<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Myszy morskie
Pochodzenie Stare obrazki
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1888
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MYSZY MORSKIE.
Na opalowych wodach Tyryjskiego morza, pod kopulą nieba, którego szafiry wysuwały się z mroków nocy i dymu pożogi, biegły, mknęły, rozpraszały się myszy morskie: tak przez Rzymian zwane statki piratów.

Więc nie dość im było jeszcze bogatych wybrzeży Azyi i roju wysp, któremi twórczość natury, jak wspaniałemi kwiatami usiała morza greckie? Nie dość im było od Krety do Smyrny, od tajemniczych gór Taurusu do rozkosznych gajów korynckich, nieść postrach, śmierć i zagładę? Aż tu, ku brzegom Italii przybyli, jak zatruta kropla krwi ku samemu sercu olbrzyma przypłynęli, tak mu już blizcy, że zda się podmuch wiatru mógłby do Rzymu zanieść echa morderczych ich krzyków. Kwitnąca Syrakuza z dreszczem trwogi widziała ich w swym porcie i ze zdumieniem, które trwogę nawet zdławiło, słuchała grzmotu pochwalnych pieśni przez nich ku czci Olimpusa, wodza ich, śpiewanych. Ale Olimpus miasta pełnego greckiéj ludności dotknąć nie pozwolił, i z radośném biciem serca ludność ta widziała, jak statek jego, inne za sobą wiodąc, ku Tyryjskiemu morzu pomykał, zdala już w blaskach słońca wysoko wznosząc bielą paryjskiego marmuru jaśniejący posąg Nemezydy. Na łabędziowo wygiętéj szyi statku umieszczona sroga i smutna bogini zemsty godłem Olimpusa była i biada portom, wyspom, świątyniom, które uczuły dotknięcie twardéj, śnieżnéj jéj szaty. Wśród Syrakuzan głucha wieść niosła, że ku Liparze tym razem zwrócone były jéj kamienne oczy, ku téj bogatéj i rozkosznéj wyspie, na któréj z pocztem pomocników swych i służalców przebywał teraz prokonsul i możnowładca rzymski, Belianus.
Prawdę wieść niosła; bo pod kopułą nieba, którego szafiry wynurzały się z mroków nocy i dymu pożogi, nad wodami, w które jutrzenka sypała deszcze opałów, Lipara leżała w gruzach. Wczoraj jeszcze była ona jednym z wielkich zbiorników życia, wrzącego rozkoszą i blaskiem; wczoraj jeszcze w świetle i cieple najłaskawszego na ziemi słońca, spokojnie, bezpiecznie nurzała swoje pałace, świątynie, ogrody. Dziś połamane jéj kolumny wznosiły wpośród ruin rzędy kalekich i zakrwawionych ramion, a spalone mirty i róże czarnemi szlakami prochów stroiły, niby do grobu, białość jéj marmurów. Po nocy zgiełkliwéj zalegała ją cisza grobu. Ludzie z niéj zniknęli. Biedacy, których mnóstwo zalegało głębie jéj złoconego łona, ciemną i przez nikogo nie ściganą chmurą, ku dalekim udali się brzegom; rozkuci niewolnicy padli w objęcia swoich wybawców; bogacze i możni żyć przestali, więc żaden głos, żaden szmer, żadne na ziemi lub w powietrzu drgnienie nie mąciły spokoju tego świeżego wielkiego cmentarza.
Wzamian, na wodach rozległych żyło, wrzało, ruchem barw, linii szat i obliczy mieniło się państwo ludne, ogromne, bogate, niewiedziéć zkąd, chyba z tajemniczych otchłani podwodnych lub z pełniejszego jeszcze tajemnic łona ludzkości powstałe. Wczoraj go tu nie było i wkrótce znowu na puste rozłogi morza wiatry i fale uniosą jego domy, dziwnie ruchome domy, których wdzięku zazdrościć-by mogły nimfy, bogactwa mocarze, a lotności strzały.
Nieduże, hyże, zdrabne i ciche te myszy morskie miały gibkość wężów, łot strzał i niespożytość hydry, na pociski wystawiającéj głowy niezliczone i które coraz odradzać się mogą. Było ich mnóstwo, a wszystkie na swych masztach, krawędziach i dziobach wywieszały zwycięzkie palmy i wieńce; wszystkie téż miały ozdoby swe i godła; bijące w przestrzeń tęczami barw i blaskami drogich metali. Tu, na wysmukłym przedzie statku sęp albo jastrząb rozpinał srebrne skrzydła, owdzie sfinks złotooki zamyśloną źrenicą wyczytywał w przestrzeni tajemnicę świata, tam jaszczurka z nad Nilu na ciepło słońca wystawiała drogocenną łuską okryte swe ciało, lub lew pustyni zdawał się do ryku otwierać spiżową paszczę, lub zębami z kości słoniowéj śmiała się twarz satyra, wspaniałemi kielichy rozkwitały kwiaty, czarownemi czy potwornemi kształty majaczyły istoty bajeczne, przez nikogo zda się na ziemi niewidziane, lecz może przez te hyże i ciche myszy odkryte, w im jednym znanych lasach Taurusu nad Eufratem, Nilem, Jordanem, może nad niknącym w prawie bajecznéj pomroce Gangesem. Z nad Eufratu, Nilu, może z nad Gangesu, że wszystkich grodów u wybrzeży mórz stróżujących, ze skarbnic mnóstwa świątyń zgromadzonemi były te kobierce, szaty, naczynia, zbroje, te niezliczone dzieła pracy i sztuki, które to państwo nawodne, ruchome, czyniło rajem przepychu. Jak różnorodnemi były napełniające je po brzegi bogactwa, tak téż różnorodnością mordującą wzrok i uwagę, mieniły się postawy, oblicza i ruchy jego mieszkańców, różnorodność niezmierną krwi, pochodzenia, przeszłości ich wskazujące. Od zwinnych, strojnych, pięknością rysów i wdziękiem poruszeń, jakby na wieki napiętnowanych Greków, do wpółdzikich i wpółnagich izoryjczyków lub afrykanów o cerze barwę oliwek przypominającéj; od czarnookich, posępnych hiszpanów, do dumnych, nizkoczołych, okrągłolicych synów Italii; od potężnych, lecz jak barbarzyńskie ich ojczyzny surowych i srogich iliryjczyków, dalmatów, traków, do rzymskich patrycyuszów o senatorskich postawach i oratorskich gestach i rzymskich również rolników, których schylone bary i posępne wzroki o niezgłębionych znojach i żalach zdawały się opowiadać, — były tu wszystkie narody, stany, losy znanego świata. Czy wszystkie wichry zbrodniczych chuci i wszystkie bicze nieszczęść i krzywdy, jak marne liście z dróg na bezdroża, to rojowisko ludzkie z ziemi na wodę zmiotły i zagnały? Tak wielkiém ono było i takie piętno buntu bez miary i odwagi bez granic noszącém. Jak z zuchwalstwa jego tryskał szał rozpaczy, tak w wesołości szalała swawola.
Rzekł-byś — tułacze — którzy za sobą domowstwa swe wraz z obrożami swemi spaliwszy, z dziką niepodległością rzucają się w groźne, lecz wolne przestworza, albo skazańcy wnet umrzeć mający i całą potęgą oddechu wchłaniający w siebie tryumf, pogodę, rozkosz ostatniéj może godziny życia.
Tu huczne trąby w poranne powietrze wojenne pobudki rzucały, owdzie miłosną melodyą i skargą płakały fletnie i lutnie; tam tańcem bachantek grzmiały azyatyckie sistry i cymbały, lub rozlegały się pieśni do urągliwych śmiechów podobne. Niektórzy wiosła w rybie płetwy przemieniając z szybkością, któréj zazdrościć mogły ryby, na wodnych błoniach w zawrotne puszczali się gonitwy, a z pod ich wioseł wody, w perliste, pieniste rozbijając się kaskady, zdawały się na wzór ludzi uganiać i szaleć. Inni wznosili w górę amfory, puhary, misy, dymiącém jadłem napełnione, lub, napinając łuki ku chmurom i falom świszczące, ciskali strzały. Wszędzie zaś, jak okiem zajrzéć, na opalowych tych wodach widać było chlamidy, tuniki, pancerze hełmy, misiurki, dzidy, miecze, i w to wszystko odziane a zbrojne postacie, to po babilońskich kobiercach kroczące, to leniwie wyciągnięte na futrach lwich i lamparcich, tu z łodzi do łodzi podające sobie dłonie i puhary, owdzie w poufnych lub hucznych rozmowach wyginające ciała z wdziękiem czy swawolą. A pośród tego ludu, szałem radości bez jutra zjętego, inny lud ptaków, zwierząt, sfinksów, satyrów, bajecznych kwiatów i istot, razem z łodziami kołysząc się, ścigając, tysiącznych dokonywując zwrotów, zdawał się z ludźmi i pośród ludzi żyć i szaléć.
Jednak wiedzieli dobrze ci weselący się ludzie, że nietylko dla łupu i orgii przywiódł ich tu Olimpus, ale téż i dla sądu, dla jednego z tych sądów, na których odgłos blady strach zaglądał w twarze możnowładców rzymskich, z kurulnych krzeseł ich zrywał i od granic do granic państwa przez heroldów i trębaczy, „gwałt“ czyli potrzebę powszechnego przeciw wrogowi zerwania się głosić rozkazywał. Więc gdy Olimpus i towarzysze jego jeden z tych sądów rozpocząć mieli, oni także uczuli tchnienie, które wydaje z siebie wszelka straszna chwila. Byłaż to ciekawość, czy nasycenia oczekująca żądza krwi i męczarni, czy rzut myśli, odgadującéj najgłębsze znaczenie stać się mającéj rzeczy, lecz wkrótce, choć stopniowo gonitwy ich, ustały, gwary, śpiewy, śmiechy roztopiły się w ciszy; amfory, puhary, misy zniknęły; łodzie ich, jak zmęczone tancerki na puchach fal legły i, zlekka tylko przez nie kołysane, zdawały się razem z napełniającą je ludnością patrzéć i czekać.
Największy z pomiędzy wszystkich, choć mniéj od innych lekki statek Olimpusa, kołysał się prawie u stóp białych, cichych, rozległych gruzów Lipary. Posrebrzane wiosła bezczynnie zalegały jego krawędzie, wzamian od ruchu fali, w kamiennéj ręce stojącéj u przodu Nemezy, z lekkiém dzwonieniem poruszały się srebrne szale.
O łabędziową szyję statku oparty, w odzieży, któréj podarte hafty szeroko odsłaniały wypieszczone ciało, bez obuwia na białych stopach, stał Belianus, pan możny i wysoki dostojnik rzymski. Ci ludzie, którzy teraz stali przed nim groźnym półkolem, porwali go od uczty, którą z legatami i kwestorami swymi, ze świetném gronem wykwintnéj młodzieży sprawował. Dla tego to wieniec róż przeplatał mu utrefione włosy i więdnącemi liśćmi osypywał błyszczące łachmany, które przed kilku godzinami były godną podziwu szatą. Nad bezpieczeństwem jego stróżujące kohorty żołnierzy, legaci jego, kwestorowie, przyjaciele, klienci, pieśniarze, wieszczbiarze i skrybi, zginęli w nagłym i przez żaden szelest nieoznajmionym uścisku tych jak sen cichych, a jak śmierć niezwyciężonych myszy. Od niego jednego odwracały się ich miecze i dzidy, jego jednego z troskliwością dobréj piastunki szczędziła ich wściekłość i jeden on teraz, bezbronny, w błyszczących łachmanach, półnagi, stał oko w oko z rzędem ich posępnych i srogą łuną rozgorzałych twarzy. Ale, oko w oko przed nimi stojąc, powiek nie spuszczał; owszem, wodził po nich wzrokiem, którego spokój mąciło tylko wzgardliwe szyderstwo. Tylko co ręce uwolniono mu z więzów, więc je na piersi skrzyżował i głowę wznosząc, a brwi nieco marszcząc, głosem takim, jakim zapewne w bazylikach i kuryach zwykł był przemawiać, wyrzekł:
— Obywatelem Rzymu jestem.
Gdy to wymawiał, w źrenicach jego jak kryształ zimnych, w głosie, który zabrzmiał jak krótki rozkaz pana i wodza, czuć było pewność taką, z jaką wieszczbiarz dobréj wiary czarodziejskie zaklęcia swe wymawia. Niezłomnie pewnym być musiał, że na te trzy słowa wszystkie czoła w pokorze o ziemię uderzą i wszystkie serca od trwogi pomdleją; że gdy je nawet ku bogom lub rozhukanym bałwanom morza zwrócił, piérwsi łaskawie wyjrzeli-by z niebios, a drugie śpiesznie ku ziemi przypadły. Czyż-by ta pewność nie była złudzeniem? Bo oto Olimpusowi podwładni, lecz niemniéj na świat cały z lwiéj odwagi i przebiegłości jaszczurczéj słynni dowódcy piratów, jakby pociskiem w piersi ugodzeni, cofnęli się, w dłonie ze zgrozą klasnęli, okrzyki żalu, trwogi, przerażenia w zawody wydawać zaczęli. Z siły do stada byków, a z bogactwa do pocztu mocarzy podobni, nagle zmienili się w trzodę zajęczą i w korną gromadę służalców. Bezład do rozplątania niepodobny utworzyły pośpieszne, pokorne ich ruchy, w pokłonach chylone twarze, pochlebcze wykrzyki:
— Masz słuszność, o dostojny i dobrześ uczynił, dostojność swoję nam przypominając! A myśmy mniemali, że przed nami stoi równy nam śmiertelnik! Szaleni! Czy bogowie, ku swéj igraszce, z rozumów naszych ulepili piłki? Tożeś ty doprawdy obywatel Rzymu, w dodatku senator, z woli bogów półbożek. Aleś ty bosy i tak obdarty, jakbyś miał zaraz przysiąść na moście żebraków i do przechodniów rękę po asa wyciągać! Biedny, zimno ci może, a nieprzystojnie najpewniéj! Lecz my biedniejsi, bo gdy przed sądem piekieł staniemy, Minos i Radamantes nie przebaczą nam nigdy, żeśmy się w taki sposób z klejnotem ziemi obeszli. A przedtém jeszcze Rzym za ozdobę swoję ująć się zechce ku zagładzie naszéj przyśle znów Antoniusza, któremu w pamięć zwycięztwa, u brzegów Krety nad nami odniesionego, świat z wybuchem śmiechu przypiął nazwę Kretikusa. Zwyciężył on nas tak potężnie, że aż woda szumiała, gdy na jedynym, pozostałym mu okręcie, po stracie wielu innych przed naszą pogonią do Rzymu uciekał. Nic to. Oprócz tego sławnego Kretikusa macie tam w Rzymie wielu znakomitych wodzów i z tém wam tylko biada, że się oni wzajemnie po kuryach za włosy ciągają, a na Forum, jak dzikie byki, rogami się bodą. Nuż się jednak pogodzą i za ciebie na nas mścić się zaczną. A jaj! Strach z kości naszych klekotki robi! Ulituj się panie, pozwól abyśmy krzywdę zrządzoną ci naprawili. Oto zaraz podamy odzież stanowi twemu właściwą, Hermaju, senatorowi senatorską podawaj togę! A ty, Psahonie, śpiesz po sandały, w półksiężyce z kości słoniowéj zdobne, bo takie właśnie okrywają stopy senatorów, wstępujących na schody Kuryi. Skatonie, któryś w Samnium posiadał bogate dziedzictwo, więc na wykwintach znasz się, pokrzep mu siły puharem wina. Ty zaś Tyfirze, którego grać i śpiewać uczyły jęki podbijanéj Galii, lutnią swą przynieś. A Tregnadon gladyator, najsilniejszy z Traków, niechaj z trójzębem i siecią wystąpi i, towarzyszy z innych statków przywoławszy, umysł Belianusa widokiem krwawéj zabawy rozerwie! Śpieszcie! Śpieszmy! Odziejmy go, zabawmy, na najwspanialszym ze statków naszych do Rzymu odprawmy.
Spełniając to, co wypowiadali, żwawo krzątali się po statku i dokoła więźnia. Jeden Belianusowi na ramiona rzucał togę śnieżną, szkarłatem bramowaną, w złote haftowaną palmy; drugi mu ją układał w malownicze fałdy; inny, w miękkie i półksiężycem świecące sandały stopy jego wsuwał, młody Tyfiros, ze zwinnością galijczyka lutnią przyniósłszy, już po jéj strunach dzwonić zaczynał. Skato ku niemu puhar, napełniony rubinowém winem, wyciągał, czyniąc to z powagą i wdziękiém, które, że niegdyś arystokratą był, przypominały.
Dwaj tylko ludzie na ustroniu stojąc, w milczeniu na to, co przed nimi działo się, spoglądali. Młodemu Olimpusowi powaga wodza w ten ruch zawrotny mieszać się nie pozwalała; Bawiusz miał brodę srebrną, oblicze okryte bruzdami, i wiele lat minęło, odkąd na wojnę ludzi z ludźmi patrząc, niby po utraconéj nadziei pokoju i wierze w cnotę, przywykł był wzdychać: — O Gracchusy!
Olimpus westchnieniu temu odpowiedział:
— Cóż w tém smutnego spostrzegasz, przyjacielu zamordowanych przekształcicieli świata? Kot długo igra z myszą, nim ją zadławi; niech w dziejach ziemi raz przynajmniéj myszy wet-za-wet oddadzą kotowi!
Rzekłszy, ku białéj Nemezie spojrzał i ucho nieco przychylił, jakby wyraźniéj chciał słyszeć srebrne dzwonienie jéj szali. Lecz potem śmiech dźwięczny, głośny, taki, jakim niedbałe chłopięta się śmieją, wybiegł mu z ust koralowych, a od niego swawolnie i migotliwie iskrzyło się i błyskało złoto, przepasujące jego krucze włosy. Dłonią ściskając ramię Bawjusza, naprzód podany, palcem na Belianusa ukazywał.
— Patrz, patrzmy, kto lepiéj się bawi: ten, czy tamci? Ależ on cały wydyma się od pychy, pewien, że trzema tylko słowami w nicość nas wtrącił! Prostuje się, brwi marszczy, w fałdach swéj togi jak Zeus poważny i groźny. O, clarissimus, głupiec, na ciele rozpustnicy, ośla głowa! O coś zapytuje: krótko, zwięźle, jak przystoi panu do swych służalców przemawiać. Czy słyszysz? Raz w życiu jeszcze zaśmiéj się, Bawiuszu! Zapytuje, gdzie jest ten statek, na którym do Rzymu odpłynie! Hermajus mu odpowiada; tęgi chłop i znał go niegdyś, dobrze znał, bo na jego to prośby po ten klejnot świata przybyliśmy do Lipary...
Hermajus, gruby i ciężki, acz złocistym pancerzem ściśnięty, ku więźniowi wyciągał ręce, które nim miecz ujęły, długo zębem pługa musiały pruć ziemię.
Clarissime — mówił — czy mię nie poznajesz? Dziwniejszego pomiędzy ludźmi spotkania nie sprawili nigdy bogowie. Pozwól, że pamięci twéj dopomogę. W żyznej kampanii, u skraju ogromnego twego latifundium słało się w pokorze moje małe pólko, z ciemną i nizką chatą pośrodku. Jam téż przed tobą był taki mały, jak moje pólko przed twemi niwami i taki nizki, jak moja chata przed twym pałacem. Cichy téż byłem jak robak, który bezustanku po jednéj grudce ziemi pełza i może ją kocha, bo z niéj się wylągł i poi się jéj rosą. Lecz tobie, panie wysokiéj góry, mała moja grudka potrzebną się okazała. Willę twą oskrzydlały portyki na wschód, na zachód i na południe zwrócone, takiego brakło, który-by ciebie i gości twoich w upały letnie, chłodził rzeźwością północnej strony nieba. Biedny, bez szkody dla pól swych pszenicznych i urodzajnych winnic, nie miałeś gdzie go wystawić! Litości bogów godzien, ileż mąk zniosłeś, spełnić nie mogąc jednego z tysiąca swych żądań, którym dość było począć się, aby żyć i tryumfować! Szczęściem, boskie spojrzenie twoje spłynęło na moję grudkę i na gaj nieduży, lecz bogaty w cienie i chłody, które mi nieraz potem oblane ciało krzepiły. Wspomnij, wspomnij, Belianusie, ów dzień, gdy sakwę złotą, którą mi za chatę, gaj, za moje bogi domowe płacić chciałeś, u stóp twych złożywszy, żarliwie modliłem się do ciebie, abyś robaka, który na swéj grudce dostojnym i wolnym czuł się, z pod stóp swéj góry nie zmiatał. Wspomnij, że objawiłeś mi się wówczas, jak bogowie niekiedy objawiają się śmiertelnikom: nieubłaganym i wszechmocnym. Darmo wołałem, żem jak ty Rzymianin, że nie spłodziła mię niewolnica, że przodkowie moi z chaty téj zbrojno wychodzili na wojny, aby krwią swoją Rzymowi potęgę kupować. Darmo! Jak liść, przez wicher zerwany z drzewa, uleciałem w puste przestrzenie i cóż w tém dziwnego, że na te wody spadłem? To tylko za dziwną łaskę bogów poczytuję, że dziś tobie, Belianusie, wdzięczność swoje okazać mogę. Nie mamże wdzięcznym być za to, że, wiarę w głupstwa mi odebrawszy, z parobka rycerzem, z prostaka mędrcem mię uczyniłeś? Niegdyś, co rana bogom domowym dziękczynne ofiary składałem za to, że stworzyli mię wolnym synem ojczyzny, która najmłodszym nawet ze swych dzieci daje kęs chleba i sprawiedliwe sądy. Nie byłaż to wiara w głupstwo i nie otworzył-żeś mi oczu na prawdę, że ta ojczyzna śpiżarnie swe i sądy wam, silnym i możnym, w wieczną dzierżawę oddała? Nietylko mnie, lecz i mnóztwo innych ty i tobie podobni wywiedliście z błędu. Zapalczywością unoszony nieraz mawiałeś, że wolisz, aby szerokie twe pola uprawiali skuci niewolnicy, niźli te wolne, harde padalce, które byle o co wrzawę podnoszą i z grudek swoich tamę dla granic dziedzictwa twego budują. Stało się tak, jak żądałeś, potężny! Pola twe uprawiają skuci niewolnicy, zaś harde padalce na rzymskich rynkach po całodzienną miarkę zboża żebracze ręce wyciągają. Niektórzy, chaty swe utraciwszy, zamieszkali w morskich pałacach. Zbójcami woleli być niż żebrakami.
Beltanus słuchał, a choć widać było, że znaczenie wszystkiego, czego doświadczał, rozumiéć zaczynał, postawy nie zmieniał i powiek nie spuszczał. Owszem, wyżéj jeszcze wzniósł głowę, zwiędłemi różami zwieńczoną i, z drwiącym błyskiém w zimnych źrenicach, zapytał:
Ergo?
Lecz nie odpowiedział mu Hermajus, bo oddawna Skato mowę jego przerwać usiłował, a teraz drogocenny puhar, który przed chwilą Belianusowi podawał, z brzękiem o ziemię ciskając, z gromkim śmiechem wykrzyknął:
— Szczęśliwy Hermajus! Zna cię on od lat wielu, przeto pierwszy z pomiędzy nas po przyjaźń twoje sięgnąć miał prawo. Mnie nie znasz, panie! Lecz krewnym twoim jest Fabiusz Labeo, który, gdy w Ferentinum dwaj samniccy trybuni dogodzić mu nie potrafili, na chłostę ich skazał. Jeden szczęśliwy, z muru to miasto otaczającego zeskoczył, nie aby życie ratować, lecz aby od życia takiego, na jakieście wy obywateli samnickich skazali, uciec Drugi rychło schwytany.. Czy Labeo, gdyście przy uczcie zjadali tuczone przepiórki, wśród wielu uciesznych, facecyi téj nie opowiadał? Czy nigdy ci on, Belianusie, z drwiącym śmiechem nie powiadał imienia tego drugiego trybuna samnitów? Wecyusz Skato, Belianusie nazywał się ten drugi, a z dostojnego twego oblicza spostrzegam, żeś o nim słyszał. Posmutniał nieco Rzym tak wesoły, kiedy na dachy jego padła łuna tego pożaru, który samnici rozpalili w Asculum. Wecyusz Skato nie najmniejsze dorzucał do niego polana. Może go jeszcze w snach swoich widują rzymscy wodzowie: Rubiliusz i Sepion, których żołnierzy tłumnie on do podziemnego królestwa wysyłał. Niech ich tam tych żołnierzy Radamantes łaskawie sądzi! Biedacy! Myśmy do nich urazy nie mieli, braci w nich widząc raczéj niż wrogów i za ich zgony tak prawie jak za swoje udręczenia, wam złorzecząc, panowie nasi, ich i świata! Panami świata będąc, zwyciężyliście nas choć nierychło i ze zbyt wielką dla takich pieszczochów losu fatygą. Samnium okryte gruzami waszém znowu stało się dziedzictwem. Pompedyusz, Papiusz, Judacylus, Lamponiusz, sławni wodzowie samnickiego buntu, polegli albo rynki rzymskie napełnili błogą dla was muzyką kajdan. Wecyusz Skato przeżył wszystko: Labeowych liktorów rózgi, bitwy krwawe, śmierć — nadziei i widząc na ziemi panowanie wasze a na morzu zbrodnią, tę drugą wybrał. Zbójcą być wolał niż niewolnikiem...
Tu, mowę Skatona, szyderczą i popędliwą przerwał Psakon barczysty, a tak pokorny, jakby wnet upaść i u stóp Belianusowych czołgać się zamierzał.
— Będęż śmiał ja, który ani wolnym, choć drobnym rolnikiem, jak Hermajus, ani trybunem i wodzem sprzymierzonego z wami narodu, jak Skato, nie byłem — ja, który ssałem pierś niewolnicy, przemówić do ciebie, przyjacielu dawnego pana mego; Skorusa? Chyba słowami memi wspaniałe i rozweselające wspomnienie na umysł ci przywiodę! Czy dawno, o potężny, widziałeś teatr Skorusa? Przepyszny teatr! Cud świata! Wyraźny dowód niepojętéj potęgi ziemskich bogów! Zdobi go kolumn czterysta i trzydzieści tysięcy posągów, trzydzieści tysięcy widzów napawać się w nim może rozkoszą sztuki. Dziesięć razy lud rzymski obchodził noworoczne święto saturnalii, zanim ośm tysięcy niewolników wznieść go zdołało... Byłem jednym z tych ośmiu tysięcy...
Mówiącego Tyfiros odpychał, wołając:
— Bodaj cię Jowisz gromem swym zdruzgotał, samochwalco! O teatrze Skorusa prawisz a przecież wznosiłeś go przed obliczem ludzi i słońca. Kartagińskie kopalnie, to dopiéro państwo rozkoszy! Tam, pod ziemią, błyszczące kości ziemi, w piekielnych ciemnościach i swędach, toporami łamie niewolników czterdzieści tysięcy, a mnie słabe pacholę, z górskiego gniazda porwane, za to, żem w góry moje chciał uciekać, do raju tego wtrącono. Ledwiem życie ztamtąd uniósł, a z życiem prześliczne piosenki, które się z téj kupy udręczonych duchów wylęgły, jak z gnojowiska brzęczące chrząszcze... Jedną z tych piosnek rozweselę cię wnet, Belianusie, boż pewno ze smutkiem spostrzegasz nieobecność nadwornych swych piewców!
Smukły i gibki, z pacholęcego wieku zaledwie wyrosły galijczyk, na bladych plecach obnażył niezgojony jeszcze rysunek sinych pręg, z krwawemi piętnami zmieszanych i lutnią ująwszy w ramiona, śpiewać zaczął pieśń podziemną, stukami młotów, świstami biczów, krzykami buntów napełnioną. Ale tym razem nikt lirnika piratów nie słuchał, bo głos jego, wyprzędzony z kryształu i srebra, zagłuszał swym krzykiem gladyator Tregnadon, który, trójzębem wywijając, coś o ojczystéj swojéj Tracyi prawił, a potém o arenach, o palcach w dół spuszczonych, o towarzyszu swym, Spartakusie, który, według powieści jego, teraz właśnie dokoła Etny, sroższy nad Etnę wybuch w Sycylii gotował. Z potężnym Tregnadonem współcześnie mizerny Kamon, niegdyś mitrydatowy majtek, opowiadał o strasznéj nędzy, którą przeniósł wtedy, gdy Rzymianie, Pont ukorzywszy, królowi tego kraju wszystkie jego okręty ze wszystkich mórz sprzątnąć rozkazali. Kamona zaś przekrzyczeć usiłował Placydus, żołnierz rzymski, mówiący jako, życie w obozach i bitwach strawiwszy, na starość, w Rzymie, u nóg potężnych pełzał, o kawał ziemi, na któréj spocząć mógł-by i synów dla Rzymu hodować, błagając, a nic prócz pośmiewiska nie otrzymawszy, w oblicze ziemi, nie dla takich, jak on, zmordowanych biedaków stworzonéj, ślinę cisnął i do morskich zaciągnął się kohort.
Gdy ci tak mówili, Bawiusz ze srebrną brodą westchnął:
— O, Gracchusy!
A Belianus, o łabędziową szyję statku z wdziękiem oparty, senatorską postawę, w bogatéj todze, którą go okryto zachowując, wzrok na starca podniósł i znowu zapytał:
Ergo?
Bawiuszowi, wśród srebrnych włosów, po uwiędłych wargach wił się zadumany uśmiech. Z ukłonem takim, z jakim rzymscy patrycyusze na mozaikowych posadzkach swoich vestibulów dostojnych gości witają, przemówił:
— Z oblicza twego spostrzegam, że poznajesz mię, domine. Wyborną masz pamięć, boś mię raz jeden tylko i to przed laty widział. W dniu śmierci Kajusa Graccha, chłopięciem jeszcze młodém, ojciec twój na Forum cię przywiódł, dlatego pewno, abyś wcześnie ujrzał, jak silni karcą obrońców słabych. Wszakże Kajus pragnął zrównać te szale, które ważyły waszę potęgę i pychę, a innych nędzę i poniżenie. Pamiętasz? Wspomnij! Ufni w moc prawa, przybyliśmy na Forum, aby przez nowych praw ustanowienie, ojczyznie na długie lata zgotować pomyślność i wolność. Lecz nie spał Opimiusz, wasz konsul i pełnomocnik. Bezbronnych, żołdacy jego deszczem strzał osypali; za głowę Kajusa, od tułowia odłączoną, Septimulejus z rąk waszych otrzymał tyle funtów i uncyi złota, ile ważyła ona, gdy opróżnioną z gienialnego mózgu nalano ją ołowiem. Pamiętasz, Belianusie, ile dnia tego krwi grachusowych stronników podziemne kanały z Forum do Tybru uniosły, ile ich szyj śmiertelnie zduszono w więzieniach, a domów obrócono w pustkę, ile ich ziemi powiększyło majątki, a pieniędzy wypchało sakwy wasze? U boku Kajusa walcząc, piersią w pierś spotkałem się z twoim ojcem, który ciebie, dziecię, za rękę wiodąc, mówił: „Patrz, patrz, mój Belianusie, jak należy obchodzić się z tą trzodą!” Tak cię kształcił. Jam ocalał. Głowę ocaliłem, bo serce, w cnotę ludzką, w zwycięztwo prawych, w bogów nawet nad światem opiekę, wiarę straciwszy, przemieniło się w ziarno pieprzu. Lecz i dla głowy, z pod strzał Opimiusa i waszych wyroków umkniętéj, na ziemi miejsca nie było. Z zachodu na wschód, z południa na północ gnały mię wasze postrachy i kary; aż ja, Markus Bawiusz, tak jak i wy, patrycyuszów potomek i dziedzic, w bezludnych lasach, w zimnych jaskiniach, na pustych wybrzeżach mórz, mniej z głodu, który żarł moje wnętrzności, jak z rozpaczy, która mi duszę w krwawe błoto przemieniała, do niebios, ziemi, wód, traw, kamieni szeptałem, krzyczałem, wyłem o was: przeklęci!
Tak mówił, a ramiona jego jakby na fali wspomnień, wznosiły się coraz wyżéj, aż z rycerskiéj szaty całkiem wydobyte, wyprężyły się ku niebu nagie, silne, pręgami żył, w których siny gniew zdawał się płynąć, w niebo krzyczące. Oczy przez lata niewygasłe, bo nieśmiertelnym gniewem gorejące, wzniósł także ku niebu i z piersi, która, od utraty wiary i nadziei, ukojenia i przebaczenia nie znała, znowu wydał westchnienie:
— O, Gracchusy!
Belianus patrzał, senatorskiéj postawy nie zmieniał i powiek nie spuszczał, lecz niby cień, od skrzydła zbliżającéj się śmierci padający, bladość mu spłynęła na rysy, w rozpustnych zabawach uwiędłe. Wszelką dysputą z motłochem gardząc, może mniemał, że do tego potomka patrycyuszowskiego rodu, bez ubliżenia dla swéj dostojności przemówić mu się godzi, bo już mniéj dumne i mniéj drwiące wargi do przemówienia otwierał, gdy w zamiarze przeszkodziła mu wrzawa, która dokoła Olimpusowego statku, nakształt nadlatującego wichru, zaszumiała. Oddawna już ku statkowi temu przybliżać się zaczynały łodzie naprzód podanych postaci ludzkich, szyj wyciągniętych, twarzy barw i wyrazów wszelkich pełne. Teraz, jedna z nich, którą spiżowy lew zdawał się prowadzić, z cichością widma u Olimpusowego statku pomykając, rzuciła, okrzyk:
— Synowie Hiszpanii pozdrawiają cię, Rzymianinie! Żyj i panuj, zdobywco, dopóki z kolei ciebie barweny morskie nie zdobędą!
Tuż za tą mknęła łódź druga, na której przedzie płynął sfinks złotooki, a którą kierowali czarni Numidzi, wołając:
— Cześć ci, zwycięzco Afryki! Gdy cię już ciemności piekieł ogarną, Jugurtę, przez was podstępnie zamordowanego, pozdrów od jego poddanych!
Inni oznajmiali:
— Do Mitrydata, króla Pontu, płyniemy z poselstwem od Sertoryusza, który Hispanii wolność a światu szczęście przywrócić zamierza!
Tak wszyscy, jak mrowie po cichéj fali się zwijając, coraz inne wywoływali imiona, urazy, krzywdy, aż chórem potężnym, z brzękiem strun i puharów zawiedli pieśń, która zwykle walkom i zabawom ich towarzyszyła.
— Na kole ślizkiém, na kole ruchomém Fortuna swą stopę opiera! Czy słyszysz, czy słyszysz, jak dzwonią szale Nemezy?
Lecz krzyki, groźby, wyrzuty, wszystko, co dokoła wrzało, szydziło, złorzeczyło, oblicza Belianusa zmienić nie zdołało i drżeniem najlżejszém po członkach mu nie przebiegło. Powagę jego, dumę, źrenice lśniące zimnym blaskiem stali, tylko słowa Bawiusza na chwilę zmąciły, bo choć z motłochem teraz zmieszany, krwią był mu on równy. Jednak, do milczenia przyzwyczajonym nie był. W kuryach za wymownego oratora, a u biesiadnych stołów za uciesznego facecyonistę uchodził. Więc i teraz, z powagą postawy lekką żartobliwość oblicza zmieszawszy, głową wyżéj jeszcze wzniósł, od czego zwiędły wieniec deszczem różanym pierś mu osypał i, ręce nieco wznosząc a w niebo patrząc, przemówił:
— Bogowie, sami widzicie, że na tém miejscu do was tylko przemawiać mogę! Tak mi już wrzaski téj tłuszczy obrzydły, że umrzeć pragnę, byle-by tylko ją z oczu stracić. Uszy mię bolą od gramatycznych błędów, które oni w mowie swéj popełniają i urazę do was, bogowie, uczuwam, że stworzyliście rzecz tak grubą, jak skóra ich twarzy i tak cuchnącą, jak ich oddechy. Wszak widzicie, że usta Belianusa opluły-by same siebie, gdyby się do rozmowy z nimi otworzyły. Choć życie jest słodkiém, ze mnie pogarda, którą mam dla nich, wygnała bojaźń śmierci. Jedno tylko, zanim rozstanę się ze światem, zrozumiéć chciałbym: co oni tu pletli? jakieś żale, gniewy, krzywdy swoje mnie przedstawiali. Wszakże najoczywiściéj są bandą zbójców, stadem podłych myszy! Ergo? bogowie!
Bogowie milczeli; przed nim stał Olimpus.
Wzrostem podobny do górskich jaworów złoty dyadem na kruczych włosach nosił, a na twarzy, przez słońce spalonéj, mienił się cały uśmiechami warg koralowych i srogiemi błyskami oczu.
— Wódz zbójców odpowié na pytanie twe, Belianusie... Przyjacielem Gracchusów, jak Bawiusz, nie byłem i nigdym nawet podobnych mędrców i bohaterów nie widział, lecz więcéj od Bawiusza na uwagę ucha twego zasługuję, bo z wysokiego rodu pochodzę... Grekiem jestem. Na krawędzi termopilskiego wąwozu powiła mię moja matka, a potém codziennie, gdym trzody pasał, ukazywała mi Wschód i Zachód. Przez to uczyła mię wzrokiem duszy widziéć: na wschodzie Persyą, przez Greków niegdyś odpartą, a na zachodzie, nieprzeparty i nieśmiertelnie tryumfujący Rzym. Oprócz téj nauczycielki miałem jeszcze jednego mistrza: ból poniżonéj Grecyi, który dziś przed oczyma twemi, zwycięzco, w te dłonie zgarniam i na szalę wszystkich zwyciężonych rzucam! Zbójcami jesteśmy?... Ależ, na Zeusa! zbrodnie, dokonywane na wodach, bliźnięcem rodzeństwem tym przypadają, które dokonywują się na lądzie. Czémże czyny wasze różnią się od naszych? Tylko obłudą. Wy pretekstami, jak histryoni maskami oblicza sobie osłaniacie, — my nie. I o to wszystko, co nas rozdziela. Zresztą, podobni jesteśmy do was, jak kropla wody do téj, z któréj wycieka a tylko mniéj światu groźni, bo szczersi. Gdy siła jest waszém prawem, myśmy tak samo jak i wy prawi, bo silni. Bogate zgromadzamy łupy, lecz mniéj bogate od tych, któreście z przodków naszych, z nas, z ojczyzn naszych zdarli. Wielu potężnych zginęło z naszéj ręki, lecz mniéj niż z waszéj niewinnych. Wiele ust konających przeklęło nasze głowy, lecz więcéj żywych przeklina wasze. Czegóż więc od nas żądacie, o wzory nasze? O co nas obwiniacie? O to zapewne, że z naszéj przyczyny niecały świat cierpliwie was znosi. Prawda, lecz cóżeście to mniemali, że wam tylko, wam jednym wolno deptać, krwawić, obrażać, wysysać kraje i ludzi, ku bogom piąć się, pijanym ambrozyą tarzać się po różach? Przebaczcie, lecz zbyt to ponętne rzeczy, aby inni także sięgnąć po nie chęci nie uczuli i zbyt téż srogie, aby niektórych wściekłością nie zjęły. U końca cierpliwości wyje wściekłość; rzymskie to przysłowie i szkoda, rzymianinie, żeś nad znaczeniem jego zbyt mało się zastanawiał. Zdziwienie w oczach twych widzę. Myślisz: zkąd pastuchowi greckiemu przyszły do głowy te mądre wywody? Przyczyny nie wiem, lecz powiem ci tego skutek. Dla tego, że mam je w swéj głowie, pastuchem téj wodnéj trzody jestem. Miła trzódka. Najwięcéj w niéj takich, którzy nie wdają się w żadne wywody, ale po prostu, krwi i łupów żądni, służą temu, kto ich piérwszą i drugiemi darzy. Hu! czyste łotry! Ale i tęgie chłopy! Gdyby sami jedni stanowili to morskie państwo, dawnobyście je zmietli i sławny wasz Antoniusz nie zmykał-by przed niém z pod Krety, bo w czystych łotrach tchórzowstwo mieszka często, a rozum, państwa utrzymujący, rzadko. Lecz my, z mądremi wywodami w głowach i z oburzeniem w sercach, ich duszą jesteśmy. Myśmy w górach Taurusu wznieśli stolicę piratów, Isorę; my zbudowali obronne grody, wysokie wieże, bogate zbrojownie; my tu dzierżymy ster, hamulce, bodźce, laskę rozkazów i miecze kar. Oni są pięścią naszą. Podła pięść! Ale my wasi uczniowie, więc niéma dla nas pięści zbyt podłéj, gdy do zwycięztwa pomaga i zębów zbyt zakrwawionych, gdy ostre. Tylko oprócz wszystkich innych przyczyn do wdzięczności, za tę kompanią kruczą i wilczą dzięki wam składamy. Myszami nas nazwaliście. Prawda. Prawda. Myszy z nas, istne myszy, które zawsze świat opadają wtedy, gdy i chciwość i pycha zbyt wiele w nim wykopie nór biedy i poniżenia. Myszy z nas, które postawy świata gryzą, ilekroć koty rozeprą na nich zbyt rozrosłe cielska. Rzekłem. Gotuj się, Belianusie, do Rzymu odpłynąć, nie na wspaniałym statku jednak, ale w brzuchach barwen. A kiedy tam już będziesz, nie skarż się bardzo, żeś na wodach spotkał żarłoczne istoty, bo gdyby nie ty i tobie podobni zamieszkiwały-by je może same śnieżne mewy i łagodne foki...
Chociaż to mówił tak, jak mówi namiętność we władnącéj sobą piersi skupiona: spokojnie i cicho, rozgorzał cały i wszystko w nim i na nim: dyadem, pancerz, miecz, na którym się wspierał, oczy pod brwią schmurzoną, koralowe usta i greckie nozdrza, gorzały tém straszniéj, że cicho. Cicho téż a wysoko wzniósł rękę z obnażonym mieczem, a na ten znak statek zawrzał ruchem, témbardziéj dziwnym, że cichym. Jak widma milczące zwijali się tam, coś czyniąc: Hermanius, Skato, Psalon, Tyfiros i inni; a Olimpus, na mieczu wsparty, zdala stał do cichego płomienia podobny, z uchem ku Nemezie nieco przechyloném, jakby słuchał cichego dzwonienia jéj szali. I łodzie, pełne ludzkich postaci i twarzy, do koła olimpusowego statku stłoczone, jak wznoszące się nad niemi gruzy Lipary, milczały, mnóztwem oczu ciekawych, brwi drgających, srogich uśmiechów błyskając. Tylko Bawiusz ze srebrną brodą, u piersi krzyżując ramiona, w których żyłach siny gniew zdawał się płynąć, raz jeszcze westchnął:
— O, Gracchusy!
A Belianus, zanim fala pod ciężarem jego ciała głośnym zaszlochała pluskiem, raz jeszcze, w fałdy togi owinięty, ze źrenicą połyskującą zimnym blaskiem stali, głosem pana i wodza wyrzekł:
— Obywatelem Rzymu jestem.
Wkrótce potém, z ludem swych ptaków, zwierząt, sfinksów, satyrów, bajecznych kwiatów i istot, płynęły, mknęły, po niezmierzoném przestworzu morza szybowały nieduże, chyże, zgrabne i ciche statki piratów. Wszystkie je wiodąc za sobą, w słonecznych blaskach śnieżna, przodem ich sunęła sroga i smutna bogini zemsty, a nad niemi, w powietrzu bez skazy, po wodach bez granic, śpiewnie płynął potężny chór:
— Na kole ślizkiém, na kole ruchomém, Fortuna swą stopę opiera! Czy słyszysz, czy słyszysz, jak dzwonią szale Nemezy?[1].









  1. „Od czasu gdy Gracchusowie wstrząsnęli rzecząpospolitą rzymską, doświadczała ona samych zamieszek wewnątrz a buntów na zewnątrz. Wolność jéj, w walce téj zniknęła, lecz panowanie uratowaném zostało, bo prowincye podbite sroższemu jeszcze niż przedtém jarzmu uległy. Lecz we wszystkich epokach tryumfowania przemocy znajdują się ludzie, którzy zbójcami raczéj niż niewolnikami zostać wolą. Morze niepodległe, morze niezmierne udzieliło przytułku tym, którzy pod rzymskiemi prawami żyć nie chcieli. Zostali oni piratami. Rozbójnicy ci zczasem wzrośli w niespodziewaną potęgę. Przybywali do nich członkowie wszystkich zgubionych stronnictw, obrońcy wszystkich zrozpaczonych spraw, ludzie przez wojny albo sądowe wyroki zrujnowani, obywatele z rodzinnych siedlisk wygnani, niewolnicy z ciemnic swych zbiegli. Nierzadko wysoko nawet urodzonych pomiędzy nimi widywano. Fale, płynące od Cyrenaiki do Krety, do Delos i Smyrny, były dla nich złotém morzem, na którém lotne ich statki zdobywały obfite łupy. Z bogactwami swemi nie ukrywali się wcale: złoto, purpura, drogocenne kobierce i zbroje napełniały ich łodzie, mające czasem posrebrzane wiosła. Po każdém zwycięztwie wyprawiali na tych łodziach, przy dźwiękach muzyki, szalone orgie...
    ...Na wybrzeżach mórz posiadali arsenały, warowne miejsca, oberwacyjne wieże. Miasto Isora, w górach Taurusu, była ich stolicą...
    ...Zbyt wielu Greków znajdowało się między nimi, aby teoryi usprawiedliwiającéj ich postępki zabraknąć im mogło. Nie jest nieprawością — twierdzili — za pomocą zręczności odbierać to, co wydartém zostało przez siłę. Dobra, które potężni odebrali nam odrazu, zwracamy sobie stopniowo...
    ...Jak potém Robin Hood oszczędzał ubogiego saksona, a zabijał normandzkiego dostojnika, tak oni przedewszystkiém dla możnych Rzymian okazywali się bez litości...
    (Victor Duruy, „Histoire des Romains”, T. II, chap. XLIX, III).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.