<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Modlitwa artysty
Pochodzenie Sam na sam z Bogiem
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Naukowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MODLITWA ARTYSTY.

Dzięki Ci Stwórco, iżeś umyślił twór dziwny stworzyć taki, jakim ja jestem. Pokiełbaszony wszelkiej naprzekór logice, a przecie taki, jak trzeba; a przecie potrzebny Ci chyba, gdy jestem. — Im mocniej bez sensu, tem Ci wdzięczniejszy — ja — protest — impertynencya, bezczelny samsobiepan śród karnego stada, ja — psikus, Prima Aprilis i drzewo Aśwattha.
Modlitwa moja Stwórco, nie ta, co ongi, co wszyscy, — a ja i dziś — i w tym właśnie — tym jedynym momencie, który się już nie powtórzy. — Zrozum: Twój trefniś-prorok — i Brat! — Ja — alboż wiem, co za taki? Że nie znam siebie, raz bzdurnie dostojny, to dostojnie bzdurny, — dumny, pokorny, tkliwy, groźny, gardząc jak kot się łaszę, skryty wszystko wypaplę, sprzedaję łzy, gubię laski i scyzoryki, czujny na cień niewoli, co sięga, nie zrywam a palę kajdany — i tylko w najdrobniejszym szepcie widzę Cię, o Stwórco i za tom Ci wdzięczny bez granic. — Nie wierzysz, że się chcę modlić? — Ejże! — Toć naprzekór klechom — Bogiem jesteś — wiem, co to znaczy.
Dzięki Ci Stwórco, że stworzyłeś świnię, słonia z długim nosem, żeś postrzępił liście i serca, żeś dał czarne mordy murzynom, a burakom słodycz. Dzięki za słowika i pluskwę, za to, że dziewczyna ma piersi, że rybę dusi powietrze; że są błyskawice i wiśnie, żeś arcycudacko kazał nam się rodzić, żeś tyle człowieka ogłupił, że sądzi, że nie można inaczej; że dałeś Myśl kamieniom, morzu, ludziom.
Myśl, która bliźnim trzy po trzy plecie, a sobie dumne bajki roi. Nie niebo — ona najszkarłatniejsze ma wschody i zachody — ona orlica, hultaj, kłamca. — Jakże ją kocham.
— Puści się na wagary — zgadnij, gdzie się wałęsa, aż wróci niecnota umorusana, do ludzi niepodobna, a taka przebiegle skruszona, a taka radosna, przyrzeka poprawę — głupi jej uwierzy, — wie, że przebaczą ladaco.
Wszystko przeczuwam, nic nie wiem. Głupie mi prawdy czytane; te mają walor, które podpatrzę przez dziurkę; a że niedokładnie, więc zawsze się mylę; tem lepiej. Jestem!
Nic nie wiem, wszystko zgaduję. Wiesz Stwórco, co znaczy: wszystko!
Od stóp do głów nieużytek, a muszę psiamać być pierwszy; nadzieję tracę tylko na pięć minut, wszystko co mądre, zaczynam od jutra; uwalę się pępkiem do góry na piachu, wygrzewam; płaczę nad gruszą, że samotna w polu i starca w ramię całuję. Poważnie pluję i łapię, w powietrzu wywracam koziołki i zawsze miał będę lat szesnaście, grał będę w kukso, gwizdał na palcach i przegram wszystkie od portek guziki. — Od stóp do głów nieużytek, o jakżeby biedna ludzkość była bezemnie. Uczę ją kochać grzech i pożary i pełną, pełną, pełną piersią oddychać.
Nad mojem jednem pytaniem stu tępych profesorów ślęczy żywot cały. W różowe uszka słodkie ślę: dobranoc tysiącom dziewcząt, chłopakom. Smaruję maścią wszystkie psy parszywe. Tarmoszącą się przeszłość za kark wywlekam i jawię. I z pistoletu w przyszłość strzelam jak w asa. I słońce piję, oczu nie mrużąc. I tak mi się coś zdaje, żeś naraz nas stworzył i psotnie oś ziemi pochylił, żeś był wtedy nieco wstawiony: artysty nie tworzy się na trzeźwo. A ich tych tam arcy-świąteczne jedyne sny — toć nasz chleb powszedni.
Bo jeśli nie lubię, tylko tych co trzeźwi; jeśli się boję, tych ponoć, co dążą i wiedzą, czego chcą.
Moje chwile — wszystko podrzutki i dzieci nieślubne — bez opieki i ładu — tańczą na linie, łykają pochodnie.
Ściągnę gruszę z cudzego sadu; występek nie groźny — nie uciekam, a lekko odfruwam; zawsze się w porę pijany obudzę, z kałuży biały wyliżę, i Bóg się na mnie nie gniewa, — pobłaża.
Wszystko kocham swawolnie — radośnie — bez troski.
Kutym na cztery nogi, naiwny jak dziewczyna, gdy wierzy. Przyglądam się sobie z uśmiechem lub spiorę, a mocno. — Drobniusie paciorki zbieram, szeroko otworzę oczy, powiem do latarni ulicznej: „ty jedna rozumna i piękna“. Co dzień coś nowego dostrzegam, na co od lat patrzę, — zdumiony nagle, że pies ma ogon, że tramwaj sam jedzie, brzoza korę ma białą.
Biednaś ty, boża krówko, gdy cię oko boli, biedne jest każde, każde, każde ziemskie życie.
Urodziłem się Stwórco pięć wieków spóźniony, o lat pięćset zawcześnie. Dlatego tak wesoły i smutny: że żyję, że już żyć skończyłem, żem nie zaczął jeszcze.
Ty i Ja — Stwórco — nikt więcej. — A Ja — to My, — My wszyscy. — My — Twego Sejmu bluźniercza lewica i Twego Tronu, Domine canes. — My tęcze jesiennej szarugi, wśród Twoich synów pomylone twory, — my śnieg lipcowy — maki czerwone lodowców, my — żagle rozpięte. To nic, że kłębkiem babcinej bawełny bawiem się z kociakiem, — my walim trony despotów, my wieże samotne wznosimy. My z obłąkanej duszy krzeszem czyn stokroć trzeźwy, my walcom katarynki posłuszni — hymnem przyszłości sztyletujem niejszość, mrzemy i zmartwychwstajem na nasz własny rozkaz, my na cmentarzach wszystkich niedokonań walim dokonania pomnikiem wspólnej niemocy.
Za to, o Stwórco, błogosławię Tobie i w dreszczu rzucam na kartę — Pyszną Rozkosz Życia.
— Va banque: Życie za Twórczość.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.