Mośki, Joski i Srule/Rozdział siedmnasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Mośki, Joski i Srule
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ SIEDMNASTY.
Kolonia jaskinią zbójów. — Wielkie śledztwo i świadek z czworaków. — Przebaczenie.

Raz jeden w ciągu sezonu musi się stać coś bardzo strasznego: dwa lata temu chłopcy rzucali szyszkami w adwokata przysięgłego z Lublina. — Adwokat jechał bryczką przez kolonię; chciał napisać do gazet, że chłopcy napadają na ludzi, ale przebaczył wreszcie. — W zeszłym roku trzech chłopców poszło do kąpieli, wsiedli na łódkę, i dopiero młynarz musiał łódkę do brzegu przyciągnąć. — A w tym roku nadeszła wieść do kolonii, że nasi chłopcy obrzucili kamieniami przechodzącego drogą żyda-waryata, że krew biedakowi ciurkiem z głowy leciała, aż z litości kobieta we wsi rany mu obmyła i mleka dała na drogę.
Jest pięciu, podejrzanych o udział w złej sprawie.
— I jakże to było?
A no, przechodził przez drogę kolonijnego lasu żyd z workiem na plecach i dziurawemi butami w ręku. Żyd szedł powoli i mówił coś do siebie. Chłopcy go zobaczyli, zaczęli się śmiać, a on im język pokazał. Ktoś rzucił mu szyszkę do buta, a że but był dziurawy, szyszka wyleciała. Inny zapytał, co niesie w worku na plecach.
— W tym worku jest dziesięć razy po dziesięć tysięcy rubli — odpowiedział.
Wówczas jeden zaczął prosić, żeby mu dał rubla, kiedy taki bogaty.
— A dalej?
Dalej nic: żyd sobie poszedł spokojnie, a oni zaczęli się bawić.
Tymczasem przybiegła zasapana kobiecina z czworaków dla złożenia zeznań.
— Jakie tam znów dwa garnce krwi, kto tam bajdy takie opowiadał? Dała mu mleka, bo zna głupiego: on tu się zawdy kręci w tych stronach. Kazała głupiemu iść na kolonię, to może i mięsa dostanie, ale nie chciał i powiedział, że chłopcy — to zbóje. Co prawda, to prawda: zbóje powiedział na chłopców, że niby kamieniami rzucali. I po prawdzie, musieli rzucać, bo miał skórę na szyi zadrapaną. Wiadomo: chłopaki. Ona ma dwóch i rady dać sobie z nimi nie może, a tu jeszcze taka gromada. Młode to, ta i głupie. Niech ich panowie bardzo nie karają: dorosną, sami zmądrzeją.
Prawdą więc było, że rzucali w waryata i zadrapali mu skórę na szyi.
— Więc tak. Idzie przez drogę spokojnie sam jeden słaby i chory człowiek. On jeden, was stu pięćdziesięciu, on chory wy zdrowi. On głodny, wy najedzeni, on smutny, wy rozbawieni. I dlatego, że on jest samotny, chory, głodny i smutny, wy w niego rzucacie kamienie? Kolonia jest jaskinią zbójów? — Nie, tak być nie mogło! Ale wy nie chcecie przecież prawdy powiedzieć!
I stały się naraz trzy rzeczy: jeden z chłopców się rozpłakał, drugi oznajmił, że wszystko powie, choćby go miano za to do Warszawy odesłać, i rozległ się dzwonek, wzywający na podwieczorek.
I po raz pierwszy, bez śpiewu, ze spuszczonemi smutnie głowami, szliśmy na werandę i zasiedliśmy przy stołach. I po raz pierwszy przylepki wydane zostały nie po kolei, a tak, — jak się zdarzyło. Chłopcy porozumieli się oczami, i nikt nie przypomniał dozorcy, że przylepki nie po kolei wydano.
Zaraz po podwieczorku zgłosili się winowajcy:
— Powiemy prawdę.
Więc rzucali szyszkami, ale nie w waryata, tylko w worek, który niósł na plecach. Rzucali w worek do celu: kto trafi? Zrobili źle, głupio i — gotowi są ponieść za to karę.
— Dobrze więc: jest was czterech. Idźcie teraz na salę i obmyślcie sami, jak was ukarać.
Teraz zgłosił się i piąty:
— Ja też chcę iść na salę, proszę pana.
— Dlaczego? — zapytał dozorca, zdziwiony.
— Bo i ja rzucałem.
— Czemu wcześniej się nie przyznałeś?
— Myślałem, że nas za karę do Warszawy odeślą.
— I oni tak zapewne myśleli, a jednak się przyznali do winy. Teraz już zapóźno.
Wyrok, który czterej chłopcy sami na siebie wydali, głosił:
„Będziemy siedzieli trzy godziny w kozie i do końca sezonu nie dostaniemy do zabawy ani piłki, ani warcab, ani domina“.
Wyrok był bardzo surowy. Czy zgodzi się na tę karę grupa cała?
— Wiemy, jak często rzucają dzieci kije i nawet kamienie w psy, koty, konie, wiemy, jak śmieją się i drażnią pijanych i obłąkanych. Postąpili źle, ale dlatego, że nie wiedzieli: teraz już wiedzą i nigdy nic podobnego się nie powtórzy.
I grupa przewagą dwudziestu sześciu głosów przeciw pięciu uwolniła od kary tych, którzy sami na siebie surowy wydali wyrok.
Jeszcze przy kolacyi było trochę ciszej, niż zwykle: ale najsmutniejszy był ten piąty, który opuścił kolegów w niebezpieczeństwie i wtedy dopiero przyznał się do winy, kiedy widział, że kara nie będzie zbyt dotkliwa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.