<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Miljoner „Y“
Podtytuł Powieść o dzielnym murzynku-sierocie
Wydawca Książnica - Atlas
Data wyd. 1933
Druk Zakładt Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XI.
Przygoda Y i Llo.

Gdy dozorca obudził nazajutrz małych czarnych więźniów, nie znalazł wśród nich ani ich wodza, ani też pucołowatego Llo.
Ptaszki wyfrunęły z klatki.
Świadczyła o tem wyłamana bambusowa krata w oknie.
Od tej chwili wszelkie ślady po zbiegach zupełnie znikły.
A było to tak.
Wyskoczywszy w nocy na podwórko więzienne, chłopcy zaczaili się pod ścianą, gdzie panował mrok, i cierpliwie czekali, aż przechadzający się dozorca, stojący na warcie, znuży się i usiądzie na ławce przy bramie. Niedługo na to czekali. Jak dwa chybkie cienie przesunęli się zbiegowie koło budynku i z przeciwległej strony jego natrafili na wysokie ogrodzenie. Zwinni i wprawni we włażeniu na drzewa chłopcy po chwili znaleźli się już za parkanem.
Y szepnął do Llo:
— Nie możemy iść przez miasto, bo mogliby nas tam poznać te draby ze świecącemi guzikami i białemi kijami w rękach. Przekradnijmy się nad morze!
Wkrótce doszli do portu.
Ogromne stosy skór, worków z bawełną, koszów z bananami i ananasami, skrzyń z olejem karite i palmowym stały długiemi szeregami.
Czając się wśród nich, posuwali się coraz dalej.
Ujrzeli szeroki mur, wybiegający daleko w morze. Był cały zapchany wózkami, naładowanemi grubemi klocami drzewa mahoniowego. Chłopcy, kryjąc się w cieniu, szli szybko coraz dalej, aż wkońcu muru ujrzeli duży trzymasztowy okręt, którego pokład był również przywalony mahoniowemi klocami i deskami.
— Wielka łódź! — szepnął Y. — Ukryjmy się na niej.
Bez szmeru weszli na pokład. Cisza panowała dokoła i tylko morze pluskało falą, rozbijającą się o mur mola.[1] Chłopaki wcisnęły się pomiędzy stosy belek i, znużone przeżyciami minionego dnia, zapadły w głęboki sen.

Jak długo spał Y — sam nie wiedział. Gdy się obudził i wytknął głowę ze swej kryjówki pomiędzy klocami, zdumiał się niezmiernie. Nie ujrzał bowiem ani muru z wózkami, ani miasta, ani dżungli. Dokoła roztaczała się lazurowa, skrząca się tafla morza. Coś tętniło i huczało w wyżynie.

Chłopiec podniósł głowę i zobaczył białe, wydęte żagle.
Wiatr prężył je i grał, dmąc w szerokie płachty płócienne, i gwizdał, rozbijając się o sieć grubych i cienkich lin.
Y zmiarkował odrazu, że „wielka łódź”, jak nazywał okręt, płynęła zdala od brzegu.
— Fiut! — gwizdnął zcicha chłopak i zaczął budzić Llo.
Towarzysz przecierał zaspane oczęta i patrzał pytająco na wodza.
— Llo — szeptał Y — zdaje mi się, że czeka nas nowa przygoda, a tym razem taka, że nic tu poradzić nie mogę...
— O... o — wybełkotał przerażonym głosem Llo. — Co się dzieje?
— Zaspaliśmy, a tymczasem „wielka łódź” popłynęła sobie... Jesteśmy na morzu i nic wokół oprócz wody i słońca nie widać. Spójrz sam!
Llo wyjrzał i zupełnie tak, jak to uczynił Y, wydał lekkie gwizdnięcie:
— Fiut!
— A widzisz! — kiwnął głową Y i nachmurzył czoło.
Milczeli obaj. Llo nie odzywał się, bo wiedział, że wódz musi się namyślić.
Po chwili Y mruknął:
— Chciałbym wiedzieć, czy jesteśmy sami na tej łodzi, czy też znajdują się w niej inni ludzie? Jacy? Czarni czy biali? Dobrzy czy źli?
Nie zdążyły paść wszystkie te pytania, gdy gdzieś zupełnie blisko rozległ się gruby, donośny głos:
— Zgarnij topy![2]
Inny głos powtórzył z dziobu żaglowca:
— Zgarnij topy!
Chłopcy posłyszeli tupot bosych stóp, a po chwili, zadzierając głowy, z ciekawością przyglądali się kilku majtkom, zręcznie wbiegającym po sznurowych drabinkach aż na sam szczyt przedniego masztu.
— Schowaj się dobrze — szepnął Y do towarzysza. — Z góry mogą nas spostrzec...
Zaczaili się obaj w swojej kryjówce. Na okręcie nie podejrzewano nawet, że wśród kloców mahoniowych znajduje się wódz chłopaków z Rugary — prawdziwy rru i wierny jego pomocnik — wesoły Llo.
Być może, że niktby się o tem nigdy nie dowiedział, gdyby nie słońce i głód.
Pod wieczór Llo rzekł do Y:
— W mojem gardle tak sucho, jak na płaszczyźnie przed górami — pamiętasz? A język stał się taki chropawy, że mógłbym nim ryby skrobać...
— Hm... — odmruknął wódz.
— W kiszkach mi gra, niczem wielkie tam-tam,[3] a w brzuchu czuję pustkę, niby w dużej, oddawna wydrążonej bani... Na Tengę! Pić mi się chce i jeść, jeść!!
— Hm... — powtórzył Y.
— Hm, nie hm, a trzeba coś zjeść! — nalegał Llo.
— Zjedz dwa kloce mahoniowe, grubasie... — poradził wódz.
— Kiedy ani soli, ani pieprzu nie mamy — cicho parsknąwszy, odpowiedział chłopak. — A bez przyprawy staną mi w gardle... Rru!
— Co?
— Gdybyśmy tak wyszli i poprosili o manjok lub proso?
— Obawiam się, że zamiast tego, dostaniemy tumaki... — odparł Y.
— Kiepski przysmak!... — zżymnął się grubas. — Takiego żadną przyprawą nie okrasisz!... Hm... hm...
— Widzisz? Teraz i ty nic poza „hm... hm” nie masz do powiedzenia — zauważył Y.
Llo nie odpowiedział i zaczął żuć korę mahoniową. Sapał przy tem gniewnie.
Wódz poruszył się nagle i szepnął:
— Pójdę pierwszy — spróbuję...
Potrząsnął głową i wylazł z kryjówki.
— Hallo! Hallo! A cóż to za zacna, czcigodna postać?! — rozległ się wesoły głos i czyjaś ciężka dłoń spadła na ramię murzynka.
Obejrzał się. Tuż przy nim stał mały, barczysty marynarz w pasiastej koszulce i białych osmolonych spodniach.
Sir![4] — rzekł Y twardym, spokojnym głosem.
— Mówisz po angielsku?
Yes, sir![5]
— Skądżeś się tu wziął, czarny chłopaku? — pytał zdziwiony marynarz, któremu śmiały się niebieskie, wesołe oczy.
Y twardym głosem, brzmiącym prawdą, jął opowiadać obszernie, aż marynarz parsknął śmiechem i zawołał:
— Jakem John Fowlers, nigdy nic ciekawszego nie słyszałem! Zamknij buzię, czarny przyjacielu, zaraz skoczę po szypra i bosmana,[6] a potem skrzyknę kolegów. Niech wszyscy posłuchają twojej opowieści... „wodzu”!
Pobiegł, nawołując głośno i śmiejąc się na całe gardło.
— Jak dotąd, zdaje mi się, że wszystko idzie pomyślnie... — mruknął sobie pod nosem Y i zmrużył oko.
Po chwili podbiegł do kryjówki Llo i szepnął do niego:
— Tymczasem siedź cicho, a zaciskaj sobie nos, aby nie kichnąć. Gdy będziesz mi potrzebny, gwizdnę na ciebie. Wtedy wygramolisz się z tej dziury, zrobisz bardzo przyjemną minę i staniesz przy mnie.
— A czy nakarmią nas? — z zaciekawieniem zapytał Llo.
— Cicho bądź, bo tymczasem chodzi wyłącznie o naszą skórę. Troskę o brzuch pozostaw na potem — poradził Y.
— Kiedy on tak mruczy, że nie słyszałem nawet, coś mówił... — usprawiedliwiał się wesoły murzynek.
Y odszedł od niego i stanął przy burcie.
Żeby się trzymać równo, musiał szeroko rozstawić nogi, bo morze zaczęło podrzucać okręt i chylić go na lewo, to znów na prawo. Wiatr coraz głośniej huczał wśród żagli i lin. Pale zderzały się z ostrym dziobem szybko płynącego żaglowca i co chwila rozpryskiwały się na setki spienionych strug, płatów i bryzgów, w których zapalały się nagle piękne, barwne tęcze.
Cały tłum marynarzy otoczył niebawem stojącego samotnie murzynka.
Ogromny, gruby szyper, o zjeżonych rudych wąsach i kłaczastej brodzie, stał tuż przed nim i z podziwem przyglądał się płynącemu „na gapę” małemu, czarnemu pasażerowi.
Baczny na wszystko i spostrzegawczy Y nie wyczuł w szarych oczach opasłego nuri gniewu.
Bosman — wysoki, chudy, ogorzały straszliwie, śmiał się głośno i żuł coś, od czasu do czasu spluwając za burtę. Marynarze, wśród których Y spostrzegł dwóch murzynów, z ciekawością wpatrywali się w czarnego chłopaka.
— Opowiedz tym dżentelmenom[7] o swej przygodzie! — zawołał John Fowlers, klepiąc murzynka po nagich ramionach. — Ja wam powiadam, że to zabawny pędrak!
Y umocował się na nogach, gdyż pokład raz po raz uciekał mu z pod stóp, odchrząknął i zaczął:
— Nazywam się Y — sierota, pochodzę z Rugary, która leży daleko stąd, nad Nigrem... Zostałem obrany wodzem — rru chłopaków tej wioski... Doprowadziłem ich do „rzeki szczęśliwości”, dżentelmeni, lecz...
Y opowiadał wszystko bardzo szczegółowo i barwnie, a gdy doszedł do zajścia w porcie, zamknięcia ich w więzieniu i skazaniu na chłostę, błysnął oczami, wyprostował się dumnie i zawołał:
— Nie mogłem pogodzić się z niesprawiedliwym wyrokiem i pozwolić, aby mnie obito. Jestem wodzem i nie uczyniłem nic złego... Uciekłem więc z więzienia!
— A to chwat z tego malca! — zakrzyknął szyper.
— Taki to nie da sobie w kaszę dmuchać! — wołali ze śmiechem marynarze.
— Lwiątko, czarne lwiątko! — dorzucił bosman, zapalając fajkę.
Y słuchał i milczał.
— No, a jakżeż zabrnąłeś na „Daddy Ralph’a”? — spytał szyper.
— Co to jest „Daddy Ralph”? — mruknął chłopak, ze zdziwieniem patrząc na grubego nuri.
— Tak się nazywa mój okręt — objaśnił go szyper.
Y opowiedział o ucieczce z więzienia i o tem, jak dostał się na „wielką łódź”, gdzie znużony usnął natychmiast pomiędzy zwalonemi na pokładzie belkami. Nie napomknął dotąd ani słowem o Llo.
— Ha! — zauważył szyper. — Opowiedziałeś to wszystko bardzo zajmująco i składnie, ale może skłamałeś?
— O, nie, sir! — zaprzeczył, potrząsając kędzierzawą głowiną. — Nie skłamałem i nie opowiedziałem nic, coby nie było zgodne z prawdą!
— Któż to teraz sprawdzi? — zaśmiał się bosman, spluwając za burtę.
— Mam świadka, który potwierdzi moje opowiadanie, dżentelmeni! — rzekł poważnym, stanowczym głosem chłopak.
To rzekłszy, wydał krótki świst.
Z poza stosu kloców mahoniowych majestatycznym krokiem wyszedł nagle żądany świadek.
Mały, gruby Llo stąpał ostrożnie po miotającym się pod nim pokładzie, robił „najprzyjemniejszą”, jak tylko mógł, minę, na której widok marynarze, szyper i bosman pokładali się ze śmiechu.
— Jestem Llo, syn Baha i Kasili z Rugary, byłem pomocnikiem rru — rzekł, szczerząc białe zęby. Mówił jednak po murzyńsku, w narzeczu Bambara, więc biali ludzie nie rozumieli go.
Naśmiawszy się dosyta, szyper obejrzał się i zawołał:
— Hej tam, Webbley, posłuchaj tego małego i opowiedz nam, co gadać będzie!
Jeden z marynarzy-murzynów wziął Llo na stronę i zaczął wypytywać go.
W międzyczasie szyper zwrócił się do Y z pytaniem, które wywołało nowy wybuch śmiechu i wesołości:

— Powiedz-no mi, wodzu, odważny rru, czy nie ukryłeś gdzieś tam wśród belek i desek całej swojej bandy?

Chłopak potrząsnął głową i odpowiedział smutnym głosem.
No, sir![8] Banda siedzi w więzieniu, gdzie zapewne dozorcy garbują w tej chwili skórę chłopakom...
Umilkł, lecz po chwili, patrząc śmiało w oczy szyprowi, szepnął:
Sir... jesteśmy głodni, bardzo głodni, gdyż od kilku dni żywiliśmy się tylko orzechami kola... W więzieniu dano nam polewki i kaszy, lecz my jej nie tknęliśmy... Ja i Llo jesteśmy głodni i spragnieni... Niech dobry sir nakarmi nas i da wody do picia, a my odpłacimy się naszą pracą!
Y długo wyliczał, czego się nauczył w domu białego nuri i dobrej madam, lecz szyper przerwał mu i spytał:
— Umiecie łazić na maszty... na takie wysokie słupy z żaglami?
— O! — zawołał Y. — Niema drzewa, na którebyśmy się nie wdrapali!
W tej chwili do szypra zbliżył się murzyn Webbley i ze śmiechem rzekł:
— Ten mały grubas opowiada kropka w kropkę to samo, co mówił jego towarzysz! Chłopaki nie kłamią, szefie!
— No, to się bardzo cieszę! — zawołał gruby szyper. — All right![9] Zrobione! Zabieram was, jako jungów.[10] Potrzebuję takich, bo moim marynarzom brzuchy powyrastały straszliwie.
— Za przykładem szypra... — mruknął krotochwilny John Fowlers, mrugając w stronę Y.
Marynarze zmuszeni byli wkrótce wziąć się do pracy. Wiatr, który żeglarze nazywali bryzą, dął coraz potężniej, podrywając okręt i przerzucając go z jednego grzbietu grzywiastego bałwana na drugi. Z mostku kapitańskiego rozlegały się gwizdki i gromkie słowa komendy.
Marynarze zwijali niektóre żagle, zbyteczne przy silnej bryzie, mocniej przywiązywali kloce, belki i stosy desek do żelaznych haków, wbitych w pokład. Morze coraz bardziej kładło żaglowiec na lewą burtę; ciężkie, słone fale przelewały się przez dziób okrętu i biły w sztabę.[11]
— Chłopaki! — zawołał John Fowlers. — Chodźcie do kambuzy,[12] wasz rodak — czarny Webbley, nasz kuk,[13] nakarmi was tem, co pozostało od obiadu.
Zrozumiawszy, o co chodzi, Llo mruknął z zadowoleniem:
— No, nareszcie! Posłyszałem pierwsze mądre słowo!
Cmoknął głośno grubemi wargami i uśmiechnął się radośnie.
Jungowie przystąpili do pracy na pokładzie „Daddy Ralph’a” — zajadali zimne mięso i odgrzany bób ze słoniną. Nikt nie mógłby posądzić ich o brak gorliwości i zamiłowania do tej „pracy”.





  1. Molo — broniący portu przed falami mur, przy którym zatrzymują się okręty.
  2. Spuść szczytowe żagle.
  3. Tam-tam — kapela murzyńska.
  4. Wielmożny panie. Czytaj: sör.
  5. Tak, panie!
  6. Szyper — dowódca okrętu, bosman — przełożony nad majtkami.
  7. Dżentelmen (po ang. gentleman) — pan.
  8. Nie, panie!
  9. All right (wymawiać: Ol rajt) — angielski wykrzyknik, oznaczający: dobrze, doskonale.
  10. Jungi — chłopcy do pomocy majtkom.
  11. Sztaba — tylna część okrętu.
  12. Kambuza — kuchnia.
  13. Kuk (po ang. cook) — kucharz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.