłem, twarz rozognioną, pełną najokropniejszej troski. Nie zamknął za sobą drzwi.
Chodząc tam i napowrót, toczył ze siebie i ciągnął, i kuł i hartował swój głos. To znów przystawał, wyrzucając w powietrze duże, białe dłonie, i jakby w poszukiwaniu ostatniej deski ratunku, wołał: — Nie, nie, nie!!
Jeszcze raz ostrzył ogromne tony od początku. Wziąłem Ledi do łóżka, żeby cicho siedziała, — głos łamał się stopniami pod górę — pod górę. Stryj znów z rozpaczą wyciągnął ręce przed siebie.
Płakałem, Ledi lizała mnie po twarzy. Siedzieliśmy we dwoje cichutko, gdy stryj nagle krzyknął w salonie: — Cóż to za piekielna męczarnia!!!
Wlepiliśmy się z Ledi w poduszkę. Przebaczyłem teraz stryjowi, że kopnął niewinne zwierzę, że nam nie dał pociągu, że rzeczy moich rodziców zostały wyrzucone z szafy, przebaczyłem mu wszystko, byleby wyszedł już raz nareszcie tym głosem, — jak mi się zdawało — na sam szczyt powietrza.
Rano mu przebaczyłem, a wieczorem darowałbym za darmo całe swoje życie. Sądzę nawet, że wszyscy, którzy wtedy u nas w salonie siedzieli i słuchali, tak samoby zrobili.
Ze wszystkich gości pamiętam tylko pana autora — ojciec na niego tak mówił — to znaczy pana Galla. Mówili sobie ty.
— I co ty na to, Gallu — pytał ojciec, przesiadając się z krzesła na krzesło.
— Co ja na to? Niewiadomo. — Powiedział „niewiadomo“, rozwinął napisane nuty i zaczął bębnić palcami po dużych czarnych kropkach.
Nikomu nie udawała się rozmowa. Babci trzęsły się poprostu ręce. Żona pana Galla siedziała jak mumja. Stryj rozmawiał ze wszystkimi i coraz lekkiem chrząknięciem przeciągał sobie w piersiach złotą strunę. W pewnej chwili powstał i powiedział:
— No więc proszę.
Pan Gall oddał nuty mojej matce. Wzruszyła ramionami, — że się wstydzi.
Zsunął swe siwe, długie włosy z jednej skroni na drugą i mruknął, że sam musi słuchać zdaleka. Uciekliśmy z Irzkiem pod fortepian, gdzie zawsze siedzieliśmy podczas każdej muzyki.
O, — teraz stopy mamy spoczęły na złotych pedałach. Stryj stał bokiem do fortepianu i oddychał wysoko, jakby mu się w piersiach waga kołysała tam i napowrót. Był zupełnie blady, tylko uszy mu się czerwieniły. Słuchał niemi ostrożnie ciszy salonu.
Nagle pedał ugiął się pod pantofelkiem, tuż nad naszemi głowami przez grube pudło wytryskać jęły małe tony, niby krople, póki w nie nie wpłynął z cudownym szumem pełny strumień głosu mego stryja.
Sczepiliśmy się z Irzkiem rękami.
Stryj śpiewał:

Gdzie wiosłem obrócę,
Tam pali, tam pali się toń!


Nie chodziło o te słowa, ani o to, że pan Gall zaczął gryźć własny kułak, i że ojciec wstał, jakby przez kogoś niespodzianie zawołany, ani, że babka skuliła się na fotelu. Ale zaczęły się nam ukazywać całe kraje obce, jakieś światy kolorowe i różne dobre, szlachetne uczynki.
Pieśń umilkła, stryj podszedł do fortepianu. Przewracali nuty razem z matką, poczem wypłynął znów śpiew, tak ogromny, że już nie mogliśmy wytrzymać. Pierwszy wylazł z ukrycia Irzek, za nim ja. Podeszliśmy na palcach, żeby być jak najbliżej. Ojciec wyciągnął do nas groźnie rękę, ale już było za późno. Przyłożyliśmy uszy do kamizelki stryja i prosto stąd słuchaliśmy, jak w nim szumi piękny, gorący oddech.
Nic na to nie powiedział. Nawet mu nie drgnęła blada, nieruchoma twarz, usta dalej śpiewały.
Patrzyliśmy na jego oczy z pod złotego łańcuszka kamizelki. W ostrem zwężeniu coraz odnajdywały daleką, jakby gdzieś za czarnemi oknami salonu wynalezioną gwiazdę.
Skończyło się.
We drzwiach ukazał się Tomasz i Filipina. Zaczęła na cały głos błogosławić. Ojciec wypchnął ją za drzwi i tam nagle uściskał.
Żona pana Galla powiedziała:
— Trudno, dostałam gęsiej skórki.
Na co stryj, starłszy pot ze skroni, — że to nic nie jest. Trzebaby jeszcze dodać gest, ruch, barwę, blask. Żeby mogli oczy wytrzeszczać. Oni, publiczność.
Postanowiono tego samego wieczora, że wystąpi przed nimi w Krakowie. Pan Gall zostawił cały plik nut, a ojciec powiedział mamie o stryju, wieczorem w jadalni, słyszeliśmy przecie na nasze własne uszy:
— Niech robi, co chce. Jemu wszystko wolno, ja się nie mogę oprzeć.
Słowa o opieraniu się powtarzały się coraz częściej. Prawie nie mieszkaliśmy w naszem mieszkaniu, tak dużo stryj ćwiczył. Ojciec prawie nie przyjmował chorych. Tomasz sam przyznał, że teraz nie wie, za co ma pierwej łapać. My też nie wiedzieliśmy, czego się uczyć, bo ciągle trzeba było pomagać Karolowi. I niebardzo było gdzie się uczyć. Stryjenka zajęła całą dzieciarnię na haftowanie płaszczów koronacyjnych.
Ale ojciec stale odpowiadał mamie, — że nie może się oprzeć.
Nie dziwiliśmy się temu. My też, zobaczywszy nasze własne nazwisko pewnego pięknego ranka wylepione na murach, nie mogliśmy się oprzeć. Koledzy pękali z zazdrości. Wróciwszy do domu, rzuciliśmy się stryjowi na szyję.
Wydął pogardliwie usta, — przecież to i tak będzie skandal, gdzież tu śpiewać i przed kim w takiej nędznej mieścinie?!
Baliśmy się strasznie teraz o nasz Kraków, choć ojciec ciągle dowodził stryjowi, że się miasto nie poszkapi.
— Zobaczysz nabitą salę — kończył taką rozmowę.
Zastanawialiśmy się, w jaki sposób będzie sala nabita. Irzek sądził, że będą puszczać sztuczne ognie na cześć stryja. Nie mówiliśmy o tem nikomu, bo i tak teraz ciągle wszystkim przeszkadzaliśmy.
Jak ojcu chorzy. Zamiast czekać na nich popołudniu, brał nas ze sobą na spacer, a właściwie do teatru. Patrzyliśmy, jak czarny ogonek kupuje bilety i czy kupują „na stryja“.
Na dzień przed koncertem ojciec sam stanął w ogonku, i cierpliwie, ze wszystkimi posuwał się do okienka. Kupił dużo niebieskich biletów i oznajmił stryjowi podczas podwieczorku:
— Mówiłem ci, że się miasto nie poszkapi. Czy już wiesz? Buda wyprzedana.
W dzień koncertu mieszkaliśmy u babki, na Karmelickiej ulicy. Stąd pojechaliśmy do teatru na koncert. Była masa ludzi wszędzie. Gucio powiedział nam, że gdy się jeszcze więcej zapełni, przyjadą strażacy i przywieszą ławki do żyrandola, wiszącego u stropu. I dopiero, gdy oświadczył, że wpośród tych ławek będzie nasza, szkolna z dzieciarni, uwierzyliśmy, że to nieprawda.
Ojciec do ostatniej chwili chodził w futrze po korytarzu. Różni ludzie ciągle go o coś pytali. Za każdym razem odpowiadał im:
— Świetnie! Świetnie!
Zaterkotały dzwonki, uciszyło się zupełnie i wyszedł stryj, we fraku, z brylantowemi spinkami w gorsie. Brawo było niewielkie, choć my biliśmy z całych sił. Za stryjem szedł pan Gall.
Karol bawił się w kącie loży, — mówił, że widział to już tyle razy. Wtedy dopiero powiedział mi Irzek, że nie będzie żadnych ogni sztucznych, tylko sam śpiew.
Śpiew trwał cały prawie wieczór, to stryj, to znów publiczność z brawami, jakby jakaś walka. Mimo że ich wcale nie widział, wpatrzony świetlistą szparą spojrzenia ponad żyrandol, w tę jakąś niedostrzegalną swoją gwiazdę.
Gdy skończył już wszystko, zerwała się burza oklasków. Ludzie wniebogłosy wykrzykiwali nasze nazwisko. Pan Gall rzucił się stryjowi w objęcia. Służący w granatowych frakach wnosili wieńce. W ogłuszającym hałasie pokazał mamie ojciec największy, laurowy i powiedział:
— Ten jest od nas.
Mama z wypiekami na twarzy ścisnęła ojca za rękę.
Dawno staliśmy na korytarzu, a huk ciągle jeszcze nie ustawał. Nie można już było dłużej czekać, obeszliśmy teatr od tyłu. Niebo czarne, gwieździste, wznosiło się wysoko nad grubemi gałęziami plant. W oświetlonym przedsionku czekało kilku panów w wytartych paletkach. Bardzo się niecierpliwili.
Ojciec nam wytłumaczył, że to są recenzenci, którzy o wszystkiem, co się działo tego wieczora, napiszą jutro w gazetach. Odwrócili się od nas, — z głębi korytarza kroczył już stryj. W rękach, drżących może jeszcze od śpiewu, niósł wieńce. Czerwone wstęgi wlokły się po podłodze.
Recenzenci zastąpili mu drogę. Nie wolno mu było mówić na powietrzu. Oddawszy do potrzymania kwiaty, ściskał tych panów za ręce. Potem wsiadł do powozu, zawołał na mego ojca i pojechali. Mama i stryjenka odwiozły nas na Karmelicką, więc nie wiem, co się działo w domu tego wieczora. Napewno była olbrzymia kolacja!
Co się potem działo od koncertu do wyjazdu stryja, niebardzo pamiętam. Jedno jest pewne, że w parę dni po koncercie dostałem liszajów na brwiach. Mama mówiła, że to z pewnością od Ledi, ale mimo to, gdy stryj wyjeżdżał, płakałem serdecznie.
Stał we drzwiach z podróżną czapką w ręku. Stryjenka w atłasowej salopie dawno czekała w powozie, na dole. Stryj patrzył, czy ludzie, znosząc, nie potrącają zanadto kufrów, pełnych tyłu wspaniałości. Bił po okuciach laską i mówił do ojca:
— Szkoda, żeś mnie nie słyszał w pełnym blasku.
Gdyśmy wrócili do pokoju, Tomasz wynosił na ramieniu dobrze podeschnięte wieńce laurowe do kuchni. Stryj zabrał tylko wstążki.
Mama stała w otwartych drzwiach, jakby niezmiernie zdziwiona. Ojciec zachmurzył się, machnął ręką, kazał mi się ubrać i poszedł ze mną do swego kolegi, doktora od liszajów.
Ten kolega doktór oświadczył, że ich dostałem od psa.
Więc od Ledi.

II

Trwały więcej, niż rok. Nikt się nie spodziewał, że będą tak uporczywe. Smarowało się je wielu rozmaitemi maściami, które najczęściej pachniały cynamonem.
Z tego powodu przestano u nas dawać cynamon do legumin i nawet dziś w moim własnym domu cynamonu do legumin się nie dodaje.
Gdyby był stryj nie kopnął wtedy Ledi i gdyby mnie potem nie polizała, nie dostałbym tego paskudztwa. Mimo to przebaczyłem stryjowi wszystko.
Wszędzie go malowali, jako króla, lub bohatera z mieczem. Pod spodem drukowano pochwały w różnych językach. Prócz naszego nazwiska, nie rozumieliśmy z tych artykułów ani jednego słowa. Ale ojciec czytał to wszystko głośno po herbacie z bardzo wielką radością.
Biada, jeżeli wtedy właśnie przyszedł jaki chory. Wtedy ojciec pytał się Tomasza, czy „jako taki“ ma jeszcze prawo żyć?
Pisywali do siebie ze stryjem coraz częściej, i ojciec coraz częściej mawiał, że też mu się jeszcze coś od świata należy.
Zastanawiałem się, co się może człowiekowi należeć od świata i jak się o to kłócić?
Pewnego dnia po telegramie, który przyszedł rano, mama rzuciła przy śniadaniu półmisek z szynką na podłogę. Uznaliśmy niezwykłość tego wydarzenia. Tomasz cały dzień zamykał chorym drzwi przed nosem.
Mama wróciła z Karmelickiej zapłakana i całkiem poprostu, przy nas, powiedziała ojcu:
— Rób, jak chcesz, tak czy inaczej, zawsze będziemy razem.
Ojciec zbladł, poczem powiedział też poprostu i przy nas:
— Niema lepszej żony na świecie.
Posłał Tomasza po babkę. Długo siedzieli we troje przy kominku. Nasze papierowe łodzie płynęły po dywanie, a ojciec pokazywał mamie, niby coś w oddali, za Sukiennicami. Nawet białą, wąską szparką mrużył oczy, jak stryj.
Ale nie widzieliśmy nad ojcem miejsca wybranej gwiazdy, choć Irzek potem mówił, że może trochę widział.
Za parę dni szaleliśmy z radości. Ojciec rzucał doktorstwo i stawał się dyrektorem teatru. „Umieraliśmy“ też z tego powodu ze strachu. Na dyrektorstwo trzeba było pieniędzy. Nasze własne już poszły i nie wystarczyły. Nikt nie chciał pożyczyć, wszyscy tylko rady dawali.
Wiedzieliśmy prawie zawsze dokąd ojciec idzie i kiedy będzie wracał. W skrytości ducha modliliśmy się do ludzi, u których w danej chwili był o pożyczkę. Żeby się zgodzili. Żeby już nareszcie dali te pieniądze.
Czekaliśmy go ukradkiem za firanką, w salonie. Gdy wracał z laską sztorcem postawioną w kieszeni, wiedzieliśmy, że z niczem. Szedł wtedy ciężko, przykucając w kolanach.
— Dla kogo to wszystko? — pytała mama, gdy wróciwszy, stał w płaszczu przy morelowym fotelu.
— Dla nikogo, — odpowiedział, — dlatego, że ja też chcę żyć.
Aż pewnego wieczora wrócił dwukonną dorożką i pokazał podpisany weksel. Chyba całe życie pamiętać będę ten długi, żółty papierek, który w ręku ojca powiewał, niby sztandar jakiegoś olbrzymiego zwycięstwa.
Z synów doktora staliśmy się synami dyrektora teatru.
W swoim czasie odbyło się to całkiem dosłownie. Wróciwszy z dyrektorskiej podróży, rano, po śniadaniu, kazał ojciec wyjść Tomaszowi do sieni i zadzwonić w charakterze chorego. Musieliśmy być przy tem wszyscy w przedpokoju.
Cóż miał Tomasz robić? Zadzwonił i jak mu kazano spytał w drzwiach, — czy zastałem pana konsyljarza?
Ojciec ukłonił mu się nisko i odpowiedział:
— Przepraszam pana dobrodzieja, ale pan doktór wyjechał i już nigdy nie wróci.
Wybuchnęliśmy śmiechem, Tomasz się zaczerwienił, ojciec dobył z pularesu papierek dwudziestokoronowy i wręczył go uniżenie „pacjentowi“:
— Służę panu dobrodziejowi i bardzo przepraszam za zawód. Pan będzie łaskaw powiedzieć chorym pana konsyljarza, że każdemu chętnie zapłaci, byleby ich już nigdy w życiu nie oglądać.
Ojciec ukłonił się i, objąwszy mamę przez pół, wszedł razem z nami do salonu. Miała łzy w oczach.
— Nie wiedziałam, — westchnęła z uśmiechem, — że było ci tak ciężko.
W ten sposób z synów doktora awansowaliśmy na synów pana dyrektora. Chodziliśmy do „naszego“ teatru ukradkiem i otwarcie, ile się nam tylko żywnie podobało. Od czasu nowej sztuki pod tytułem „Popychadło“, postanowiliśmy do wszystkich służących mówić pani. Podczas wykładu o machinie Atwooda myślałem zawsze o Hamlecie. Już nie mówiąc o tem, jakbyśmy teraz mogli zaimponować Karolowi. Mimo wszystko przecież ojciec nasz pokonał stryja, bo jednak dyrektor jest ponad artystami.
Nasze spotkanie było coraz możliwsze. Telegrafowali do siebie coraz częściej.
— Będzie śpiewał u mnie! Czy ty sobie to możesz wyobrazić?!
Mama sobie to wyobrażała ślicznym równym uśmiechem, gdy nagle ojciec przyszedł z kancelarji, rzucił na stół depeszę i powiedział, że o spotkaniu niema już wcale mowy. — On mnie traktuje, — bił pięścią w telegram, — jak jakiegoś swego dyrektora. Rozumiesz? Po tem, co zaszło, nie znamy się, nazawsze! Nie istnieje dla mnie. Trudno, straciłem brata. Ale zato nabrałem doświadczenia!
Jak miał stryj dla nas nie istnieć, kiedy tak głośno żył dalej dla świata. Zjawiał się ciągle w wielkich obcych ilustracjach z samsonowskiemi puklami na plecach, wpatrzony centkowaną fotograficznie źrenicą w swoją daleką gwiazdę. Jakże miał przestać być, gdy z wydrukowanego pod portretem artykułu okazało się, że jedzie do Ameryki, i to na długi czas.
Mimo wszystko „szaleliśmy z radości“. Teraz już nietylko ziemia, kolej, hotele, mosty i rozmaite kraje, ale nawet morze musiało brać udział w sławie naszego nazwiska.
— Skoro już jedzie tak daleko w świat, — ojciec wzruszył ramionami i znów zaczął sypać telegramy. Trwało to dość długo, niby telegraficzny pojedynek na cyfry. Ciągle się umawiali o ilość i cenę występów.
— Niesłychane, niesłychane pieniądze, — powtarzał ojciec. — Dobrze, że warto, ale wkońcu, czy oni zechcą płacić tyle?
„Ich“ — publiczności — nienawidziliśmy teraz z całego serca. Powinniby byli choćby całe miasto sprzedać i zapłacić.
Pojedynek ustał, ojciec powiedział, — niech będzie co chce, jest mi to wszystko jedno, — i na mieście pojawiły się ogromne afisze, jak wół, z nazwiskiem stryja.
Zajechali do hotelu, nie do nas.
— Już nie u nas. Co to, to nie, — orzekła cierpko mama.
Nazajutrz byli tylko na powitalnym obiedzie. Stryja, jako takiego, widzieliśmy przedtem w teatrze, na próbie.
Zmienił się, był jakby jeszcze większego wzrostu, bo utył. Teraz już naprawdę ruszał się, jak król. Wszyscy mu ustępowali z drogi, a właściwie sam wszystkich roztrącał. W półmroku czarnych dekoracyj szedł naprzód, nie zważając na nikogo, niby szumiący słup cienia.
Na próbie nie śpiewał, ledwie dosłyszalnie zaznaczając melodje. Dopiero pod koniec w ostatnim akcie, ni z tego, ni z owego, gdy przyszło „opowiadanie“ zaczął tak czystym i przecudnym głosem, że mu z otwartych ust bił jak promień słońca.
Orkiestra przestała grać i zaczęła walić brawo. Niby się kłaniał, a jednak ruchem głowy jakby zaprzeczał, wsłuchany w czarną głębię widowni. Twarz jego, zlana grubym potem, wydała się nam smutną śmiertelnie.
Wtedy właśnie, na tej próbie, ukryci na galerji, postanowiliśmy urządzić stryjowi owację kwiatową, za nasze własne pieniądze, dotąd pilnie składane na rower.
Podczas powitalnego obiadu okazało się, że Karol nie wie już właściwie po jakiemu mówi. Zostało mu trochę polskich słów, ale przybyło tyle obcych, żeśmy go prawie wcale nie rozumieli. Powiedział nam w tajemnicy, że się ze swym ojcem nienawidzą, ale że jemu, Karolowi, jest to całkiem obojętne, bo i tak wkońcu zawsze syn przetrwa ojca.
Chciałem mu opowiedzieć o liszajach od Ledi, ale oni wcale już nie pamiętali, że wogóle była u nich kiedyś. I tak ze wszystkiem, na każdym kroku. Przez cały czas mówiło się tylko o hotelach, pociągach i wygodnych połączeniach. Pod koniec obiadu ojciec odebrał telefon, że „oni“ poprostu szturmują kasę.
Stryj się uśmiechnął i zaraz zapomocą ślicznego chrząknięcia popróbował złożonej w piersiach struny. Wydała dźwięk tak czysty, że mnie z Irzkiem przeszedł nagły dreszcz. Ale stryj nie był całkiem zadowolony. Zmrużywszy jedno oko, przysłuchiwał się ostrożnie i nieufnie.
Na kawę przyjechał profesor z Adą. Powiedziała, że też ma głos. Kazaliśmy jej chrząknąć dla sprawdzenia. Chrząknięcie było tak marne, że parsknęliśmy śmiechem. Chciała koniecznie śpiewać przed stryjem. Zgodził się, ale przez cały czas tego nieszczęsnego śpiewu rozmawiał z naszym ojcem o czem innem.
Pretensjonalny popis skończył się zwykłym ordynarnym płaczem Ady.
Wodzili się potem z ojcem we dwóch, po salonie, żeby wszystko zupełnie wyjaśnić. Uznaliśmy po tej rozmowie, że mimo, iż ojciec był dyrektorem, nigdy stryja nie pokona.
Ojciec był tak przybity, że się nawet nie ucieszył naszemi przygotowaniami do owacji. Oddał nam nasze zaoszczędzone pieniądze, a mamie powiedział wieczorem:
— To trudno, między nim a mną coś pękło nazawsze, nie zrozumiemy się nigdy.
Okazało się to zwykłą nieprawdą odrazu podczas pierwszego występu.
Idzie pierwszy akt, ojciec siedzi z nami w loży, i raz po raz mówi do mamy: — Bój się Boga, słuchaj.
Po drugim akcie, gdy ze wszystkich balkonów gruchnęły kwiaty, krzyki, klaskanie i tupanie, zrywa się i powiada:
— Chodźcie, chłopcy, do niego.
Byliśmy wtedy pierwszy raz w życiu za kulisami. Dotąd pamiętam pustą, kwadratową przestrzeń, dzieloną płótnem dekoracyj, dziurkowaną u góry i od dołu główkami lampek elektrycznych.
W garderobie uderzył nas widok całkiem nieoczekiwany. Wydało się nam w pierwszej chwili, że między stosami wieńców i kwiatów stryj, w srebrnej zbroi, płacze.
Tymczasem wtedy jeszcze nie płakał. Siedział tylko przed lustrem i, pochylony, dyszał. Wielką mocą swych zapewne ogromnych płuc dyszał na zakurzoną podłogę tak mocno, że długie włosy peruki drżały jak na wietrze. Ze skroni spływał stryjowi pot i kapał widocznemi kroplami. Tworzyły się od tego na czole i policzkach grube brózdy, któremi jakby ściekać zaczynała wdół cała twarz. Żyły rozdęte na szyi pomieszały się z koleiną roztopionej szminki.
Nie zwrócił na nas żadnej uwagi. Zdaleka ciągle słychać było szum brawa.
Spostrzegłszy nas nareszcie, podniósł do góry umazaną twarz i, szarpiąc na sobie srebrne łuski zbroi, wykrzyknął:
— Co za błazeństwo! Wiecznie, zawsze w tych szmatach, świecidłach! Już nie mogę!
Zdarł z głowy perukę i, wsparty na frakowej klapie mego ojca, rozpłakał się jak dziecko.
Wyszliśmy na korytarz. Ada powtarzała: — Dobrze mu tak, dobrze mu tak, kiedy ja śpiewałam, rozmawiał.
Powiedzieliśmy jej, żeby nie podnosiła łapy, kiedy kują konia, na co ona, że ją to nic nie obchodzi i że gdy stryj będzie wyjeżdżał do Ameryki, już na dobre, — wcale go nie odprowadzi. I nie odprowadziła. My, naturalnie, byliśmy do końca.
Powóz czekał przed hotelową bramą, za nim wielka platforma na skrzynie. Było ich kilkanaście. Aż ludzie przystawali na ulicy. Padał drobny śnieg. Stryj we wspaniałem futrze dreptał z miejsca na miejsce i patrzył jak służba ładuje kufry na platformę. Stryjenka w atłasowej salopie czekała cierpliwie w powozie.
Karol żarł cukierki. Za każdym razem otwierał okrągłe pudełko i wpychał sobie do ust po pięć, dziesięć czekoladek.
— No, jazda, teraz tę ostatnią, — stryj kopnął wielką skrzynię, wzruszył ramionami, rzekł do ojca, — błażeństwo! — i zapatrzony, jakby w gwiazdę, wybraną wyżej hotelowego dachu na szarem chmurnem niebie, — pojechał.
Nie widzieliśmy się od tego czasu, aż po wielu, wielu latach, gdym wracał do rodzinnego miasta z dalekich na świecie zarobków. Któż sobie zdoła wyobrazić mą radość! Idę z małym kuferkiem od stacji i nagle!
Widzę na murach znowu nasze nazwisko: — Jutro wielki koncert znakomitego śpiewaka.
Poleciałem do kasy, — w ogonku nie było nikogo. Kasjerka najspokojniej w świecie dała mi za niedrogie pieniądze bardzo wygodny bilet. Wybrałem się wcześnie do teatru. Nie było żadnych tłumów, „oni“ schodzili się powoli, po dwoje, po troje, czworo.
Mój Boże, — bez żadnego pośpiechu. Publiczności się zeszło najwyżej tyle, żeby nie było za wielkiego wstydu.
Stryj zjawił się w tych samych brylantowych spinkach. Stanął przy fortepianie, ciężki, ogromny, skinął majestatycznie chudziutkiemu akompanjatorowi, wzniósł głowę ku pustym mrokom sali i jął śpiewać. Twarz mu coraz zachodziła sinym, gęstym fioletem. Nie wiosłował wcale rękami, nie rzucał nagłych promieni swego wielkiego głosu, bo mu go już w piersiach nie stało. Ale „zato“ każde słowo rzeźbił, każde podawał pustej sali, jakby tam, gdzieś w mroku, czekało na te słowa zbawienie utracone.
Gdy skończył, służący w granatowej liberji podał mu jeden wielki, ciężki laurowy wieniec.
Nie mogąc się oprzeć starym wspomnieniom, odwiedziłem stryja nazajutrz w jego willi. Wchodziło się przez przedpokój wysłany dywanami; dalej pełno było wszędzie portretów, darów, złotych i srebrnych lir, haftowanych napisów.
Właśnie pracowali razem z Adą. Była to już dorosła panna. Stryj, nie podnosząc się nawet na moje przywitanie:
— Byłeś wczoraj, — krzyknął radośnie, — słyszałeś? Koncert na nacinanych nogach. Mam wodę. — Wskazał dumnie koc, którym były okryte.
Przez ten czas Ada, niby osoba, która to samo słyszy już po raz czterdziesty, patrzyła z unudzeniem na ściany, obite od góry do dołu wstęgami. Różnokolorowe napisy ciągnęły się przez spłowiałą morę, jak kręte żyłki w marmurze.
Stryj przesunął w piersiach głos, ale nie był to już złoty kamień... Jakby mu się tam piach z miejsca na miejsce przesypywał.
— Więc słyszałeś. A ci durnie, — tu cisnął na dywan kupę gazet, — piszą, że nie mam czem śpiewać!! Żaden z tych niedołęgów nie rozumie, że głos, że blask bez duszy... Wkońcu chodzi przecież tylko o tę trochę duszy.
Zgodziłem się na to warunkowo, bo przecież nawet wczoraj, mimo że to był pierwszy dzień francuskiej walki w cyrku, publiczność, czyli „oni“, dopisali i ocenili stryja. Są ludzie, którzy rozumieją sztukę. Najlepszym tego dowodem chociażby ten wspaniały wieniec, który stryj wczoraj otrzymał.
— Wieniec?! — Śpiewak uniósł się ciężko na wezgłowiu. — Wieniec ten przysłałem sobie sam. Rozumiesz? Czy ty to rozumiesz?!
Machnął ręką i kazał jeszcze raz Adzie powtórzyć pieśń, której się uczyła na wyrobienie oddechu.
— Zobaczysz, co za głos. Ma, ma, no, ale co z tego?!
Usiadłszy do fortepianu, zaczęła od początku równem, prześlicznem światłem ogromnego sopranu:

Och, gdybym mogła powrócić
do czasów pierwszego dzieciństwa.


Stryj oddychał wraz z nią, szeroko i wyniośle, w oczach mu spłonęła daleka, wielka gwiazda.
Przerwali.
— To coby stryj zrobił, gdyby można było zawrócić? — spytałem niespodzianie.
Popatrzył na mnie uważnie, wyciągnął się, i długo, długo słuchał ciszy pokoju. Wkoło ust zjawiły mu się fioletowe cienie.
Ada obcasem lekko pukała w podłogę.
— Gdyby można było wrócić? — powtórzył.
Na twarzy rozprzędła mu się noc, oczy zgasły nagle.
— Tobym, — rzekł opieszale, piaszczystem brzmieniem złotej ongiś struny, — tobym całe życie leżał cicho na trawie. Rozumiesz?
Wyciągnął ręce w powietrze. Po chwili opadły.
I wtedy, pierwszy raz od czasu, kiedyśmy się poznali, zobaczyłem, jak mu w otwartych źrenicach znikła wybrana gwiazda, a zabłysły dwie ciężkie, pełne łzy.


Pamięci mego stryja
Aleksandra




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.