<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VIII Cała część czwarta |
Indeks stron |
Wiktor Hugo.
NĘDZNICY.
CZĘŚĆ CZWARTA.
SIELANKA PRZY ULICY PLUMET I EPOS Św. DYONIZEGO.
VIII.
WARSZAWA.
Nakład Księgarni S. Bukowieckiego
Marszałkowska № 100.
1900.
|
Czytelnik się domyślił, że Eponina, poznawszy przez kratę mieszkankę ulicy Plumet, dokąd ją wysłała Magdusia, naprzód oddaliła rozbójników od tej ulicy, a potem zaprowadziła tam Marjusza, który po kilku dniach zachwycania się przed kratą, party siłą, ciągnącą żelazo ku magnesowi, a kochanka ku kamieniom, z których składa się dom jego ulubionej, w końcu wszedł do ogrodu Cozetty, jak Romeo do ogrodu Julji. A nawet przyszło mu to łatwiej niż Romeo’wi; Romeo musiał przeskakiwać mur, Marjusz poruszył tylko zardzewiałą kratę, chwiejącą się w osadzie niby zęby starych ludzi. Marjusz był szczupły i łatwo się przesunął.
Nikogo nie było na ulicy, a przytem Marjusz tylko nocą przedzierał się do
ogrodu, nikt więc go nie widział.
Od błogosławionej i świętej godziny, w której pocałunek połączył te dwie dusze, Marjusz przychodził tam co wieczór. Gdyby w tej dobie życia Cozetta zakochała się w człowieku mało skrupulatnym i rozpustnym, byłaby zgubioną; są bowiem natury wspaniałomyślne, które powierzają się szlachetności mężczyzny, a Cozetta do takich należała. Ustąpić, należy do wspaniałomyślności kobiety. Miłość, gdy dosięgnie szczytu, w którym staje się bezwzględną, ma jakieś niebiańskie zaślepienie wstydu. Lecz na ileż niebezpieczeństw narażacie się, o dusze szlachetne! Często oddajecie serce, a my bierzemy ciało. Serce zostaje przy was i ze drżeniem patrzycie na nie w cieniu. Cały los ludzki jest w jednem z tych dwojga. Żadna fatalność nie stawia nieubłaganiej tego dylemmatu zguby lub ocalenia, jak miłość. Miłość jest życiem, jeśli nie jest śmiercią. Kolebką i grobem także. Toż samo uczucie mówi tak i nie w sercu ludzkiem. Ze wszystkich stworzeń bożych serce ludzkie najwięcej wydaje światła i niestety! najwięcej mroku.
Bóg chciał, by serce Cozetty napotkało jedną z tych miłości, które zbawiają.
Dopóki trwał miesiąc maj roku 1832 każdej nocy w tym biednym dzikim ogrodzie, wśród zarośli co dzień gęstszych i wonniejszych, były przy sobie dwie istoty, złożone z samej czystości i niewinności, pełne rajskiego szczęścia, podobniejsze do archaniołów, — niż do ludzi, czyste, zacne, upojone radością, promieniejące i jaśniejące jedno dla drugiego w ciemnościach. Cozecie się zdawało, że Marjusz miał koronę, a Marjuszowi, że Cozefta była w aureoli. Dotykali się, patrzyli na siebie, brali się za ręce, tulili jedno do drugiego; ale była przestrzeń, której nie przekroczyli nigdy. Nie przeto, żeby ją szanowali, lecz po prostu dlatego, że jej nie znali. Marjusz czuł zawadę w czystości Cozetty, a Cozetta czuła wsparcie w uczciwości Marjusza. Pierwszy pocałunek był zarazem ostatnim. Później Marjusz ledwie się ośmielił dotknąć ustami rąk, szalika lub pukli włosów Cozetty: Cozetta była dla niego wonią nie kobietą. Oddychał nią. Nie odmawiała niczego, a on nic nie żądał. Cozetta była szczęśliwą, a Marjusz zadowolonym. Żyli w tym stanie zachwycającym, który nazwaćby można olśnieniem jednej duszy przez drugą. Był to niewysłowiony uścisk dwóch dusz dziewiczych, spojonych w ideale. Dwa łabędzie, spotykające się na Jungfrau.
W owej godzinie miłosnego zachwytu, gdy rozkosz milczała bezwładna pod wszechpotężnym wpływem oczarowania, Marjusz czysty i anielski, Marjusz, raczejby poszedł do nierządnicy, niż ośmielił się podnieść do kostki suknię Cozetty. Razu jednego, przy blasku księżyca, gdy Cozetta pochyliła się, by podnieść coś z ziemi, stanik jej się otworzył i pierś odsłoniła. Marjusz odwrócił oczy.
Co się działo między temi dwoma istotami? Nic. Ubóstwiali się.
W nocy, gdy byli z sobą razem, ogród wydawał się miejscem żyjącem i świętem. Wszystkie kwiaty otwierały się dokoła nich i przesyłały im wonie, a oni otwierali swe dusze i udzielali ją kwiatom. Rozkoszna i bujna roślinność, pełna soków i upojenia, drżała do koła tych dwojga niewinnych; oni mówili słowa miłości, które dreszczem przejmowały drzewa.
Czem były te słowa? tchnieniem. Niczem innem. Westchnienia dostateczne były, by wzruszyć i zaniepokoić te istoty. Czarodziejska potęga, której pewnieby nie zrozumiano, czytając w książce te rozmowy, które wiatr, szumiący między liśćmi, unosił i rozpraszał. Odejmcie tym szeptom dwojga kochanków anielską melodję, pochodzącą z duszy i towarzyszącą im niby dźwięki liry, a pozostanie tylko cień; i mówicie: Jakto! nic więcej? Ależ tak, dzieciństwa, powtarzamy, śmiechy z byle czego, błahostki, śmiesznostki, wszystko cokolwiek jest na świecie najszczytniejszego i najgłębszego! jedyne rzeczy warte tego, by je mówić i słuchać!
Tych dzieciństw, tych śmiesznostek, jeśli ich człowiek nigdy nie słyszał i nigdy nie mówił, jest albo złym lub niedołęgą.
Cozetta mówiła do Marjusza:
— Czy wiesz?
(W tej niebiańskiej dziewiczości oboje, nie wiedząc dlaczego, mówili sobie ty).
— Czy wiesz? Mam na imię Eufrazja.
— Eufrazja? Ależ nie, nazywasz się Cozetta.
— O! Cozetta to brzydkie imię, dano mi je, gdym była małą. Ale prawdziwe moje imię jest Eufrazja. Alboż nie lubisz tego imienia Eufrazja?
— Lubię. Ale Cozetta nie jest brzydkie.
— Może je wolisz, niż Eufrazja?
— Ale... tak.
— Więc i ja wolę. Prawda, to bardzo ładne imię Cozetta. Nazywaj mię Cozetta.
I uśmiech, towarzyszący tym słowom, czynił tę rozmowę idyllą godną niebiańskich gajów.
Innym razem spojrzała mu w oczy i zawołała:
— Mój panie jesteś piękny, jesteś ładny, masz dowcip, wcale nie jesteś głupi, jesteś uczeńszy odemnie, ale cię wyzywam tem słówkiem: ja cię kocham!
Marjusz, uniesiony w niebiosa, zdawał się słyszeć strofy śpiewane przez gwiazdy.
Albo też uderzyła go po ramieniu, gdy kaszlnął i rzekła.
— Proszę nie kasłać, mój panie. Nie życzę sobie, by kasłano u mnie bez pozwolenia. To bardzo brzydko kasłać i niepokoić mię. Chcę, żebyś był zdrów, bo naprzód ja byłabym nieszczęśliwą, gdybyś zachorował. Coby się wtedy ze mną stało?
Było to po prostu boskie.
Innym razem Marjusz rzekł do Cozetty:
— Wyobraź sobie, przez pewien czas myślałem, że nazywasz się Urszula.
Cały wieczór śmieli się z tego oboje, jak szaleni.
Wśród innej rozmowy zdarzyło mu się zawołać:
— O! pewnego dnia w Luksemburgu miałem ochotę dobić jednego inwalida!
Ale nagłe uciął i przestał mówić. Należałoby wspomnieć Cozecie o podwiązce, a to przechodziło jego siły. Spotykał nieznaną przeszkodę, ciało przed którem ta niezmierna miłość niewinna cofała się ze świętem przerażeniem.
Marjusz wyobrażał sobie, że życie z Cozettą tak przejdzie, że więcej nic im nie potrzeba; przychodzić co wieczór na ulicę Plumet, usunąć starą, usłużną kratę bramy prezydenta, usiąść przy Cozecie na ławce, patrzeć przez drzewa na iskrzące gwiazdy nocy, dotykać kolanem obszernej sukni Cozetty, pieścić się z jej palcami, mówić jej ty, wąchać kolejno kwiaty — zdawało mu się, że można tak żyć zawsze, bez końca. Tymczasem chmury zbierały się nad ich głowami. Ilekroć wiatr zawieje, zabiera więcej marzeń człowiekowi, niż obłoków niebiosom.
Nie powiemy, żeby ta czysta, prawie dzika miłość była bez pewnych pieszczot. Mówić grzeczności tej, którą się kocha, jest pierwszym sposobem szukania z nią rozkoszy, małem zuchwalstwem, którego się próbuje. Grzeczność to niby pocałunek przez zasłonę. Rozkosz, choć się ukrywa, wyciska tu delikatne swe piętno. Serce, by więcej kochać, cofa się przed rozkoszą. Pieszczoty Marjusza, choć nasycone złudzeniem, miały coś niebiańskiego w sobie. Ptaki, gdy ulatują ku aniołom, muszą słyszeć podobne słowa. A jednak było w nich życie, człowieczeństwo, cała potęga rzeczywistości, do której Marjusz był zdolny. Było to, co się mówi w prozie, zwiastun tego, co się powie w sypialnym pokoju, liryczne wylanie, pomieszane sonety i strofy, wdzięczne hyperbole gruchania, wszelkie wykwintności ubóstwienia złożone w bukiet i dyszące delikatną niebiańską wonią, niewymownym szczebiotem serca, rozmawiającego z sercem.
— O! — szeptał Marjusz — jakże jesteś piękną! nie śmiem spojrzeć na ciebie. Jesteś uosobionym wdziękiem. Nie wiem, co się ze mną dzieje, ale gdy się ukaże twój trzewiczek z po za rąbka sukni, drżę cały. Jakie czarowne światło tryska ze słów twoich! Mówisz przedziwnie, rozumnie. Chwilami zdaje mi się, że jesteś snem tylko. Mów, słucham cię, podziwiam. O Cozetto, jak to dziwne i zachwycające: prawdziwie odchodzę od zmysłów. Przecudna jesteś, pani. Przez mikroskop patrzę na twą nóżkę, przez teleskop na twą duszę.
A Cozetta odpowiadała:
— Kocham cię coraz bardziej od owego poranku.
Zapytania i odpowiedzi krzyżowały się w tych rozmowach i zawsze, niechybnie zgadzały się w jednem — w miłości.
Cozetta całą, postacią wyrażała szczerotę, niewinność, przezroczystość, białość, jasność, promień. Możnaby o niej powiedzieć, że była przejrzystą. Kto ją ujrzał, sprawiała na nim wrażenie kwietnia i brzasku dziennego. W oczach jej błyszczała rosa. Cozetta była zgęszczeniem światła, jutrzenką w postaci kobiety.
Rzecz prosta, że Marjusz, ubóstwiając ją, podziwiał. Ale też przyznać trzeba, że ta wychowanka klasztorna rozmawiała z niepospolitem uczuciem i niekiedy mówiła rzeczy głębokie i prawdziwe. Szczebiot jej był rozmową. W niczem się nie omyliła i o wszystkiem wydawała sąd trafny. Kobieta czuje i mówi z tkliwym instynktem serca, który jest nieomylny. Nikt tak, jak kobieta nie potrafi mówić rzeczy zarazem miłych i głębokich. Słodycz i głębokość — w tem cała kobieta, w tem całe niebo.
W tem szczęściu zupełnem co chwila stawały im łzy w oczach. Gdy zdeptali robaczka, gdy piórko spadło z gniazda, gdy złamała się gałązka tarniny, zdejmowała ich litość i w zachwycie, pełnem melancholji, czuli potrzebę zapłakać. Najwyższym symptomatem miłości jest rozczulenie, niekiedy nieznośne prawie.
A obok tego, te sprzeczności są błyskawicami miłości — chętnie się śmieli, z zachwycającą swobodą i tak poufale, że niekiedy mieli minę dwóch chłopców. Jednakże mimo wiedzy serc, upojonych czystością, odzywała się natura, której zapomnieć nie można. Była obecną ze swym celem zwierzęcym i szczytnym, i jakkolwiek dusze są niewinne, czują w tem wstydliwem sam na sam cudowny i tajemniczy odcień, dzielący parę kochanków od pary przyjaciół.
Ubóstwiali się.
Co jest nieustające i niewzruszone — istnieje. Kochają się, uśmiechają do siebie, śmieją, dotykają się końcem ust, splatają swe palce, tykają się — ale to nie przerywa pochodu wieczności. Dwoje kochanków kryje się w zmroku wieczornym, w niewidzialnej gęstwinie z ptakami, z różami, czarują się wzajem sercami jaśniejącemi w oczach, szepczą i szczebioczą rozkosznie, a tymczasem niezmierne kołysania gwiazd zapełniają nieskończoność.
Tak żyli nie wiedząc o niczem, upojeni szczęściem. Nie spostrzegli, że właśnie w tym miesiącu cholera dziesiątkowała Paryż. Zwierzyli się sobie z czem tylko mogli, ale te zwierzenia nie zaszły dalej za wymianę swych imion. Marjusz powiedział Cozecie, że jest sierotą, że nazywa się Marjusz Pontmercy, że jest adwokatem, że utrzymuje się z pisania dla księgarzy, że jego ojciec był pułkownikiem, że to był bohater, że on, Marjusz poróżnił się ze swoim dziadem bogaczem. Napomknął jej trochę, że jest baronem, ale to nie sprawiło żadnego wrażenia na Cozecie. Marjusz baron? nie zrozumiała tego. Nie wiedziała, co znaczy ten wyraz. Marjusz był Marjuszem. Ze swej strony zwierzyła mu się, że wychowywała się w klasztorze Picpusa Małego, że i jej matka umarła, że jej ojciec nazywa, się p. Fauchelevent, że jest bardzo dobry, że dużo daje ubogim, ale sam jest biedny i wyzuwa się ze wszystkiego, a jej we wszystkiem dogadza.
Rzecz dziwna, Marjusz był tak upojony od czasu, jak widział Cozettę, że przeszłość nawet niedawna, zamgliła się w jego oczach i stała się tak odległą, iż zupełnie zadowolił się opowiadaniem Cozetty. Ani mu przyszło do głowy wspomnieć jej o przygodzie nocnej w ruderze u Thenardier’ów, o spaleniu ręki, o dziwnej postawie i osobliwszej ucieczce jej ojca. Marjusz na chwilę zapomniał o tem wszystkiem, nie wiedział nawet wieczorem, co czynił z rana, ani gdzie jadł śniadanie, ani z kim rozmawiał: dzwoniło mu nieustannie w uszach i był głuchym na wszystko; żył tylko wtedy, gdy widział Cozettę. Wówczas będąc w niebie, nic dziwnego, że zapominał o ziemi. Oboje w upojeniu uginali się pod nieokreślonym ciężarem rozkoszy duchowych. Tak żyją lunatycy, których zowią zakochanemi.
Niestety! któż tego nie doświadczał? dlaczego wybije godzina, w której opuścić trzeba błękity, dlaczego życie potem trwa jeszcze?
Kochanie zastępuje prawie myślenie. Miłość jest gorącem zapomnieniem o wszystkiem. Pytajcie namiętności o loikę. Jak w mechanice niebieskiej nie ma doskonałej figury jeometrycznej, tak i w sercu ludzkiem nie ma ścisłej loiczności. Dla Cozetty i Marjuszą prócz nich nic nie istniało. Wszechświat dokoła nich zapadł się w jakąś przepaść. Żyli złotą chwilą. Nic nie było przed niemi i nic za niemi. Marjuszowi zaledwie przyszło na myśl, że Cozetta ma ojca. Olśnienie miłości zatarło wszystko w jego mózgu. O czem mówili ci kochankowie? Jak widzieliście, o kwiatach, o jaskółkach, o zachodzie słońca, o wschodzie księżyca, o wszystkich ważnych rzeczach. Powiedzieli sobie wszystko i nic. Wszystko zakochanych jest niczem. Ale ojciec, rzeczywistość, owa jama, bandyci, owa przygoda, co to obchodziło Marjusza? alboż był pewnym, że przykry ten sen istniał kiedy? Kochali się, ubóstwiali, a zresztą nie myśleli o niczem. Wszystko inne nie istniało. Prawdopodobnie to znikanie piekła za nami jest oznaką, że zbliżamy się do raju. Alboż widzieliśmy szatanów? czyż są jacy? czyśmy drżeli? czy cierpieli? nic już nie wiemy. Różany obłok pokrył to wszystko.
Tak więc dwie istoty żyły w górnej krainie z całem nieprawdopodobieństwem, którego pełna jest natura; ani u nadyru, ani u zenitu, więcej niż ludzie, mniej niż anieli, ponad kałem ziemskim, poniżej rajskich przestworzy — w obłoku; zaledwie z ciała i kości, dusze od stóp do głów zachwytu pełne; zbyt szczytni, by chodzić po ziemi, zbyt obarczeni człowieczeństwem, by zniknąć w błękitach, zawieszeni jak atomy, czekające opadnienia; pozornie za obrębem losów, nie znający tej grząskiej kolei — wczora, jutra, dzisiaj i zdziwieni, zachwyceni, rozpływający się z rozkoszy, chwilami tak lekcy, że mogliby uciec w nieskończoność, zdolni prawie do wiekuistego lotu.
W tem kołysaniu spali na jawie. O świetny letarg u rzeczywistości, przygniecionej ideałem! Czasami, jakkolwiek piękną była Cozetta, Marjusz zamykał oczy, by nie patrzeć na nią. Zamknąwszy oczy, najlepiej patrzy się na duszę.
Marjusz i Cozetta nie pytali się dokąd ich to zaprowadzi. Patrzyli na siebie, jakby doszli do celu. Dziwne jest urojenie ludzi, że miłość gdziekolwiek prowadzi.
Jan Valjean nic się nie domyślał.
Cozetta nie taka marzycielka, jak Marjusz, była wesołą, a to wystarczało do szczęścia Jana Valjean. Myśli Cozetty, czułe zajęcia, obraz Marjusza, zapełniający jej duszę, niczem nie kaziły nieporównanej czystości jej pięknego pogodnego czoła. W jej wieku dziewica nosi miłość jak anioł lilję. Jan Valjean był więc spokojny. A przytem, gdy dwoje kochanków są w porozumieniu, wszystko im idzie jak z płatka, osoba trzecia, któraby mogła zaniepokoić ich miłość, jest w doskonałem zaślepieniu, dzięki pewnym ostrożnościom, które zawsze zachowują kochankowie. Tak Cozetta nigdy i w niczem nie sprzeciwiała się Janowi Valjean. Chciał iść na przechadzkę? dobrze, tato. Chciał pozostać w domu? I owszem. Chciał przepędzić wieczór u Cozetty? była zachwycona. Wracał do siebie czasem o dziesiątej, a w tych razach Marjusz przychodził do ogrodu nieco później, gdy usłyszał z ulicy, że Cozetta otwiera drzwi na ganek. Nie potrzebujemy mówić, że we dnie nie spotkanoby Marjusza. Jan Valjean zapomniał nawet czy Marjusz żyje na świecie. Raz tylko jednego poranku zapytał Cozetty: — Co to, masz całe plecy pobielone? Poprzedniego wieczora Marjusz w uniesieniu przycisnął Cozettę do ściany.
Stara Toussaint wcześnie się kładła do łóżka i po skończonej robocie myślała tylko o spaniu, jak Jan Valjean, o niczem nie wiedząc.
Nigdy noga Marjusza nie postała w domu. Gdy był z Cozettą, kryli się za mur przy ganku, by ich nie widziano i nie słyszano z ulicy i siadali przy sobie, często zamiast całej rozmowy, ściskając sobie ręce po dwadzieścia razy na minutę i patrząc na gałęzie. W owych chwilach, gdyby piorun padł o trzydzieści kroków, aniby się go domyślili, tak marzenie jednej zanurzało się i gubiło w marzeniu drugiego.
Czystość przejrzysta. Godziny jasności pełne i wszystkie prawie podobne do siebie. Ten rodzaj miłości jest zbiorem listków lilji i piórek gołębich.
Cała przestrzeń ogrodu dzieliła ich od ulicy. Ile razy Marjusz wchodził lub wychodził, starannie poprawiał kratę żelazną, by nie spostrzeżono, że była usunięta.
Zwykle odchodził o północy i wracał do Courfeyrac’a. Courfeyrac mówił do Bahorela:
— Czy uwierzysz! Marjusz wraca teraz o pierwszej rano.
Bahorel odpowiadał:
— Cóż chcesz? cicha woda brzegi podrywa.
Czasami Courfeyrac założył na krzyż ręce, przybrał minę poważną i mówił do Marjusza:
— Bałamucisz się młodzieńcze!
Courfeyrac, człowiek praktyczny, ze złej strony brał ten niewidzialny odblask raju na licach Marjusza; mało czuł pociągu do miłości niezwykłej, niecierpliwiła go i niekiedy wzywał Marjusza, by wrócił do rzeczywistości. Jednego poranku dał mu takie napomnienie:
— Mój kochany, myślę, że jesteś teraz na księżycu w królestwie marzeń, w prowincji złudzeń, w stolicy Bańki mydlanej. No chłopcze, jak jej na imię?
Ale nic nie mogło dobyć słówka z Marjusza. Dałby sobie wyrwać paznogcie, a nie wymówiłby trzech świętych zgłosek, składających nie wysłowione imię Co zetta. Prawdziwa miłość jaśnieje jak jutrzenka, a milczy jak grób. Courfeyrac dostrzegł tylko tę zmianę w Marjuszu, że jego małomówność promieniała szczęściem.
Podczas słodkiego miesiąca maja, Marjusz i Cozetta poznali te niezmierne szczęścia:
Kłócić się i mówić sobie pan, pani, jedynie dlatego, żeby potem częściej ty mówić:
Opowiadać rozwlekle z najdrobniejszemi szczegółami o ludziach, którzy nas wcale nie obchodzą, jest to jednym więcej dowodem, że w rozkosznej operze, zwanej miłością, libretto nic prawie nie znaczy;
Dla Marjusza, słuchać Cozettę, mówiącą o strojach;
Dla Cozetty, słuchać Marjusza, prawiącego o polityce;
Słyszeć, dotykając się kolanami, turkot powozów na ulicy Babilońskiej; Wpatrywać się w tę samą planetę na niebie lub w tego samego robaczka, świecącego w trawie;
Umilknąć razem — rozkosz większa, niż mówić; I t. d. i t. d.
Tymczasem zbliżały się różne zawikłania.
Jednego wieczora Marjusz szedł na schadzkę bulwarem Inwalidów; zwykle chodził ze spuszczoną głową; gdy miał zawrócić na ulicę Plumet, usłyszał głos tuż przy sobie:
— Dobry wieczór, panie Marjuszu!
Podniósł głowę i poznał Eponinę.
Sprawiło to na nim dziwne wrażenie. Ani razu nie przyszła mu na myśl ta dziewczyna od czasu, jak go zaprowadziła na ulicę Plumet, nie widział jej potem i zupełnie o niej zapomniał. Miał wszelkie powody być jej wdzięcznym — jej winien był teraźniejsze szczęście, a jednak czuł się nie swój, gdy ją spotkał.
Błędnie sądzą, że miłość szczęśliwa i czysta wiedzie człowieka do stanu doskonałości; po prostu wiedzie go, jakeśmy to widzieli, do stanu zapomnienia. W takiem położeniu człowiek zapomina złośliwości, ale też zapomina być dobrym. Znikają wdzięczność, powinność, pamięć na najważniejsze obowiązki. W każdym innym czasie Marjusz inaczejby postąpił z Eponiną. Zajęty Cozettą, nawet nie zdawał sobie jasno sprawy, że ta Eponina nazywała się Eponiną Thenardier, że nosiła nazwisko, zapisane w testamencie jego ojca, nazwisko, dla którego przed paru miesiącami poniósłby największe ofiary. Przedstawiamy Marjusza jakim był; nawet jego ojciec powoli znikał z jego duszy w blasku miłości.
Odpowiedział zakłopotany:
— A to panna Eponina?
— Dlaczego mię pan nazywa panną? Czym panu zrobiła co złego?
— Nie — odpowiedział.
Rzeczywiście nie miał do niej żadnej urazy. Owszem. Ale czuł, że teraz, gdy Cozecie mówił ty, nie mógł postąpić inaczej i musiał mówić Eponinie panna.
Gdy nic nie mówił, zawołała:
— Mówże pan...
I zatrzymała się. Zdawało się, że słów zabrakło tej dziewczynie, niedawno tak śmiałej i wygadanej. Chciała się uśmiechnąć i nie mogła. Rzekła tylko:
— I cóż?...
Później umilkła i spuściła oczy.
— Dobranoc, panie Marjuszu — rzekła nagle — i odeszła.
Nazajutrz było 3 czerwca — dzień 3 czerwca r. 1832, który zapamiętać należy, bo w owym czasie ważne wypadki zawisnęły na widnokręgu paryzkim, niby brzemienne chmury. Marjusz za nadejściem nocy szedł tą samą drogą co wczoraj, z rozkosznemi myślami na sercu, gdy między drzewami bulwaru, spostrzegł idącą naprzeciw niemu Eponinę. Dwa dni z rzędu, to za wiele. Zawrócił żywo, zszedł z bulwaru i Pańską ulicą udał się na ulicę Plumet.
To sprawiło, że Eponina szła za nim aż do rogu ulicy Plumet, co się jej dotychczas nie zdarzyło. Zwykle przestawała na spojrzeniu nań gdy przechodził, i nie starała się z nim spotkać. Wczoraj dopiero spróbowała z nim rozmawiać.
Otóż, Eponina szła za Marjuszem, choć się tego nie domyślał. Zobaczyła jak usunął kratę i wcisnął się do ogrodu.
— Oho! — rzekła — wchodzi do domu!
Zbliżyła się do kraty, poruszała wszystkie pręty i łatwo poznała ten, który usunął Marjusz.
I szepnęła! półgłosem ponuro:
— Ani kroku ztąd, kochanko!
Usiadła na podmurowaniu kraty tuż obok poruszonego prętu i zdawała mu się przypatrywać. W tem właśnie miejscu krata dotykała sąsiedniego muru, tworząc z nim kąt dość ciemny, w którym Eponina znikła zupełnie.
Tak siedziała z godzinę nieruchoma i milcząca, pogrążona w myślach.
Około dziesiątej wieczór jeden z kilku przechodniów ulicy Plumet, stary mieszczanin zapóźniony, przebiegając to samotne miejsce i podejrzane, usłyszał w kącie muru przy kracie ogrodu, głos groźny i głuchy, mówiący:
— Nie dziwię się teraz, że tu przychodzi co wieczór!
Przechodzień obejrzał się dokoła, nie zobaczył nikogo, nie śmiał spojrzeć w kąt ciemny i przestraszony podwoił kroku.
Dobrze zrobił, że pospieszył, bo w kilka minut później, sześciu ludzi, idących w pewnych od siebie odległościach wzdłuż muru i wyglądających na patrol pijany, weszli na ulicę Plumet.
Pierwszy, który zbliżył się do kraty ogrodu, stanął i czekał na drugich; w minutę później zebrali się wszyscy sześciu.
Ludzie ci zaczęli mówić po cichu:
— To tutaj — rzekł jeden.
— Czy jest pies w ogrodzie? — zapytał drugi.
— Nie wiem. W każdym razie przyniosłem gałkę, którą mu damy połknąć.
— Czy masz plaster do wybicia szyby?
— Mam.
— Krata jest stara — dodał piąty, który miał głos brzuchomówcy.
— Tem lepiej — rzekł drugi — nie piśnie pod balikiem (piłą) i łatwo da się skosić (przeciąć).
Szósty, który jeszcze ust nie otworzył, zabrał się do rozpatrywania kraty, jak to godziną wprzódy uczyniła Eponina, kolejno chwytając za każdy pręt i wstrząsając nim ostrożnie. Tak doszedł do prętu, który Marjusz wyjął z osady. Gdy już miał ująć ten pręt, nagle jakaś ręka dobyła się z cieniu, padła mu na ramię, pchnęła go w piersi i jakiś głos ochrzypły rzekł z cicha.
— Jest pies.
Człowiek doznał wzruszenia, jakie zwykła sprawiać niespodzianka. Najeżył się ohydnie; nic straszniejszego nad widok niespokojnych dzikich zwierząt. Przestraszona ich mina, przestrasza. Cofnął się i wybełkotał:
— Co to za błaźnica?
— Wasza córka.
W istocie była to Eponina, rozmawiająca z Thenardierem.
Za ukazaniem się Eponiny, pięciu innych, to jest: Claquesous, Gueulemer, Babet, Montparnasse i Brujon zbliżyli się bez szmeru, bez pośpiechu, słowa nie rzekłszy, ze złowrogą powolnością, właściwą tym ludziom nocnym.
Każdy z nich miał w ręku jakieś straszne narzędzie. Gueulemer trzymał skrzywione szczypce, które włóczęgi nazywali Franusia.
— Ach, ach! co ty tu robisz? czego chcesz? zwarjowałaś czy co? — zawołał Thenardier, nie przestając mówić po cichu. Po co przychodzisz przeszkadzać nam w robocie?
Eponina zaczęła się śmiać i rzuciła mu się na szyję:
— Jestem tu, mój ojczulku, tak sobie. Czyż mi nie wolno usiąść na kamieniach? To wy nie powinnibyście tu przychodzić. Po co tu przychodzicie, kiedy jest sucharek? Powiedziałam to Magdusi. Tu nie ma co robić. Ale pocałujże mię, poczciwy ojczulku! Tak dawnośmy się nie widzieli! Więc dostałeś się na wolność?
Thenardier probował uwolnić się od uścisków Eponiny i mruczał:
— Dobrze. Pocałowałaś mię. Tak, dostałem się na wolność. Nie siedzę w kozie. A teraz ruszaj precz.
Ale Eponina nie puszczała zdobyczy i podwoiła pieszczoty.
— Mój ojczulku, jak się to stało? Musicie mieć dużo rozumu, kiedyście się stamtąd wykręcili. Opowiedzcieno. A matka? gdzie matka? jak się miewa mama?
Thenardier odpowiedział:
— Jest zdrowa, nie wiem zresztą, puść mię, powiadam ci, ruszaj sobie.
— Właśnie że się nie ruszę, odparła Eponina z pieszczotliwym dąsem zepsutego dziecka; wypychacie mię, a przecież od czterech miesięcy was nie widziałam i ledwie miałam czas was pocałować.
I znowu rzuciła się ojcu na szyję.
— Ależ to głupie i nieznośne! — rzekł Babet.
— Żywo — rzekł Gueulemer — salcesony mogą nadejść.
Głos brzuchomówcy skandował ten dwu-wiersz:
Zwykło się cackać z mamą i tatką.
Eponina obróciła się do pięciu zbójców.
— A! to pan Brujon. — Dobry wieczór panie Babet. Dobry wieczór panie Claquesous. Czy mię pan nie poznajesz, panie Gueulemer?
— Jak się masz, panie Montparnasse?
— Czy cię poznają! — rzekł Thenardier. Ależ dobry wieczór i dobranoc — czmychaj! i daj nam święty pokój.
— To godzina lisów nie kur — wtrącił Montparnasse.
— Widzisz przecie, że mamy tu robotę — dodał Babet.
Eponina wzięła za rękę Montparnassa.
— Ostrożnie! — rzekł — zarzniesz się, mam nóż otwarty.
— Mój Montparnasku — odpowiedziała po cichu Eponina — przecież trzeba mieć zaufanie do ludzi. Wszak jestem może córką, mojego ojca. Panie Babet, panie Gueulemer, to ja miałam rozjaśnić sprawę.
Należy tu zanotować, że Eponina nie mówiła szwargotem. Od czasu jak poznała Marjusza, szkaradny ten język wydał się jej obrzydłym.
Wątłą i kościstą rączyną, niby ręką skieletu ścisnęła grube paluchy Gueulemera i mówiła dalej:
— Wszak wiecie, że głupią nie jestem. Zwykle mi wierzycie. Nieraz już wyświadczyłam wam usługę. Otóż wywiedziałam się o wszystkiem i powiadam wam, że daremniebyście się narażali. Przysięgam, że w tym domu nie macie co robić.
— Same kobiety — rzekł Gueulemer.
— Nie, wyprowadziły się.
— A jednak się świeci! — rzekł Babet.
I pokazał Eponinie przez wierzchołki drzew przedzierające się światło, przenoszone po strychu pawilonu. To stara Toussaint rozwieszała bieliznę.
Eponina spróbowała raz ostatni.
— No — rzekła — trzeba wam wiedzieć, że to biedne ludziska, nie mają ani grosza.
— Idź do djabła! — zawołał Thenardier. Jak splondrujemy dom i przetrząśniemy wszystkie kąty od piwnicy do strychu, to ci powiemy, czy tam są talary, czy grosze i szelągi.
I pchnął ją chcąc iść dalej.
— Kochany przyjacielu, panie Montparnasse — rzekła Eponina — proszę cię, jesteś dobry chłopiec, nie wchodź.
— Strzeż się, powiadam, możesz się zarznąć! — odparł Montparnasse.
Thenardier odezwał się znowu głosem stanowczym:
— Wynoś się stąd dziewczyno i zostaw nas w pokoju.
Eponina puściła rękę Montparnassa i rzekła:
— Więc koniecznie chcecie wejść do tego domu?
— Zdaje się! — rzekł śmiejąc się brzuchomówca.
Wtedy oparła się plecami o kratę, twarzą obróciła do sześciu zbójów od stóp do głów, uzbrojonych i wyglądających w nocy jak szatany i rzekła silnym ale zniżonym głosem:
— A ja nie chcę.
Zatrzymali się zdumieni. Brzuchomówca nie przestawał się śmiać, ona dodała:
— Przyjaciele! posłuchajcie z uwagą. Nie żartuję. Teraz ja mówię. Naprzód, jeżeli wejdziecie do ogrodu, jeżeli dotkniecie tej kraty, będę krzyczeć, będę walić do drzwi, rozbudzę ludzi, przywołam policję i każę was zabrać wszystkich.
— Zrobi to — rzekł Thenardier po cichu do Brujona i brzuchomówcy.
Potrząsnęła głową i dodała:
— Najpierwszego ciebie, mój ojcze! Thenardier się zbliżył.
— Nie przystępuj, stary! — zawołała.
Cofnął się mrucząc pod nosem: — Co jej się stało? i dodał:
— Psico!
Eponina zaśmiała się strasznie:
— Jak się wam podoba, ale nie wejdziecie. Nie jestem córką psa, kiedy jestem córką wilka. Was sześciu — wielka rzecz! Jesteście mężczyźni. Otóż ja jestem kobieta. Nie boję się was bynajmniej. Powiadam, że nie wejdziecie do tego domu, bo mi się nie podoba. Jeśli się zbliżycie, będę szczekać. Powiedziałam, że pies to ja jestem. Nie dbam o was wcale. Nie nudźcie mię i ruszajcie do djabła. Idźcie, gdzie chcecie, ale tu nie przychodźcie, ja zabraniam! Wy z nożami, ja z pantoflem — wszystko mi jedno, zbliżcie się tylko!
Postąpiła krok ku zbójcom, była straszną i zaczęła się śmiać:
— Dalibóg, nie boję się was. Latem będę głodną, zimą będzie mi chłodno. Ogłupieli te chłopy, myśląc, że nastraszą dziewczynę? Czem nastraszą? Patrzajcie głupców! Że mają szurgoty kochanki, co chowają się pod łóżko, gdy na nie krzykną, myślą, że straszni! Ja niczego i nikogo się nie lękam!
Utkwiła wzrok w Thenardiera i rzekła:
— Ani ciebie, mój ojcze!
I mówiła dalej, wodząc po zbójach krwawe źrenice widma:
— Co mi to znaczy, że jutro znajdą mię na bruku ulicy Plumet zabitą jabłuszkiem ojca, lub że po roku znajdą mię w sieciach St. Cloud, albo na wyspie Łabędzi pośród starych zgniłych wiechci i psów zatopionych!
Musiała przestać, porwał ją suchy kaszel, oddech jej wychodził jak chrapanie z piersi słabej i wązkiej.
Mówiła znowu:
— Dość mi krzyknąć, nadbiegną ludzie i marsz do prochowni! Was sześciu — ale ja to cała policja.
Thenardier postąpił ku niej.
— Nie zbliżaj się! — zawołała.
Zatrzymał się i rzekł do niej łagodnie: — No, nie zbliżę się, ale nie mów tak głośno. Moja córko, czemu nam przeszkadzasz w robocie? Przecież musimy zarabiać na życie. Więc już nie masz przyjaźni dla ojca?
— Nudzisz mię — rzekła Eponina.
— Przecież musimy żyć, jeść cokolwiek...
— Zdychaj.
To powiedziawszy usiadła na podmurowaniu kraty śpiewając:
Nóżki utoczone;
Łokieć oparła na kolanie, brodę na ręku i kiwała nogą z miną najobojętniejszą. Przez dziurawą suknię widać było jej chudy obojczyk. Latarnia z przeciwka oświecała jej profil i postawę. Trudno wyobrazić sobie istotę dziwniejszą i mocniejszej woli.
Sześciu drabów, zdumieni i nachmurzeni, że je dna dziewczyna trzyma ich w szachu, poszli ukryć się w cieniu rzuconym przez latarnię i złożyli radę, wzruszając ramionami upokorzeni i wściekli.
Ona tymczasem patrzyła na nich wzrokiem spokojnym i dzikim.
— Coś ma w tem — rzekł Babet. Jakiś powód. Może się zakochała w psie? Szkodaby jednak było, gdyby nie dopisała ta robota. Dwie kobiety, stary mieszkający w tylnem podwórku. U okien wiszą wcale nie złe firanki. Stary musi być bogatym żydem. Interes zdaje mi się dobry:
— A więc, wchodźcie do domu — zawołał Montparnasse. Do roboty. Ja zostanę tu z dziewczyną i jeśli piśnie...
Błysnął ostrzem noża, który trzymał otwarty w rękawie.
Thenardier nie wyrzekł ani słowa i zdawał się być gotów na wszystko.
Brujon, który uchodził trochę za wyrocznię, i jak wiadomo, „nastręczył robotę” jeszcze się nie odezwał. Zdawał się być zamyślony. Wiedziano, że nie cofa się przed żadnem niebezpieczeństwem i raz, po prostu z junactwa, okradł posterunek policjantów. Prócz te go układał wiersze i piosneczki, co mu nadawało wielką powagę.
Babet go zapytał:
— Cóż, Brujon, nic nie mówisz?
Brujon milczał chwilę, potem kilka razy kiwnął głową w rozmaity sposób i nakoniec głos zabrał:
— Słuchajcie: dziś rano widziałem dwóch bijących się wróbli; wieczorem potykam się o kobietę, która się kłóci. To zły znak. Idźmy ztąd.
I poszli.
Odchodząc Montparnasse mruczał:
— Wszystko mi jedno, ale gdyby było wolno, tobym ją palnął.
Babet odpowiedział:
— Ja nie. Nie tykam kobiet..
Zatrzymali się na rogu ulicy i po cichu prowadzili ten djalog zagadkowy:
— Gdzie będziesz spać tej nocy?
— Pod Pantinem (Paryżem).
— Czy masz przy sobie klucz od kraty, Thenardier?
— A jużci.
Eponina nie spuszczająca ich z oczów, widziała, jak zawracali na drogę, którą przyszli. Podniosła się i cichaczem czołgała za niemi wzdłuż murów i domów. Tak doprowadziła ich do bulwaru. Tu rozłączyli się i sześciu ludzi zniknęło w ciemnościach, jakby się w nich roztopili.
Po odejściu zbójców, ulica Plumet znowu przybrała spokojną, postać nocną.
Co działo się przed chwilą na tej ulicy, nie zdziwiło by boru. Zarośla, gęstwiny i krzaki, pokrzyżowane z sobą gałęzie i bujne zielska mają istnienie ponure; dzikie mrowisko dostrzega tam nagle zjawiska niewidzialnego; co jest pod człowiekiem, widzi tu w mroku to, co jest za człowiekiem i rzeczy nam żyjącym nieznane, spotykają się jakby oko w oko w nocy. Najeżona i dzika natura przeraża się za zbliżeniem pewnych zjawisk, w których przeczuwa coś nadprzyrodzonego. Siły cieni znają się i mają między sobą tajemnicze równowagi; kły i szpony boją się tego, co jest nieujęte. Bydlęctwo żłopiące krew, żarłoczne zachęcenia, zgłodniałe, szukające łupu, instynkta uzbrojone pazurami i szczękami, których źródłem i celem jest brzuch, patrzą i z niespokojnością węszą pod prześcieradłem nieczułe kształty poruszającego się widma, które zdaje im się żyć martwem i strasznem życiem pod tą powiewającą szatą. Te zwierzęcości, będące samą materją, boją się mieć do czynienia z niezmierną ciemnością, skupioną w istocie nieznanej. Czarna postać, tamująca drogę, zatrzymuje dzikiego zwierza. Co wychodzi z mogiły, przestrasza i zbija z toru wychodzących z pieczary; srogi lęka się złowrogiego; wilki uciekają, spotkawszy zmorę.
Gdy ten rodzaj suki z ludzką twarzą odbywał wartę przed kratą i gdy sześciu zbójów ustąpili przed dziewczyną — tymczasem Marjusz siedział przy Cozecie.
Nigdy niebo nie było gwiaździstsze i piękniejsze, drzewa bardziej drżące i zapach ziół rozkoszniejszy; nigdy ptaki nie usypiały pod liśćmi z milszym szczebiotem; nigdy wszystkie harmonje pogody wszechświata nie wtórowały lepiej wewnętrznej muzyce miłości; nigdy Marjusz nie był bardziej rozkochany, zachwycony, szczęśliwszy. Ale zastał Cozettę smutną. Cozetta płakała, miała oczy czerwone.
Pierwsze słowo Marjusza było:
— Co ci jest?
Ona odpowiedziała:
— Zaraz ci powiem.
Potem usiadła na ławce przy ganku i gdy drżący zabierał miejsce przy niej, mówiła dalej:
— Dziś rano powiedział mi ojciec, bym się przygotowała do podróży, że ma interes i że zapewne wyjedziemy.
Marjusz zadrżał od stóp do głowy.
Gdy zbliżymy się do kresu życia, umrzeć to znaczy odjechać; gdy jesteśmy w jego początkach, odjechać znaczy umrzeć.
Od sześciu tygodni Marjusz nieznacznie, zwolna, stopniowo, z dniem każdym wchodził w posiadanie Cozetty. Posiadanie czysto idealne, ale głębokie. Jakeśmy już wytłumaczyli, w pierwszej miłości posiada się wprzód duszę niż ciało; później posiada się wprzód ciało niż duszę, niekiedy nie posiada się jej wcale; Faublasy i Prudhommy dodają: bo jej nie ma, ale szczęściem sarkazm ten jest bluźnierstwem. Marjusz więc posiadał Cozettę, jak posiadają duchy, ale otaczał ją całą duszą i trzymał zazdrośnie w swej mocy z niezachwianem przekonaniem. Posiadał jej uśmiech, jej oddech, zapach jej szat, głęboki promień jej źrenic niebieskich, delikatność jej ciała, gdy dotykał ręki, rozkoszne jej znamię na szyi, wszystkie jej myśli. Ułożyli się, usypiając zawsze marzyć o sobie i dotrzymali słowa. Posiadał więc wszystkie marzenia Cozetty. Pożerał oczyma a niekiedy dotykał oddechem jej włoski na karku i mówił sobie, że każden z tych włosków należy do niego, do Marjusza. Ubóstwiał wszystko, co na siebie kładła, kokardę jej wstążki, rękawiczki, rękawki i buciki, niby przedmioty święte, których był panem. Marzył, że jest władzcą pięknych grzebyków szyldkretowych, któremi spinała włosy i mówił sobie — był to głuchy szept obudzającej się żądzy — że nie było sznureczka na jej sukni, ani oczka w pończoszkach, ani fałdy w staniku, któreby nie należały do niego. Siedząc przy Cozecie czuł, że jest przy swej własności, przy swojej despotce i niewolnicy. Dusze ich tak zdawały się z sobą zmięszane, że chcąc je odebrać nie poznaliby, która do kogo należy. — To moja. — Nie, to moja. — Zapewniam cię, że się mylisz, z pewnością to ja. — Co bierzesz za siebie, to ja jestem. — Marjusz miał w sobie coś Cozetty, a Cozetta coś Marjusza. Marjusz czuł, że w nim żyje Cozetta. Mieć Cozettę, posiadać ją, było to samo prawie co oddychać. I gdy taką żył wiarą, gdy tak poił się posianiem dziewiczem, niesłychanem a bezwzględnem, gdy czuł się panem wszechwładnym, nagle spadł nań ten wyraz: „Wyjeżdżamy“ i ostry głos rzeczywistości zawołał: Cozetta nie jest twoją!
Marjusz się obudził. Od sześciu tygodni, jakeśmy powiedzieli, Marjusz żył za obrębem życia; owe słówko: wyjeżdżam! szorstko wtrąciło go doń napowrót.
Nie wyrzekł ani słowa. Cozeta uczuła tylko, że ma rękę bardzo zimną. Z kolei zapytała:
— Co ci jest?
Odpowiedział przycichłym, ledwie dosłyszanym głosem:
— Nie rozumiem tego, co powiedziałaś.
Powtórzyła:
— Dziś rano mówił mi ojciec, żebym załatwiła drobne sprawunki i była w pogotowiu, że mi da swą bieliznę do zapakowania w tłomok, że zmuszony jest udać się w podróż, że odjeżdżamy, że trzeba mieć duży tłomok dla mnie a mały dla niego i przygotować to wszystko przed upływem tygodnia, że może pojedziemy do Anglji.
— Ależ to potworne! — zawołał Marjusz.
Pewnem jest, że w tej chwili żadne nadużycie władzy, żaden gwałt, żadne okrucieństwo najpotworniejszych tyranów, żaden czyn Buzyrysa, Tyberjusza lub Henryka XVIII nie dorównywał w mniemaniu Marjusza tej srogości: Pan Fauchelevent zabiera córkę do Anglji, bo ma interesa.
Zapytał słabym głosem:
— I kiedy odjeżdżasz?
— Nie powiedział kiedy.
— A kiedy powrócisz?
— Nie powiedział kiedy.
Marjusz powstał i rzekł zimno:
— Więc pani jedziesz?
Cozetta podniosła na niego piękne oczy pełne trwogi i odpowiedziała jakby obłąkana:
— Dokąd?
— Do Anglji pojedziesz pani?
— Dla czego mi mówisz pani?
— Zapytuję się czy pani pojedziesz?
— I cóż mam czynić? — rzekła załamując ręce.
— Więc jedziesz pani?
— Jeśli ojciec pojedzie?
— Więc i pani pojedziesz?
Cozetta wzięła rękę Marjusza i ścisnęła ją nie odpowiadając.
— Dobrze — rzekł Marjusz. Pójdę gdzieindziej.
Cozetta raczej uczuła to słowo niż je zrozumiała. Zbladła tak, że w ciemności twarz jej stała się białą. Wyszeptała:
— Co mówisz?
Marjusz spojrzał na nią, podniósł zwolna oczy ku niebu i odpowiedział:
— Nic.
Gdyby spuścił oczy zobaczyłby, że Cozetta się uśmiechała. Uśmiech kobiety kochanej ma światłość, którą widzimy w nocy.
— A, jacy my dziecinni! Marjuszu, przyszła mi myśl jedna.
— Jaka?
— Jedź z nami! powiem ci gdzie! Przyjedź tam, gdzie ja będę!
Marjusz teraz obudził się zupełnie. Spadł z obłoków w zupełną rzeczywistość i zawołał:
— Jechać z wami! zwarjowałaś? Na to trzeba pieniędzy, a ja nie mam! Jechać do Anglji? Ależ ja teraz winien jestem nie wiem ile, przeszło dziesięć luidorów Courfeyrac’owi, jednemu z moich przyjaciół, którego nie znasz. Mam stary kapelusz, który nie wart trzech franków, mam surdut bez kilku guzików na przodzie, mam podarte koszule, dziurawe łokcie, dziurawe buty, od sześciu tygodni nie myślę o tem i wcale ci nie mówiłem. Cozetto, jestem nędzarzem. Widujesz mię tylko w nocy i dajesz mi swą miłość; gdybyś mię zobaczyła we dnie, dałabyś mi grosz jak żebrakowi! Jechać do Anglji! Ba! nie mam nawet czem zapłacić paszportu!
I padł twarzą na drzewo stojące obok, ręce złożył nad głową, czołem tarł korę i nie czuł ani drzewa, które mu obdzierało skórę, ani gorączki, która biła mu młotem w skroniach i nieruchomy, bliski upadnięcia stał jak posąg Rozpaczy.
Długo tak przestał. Można całą wieczność przeżyć w tych otchłaniach. Nakoniec obrócił głowę i usłyszał za sobą szmer stłumiony, łagodny i smutny.
To Cozetta łkała.
Od dwóch godzin płakała przy Marjuszu zadumanym.
Poszedł ku niej, padł na kolana, schylił się zwolna ku ziemi, ujął koniec jej nóżki, wychodzący z pod sukni i ucałował.
Nie broniła. Są chwile, w których kobieta, jak bogini smutna i rezygnacji pełna, przyjmuje w milczeniu religijną cześć miłości.
— Nie płacz — rzekł.
Wyszeptała:
— A kiedy mam oddalić się, a ty nie możesz tam pojechać?
On mówił:
— Czy mię kochasz?
Zanosząc się od płaczu odpowiedziała mu słowem niebiańskiem, które najbardziej zachwyca wśród łez wyrzeczone:
— Ubóstwiam cię!
Marjusz mówił dalej tonem nie wysłowionej pieszczoty:
— Nie płacz. Zrób to dla mnie, powiedz, nie będziesz płakać?
— A ty, czy mnie kochasz? — rzekła.
Marjusz wziął ją za rękę i rzekł:
— Cozetto, nigdy i nikomu nie dałem słowa honoru, bo moje słowo honoru strach we mnie budzi. Czuję stojącego przy mnie ojca. Otóż daję ci najświętsze słowo honoru, że jeśli odjedziesz, umrę.
Ton, jakim wymówił te słowa, miał tyle spokojnego i uroczystego smutku, że Cozetta zadrżała. Uczuła zimno, jakie sprawia poznanie smutnej prawdy. Dreszcz przerwał jej łkanie.
— A teraz posłuchaj — rzekł — nie czekaj mię jutro!
— Dlaczego?
— Czekaj mnie dopiero pojutrze!
— O! dlaczego?
— Zobaczysz.
— Nie widzieć cię dzień cały! to niepodobieństwo.
— Poświęćmy dzień jeden, by mieć całe życie.
I Marjusz dodał półgłosem do siebie:
— Człowiek ten nie zmienia swych zwyczajów i nikogo jeszcze nie przyjął we dnie.
— O jakim człowieku mówisz? — zapytała Cozetta.
— Ja? nic nie mówię.
— Czegóż się więc spodziewasz?
— Czekaj mnie pojutrze.
— Chcesz tego?
— Tak jest, Cozetto.
Wzięła jego głowę w obydwie ręce, wspięła się na palcach by dorównać wzrostem i szukała nadziei w jego oczach.
Marjusz mówił dalej:
— Ale, musisz wiedzieć mój adres, kto wie, może co zajść, mieszkam u mego przyjaciela nazwiskiem Courfeyrac, przy ulicy Szklanej pod numerem 16.
Poszukał w kieszeni, wydobył nożyk i ostrzem wyrył na ścianie, 16 ulica Szklana.
Tymczasem Cozetta znowu zaczęła wpatrywać się w jego oczy.
— Powiedz mi twoją, myśl, Marjuszu, ty masz jakąś myśl. Powiedz mi. O! powiedz, bym spokojnie noc mogła przepędzić.
— Moja myśl jest taka: niepodobieństwem jest żeby Bóg chciał nas rozdzielić. Czekaj mię pojutrze.
— A cóż pocznę przez czas tak długi? — zapytała Cozetta. Ty, bo jesteś wolny, możesz iść, gdzie zechcesz! Jacy szczęśliwi ci mężczyźni! Ja muszę sama pozostać! O! jakże będę smutną! Cóż będziesz robił jutro wieczór, powiedz?
— Spróbuję jednej rzeczy.
— Więc będę myślała o tobie i modliła się, by Bóg spełnił twe życzenia. Już cię nie zapytuję, bo widzę, że nie chcesz. Jesteś moim panem. Jutrzejszy wieczór przepędzę na śpiewaniu tej pieśni Eurjanty, którą tak lubisz, którą słyszałeś wieczorem pod okiennicą. Ale pojutrze przyjdziesz wcześnie. Czekać cię będę punkt o dziewiątej, uprzedzam cię. Mój Boże! jak to smutno, że dnie są tak długie! Słyszysz, punkt o dziewiątej będę w ogrodzie.
— Ja także.
I nie mówiąc sobie, wiedzeni jedną myślą, porwani prądem elektrycznym, który ciągle łączy z sobą kochanków dwoje, upojeni rozkoszą miłości i boleści, rzucili się w objęcia nie spostrzegając, że ich usta się spoiły, gdy podniesione oczy, pełne łez i zachwytów, patrzyły na gwiazdy.
Gdy Marjusz wyszedł, ulica była pusta. Właśnie w tej chwili Eponina odprowadzała zbójców do bulwaru.
Gdy Marjusz marzył, oparłszy głowę o drzewo, przyszła mu do głowy myśl jedna; niestety! myśl, którą sam miał za niedorzeczną, i niemożliwą. Powziął gwałtowne postanowienie.
Ojciec Gillenormand miał w owym czasie dziewięćdziesiąt jeden lat z okładem. Mieszkał zawsze z panną Gillenormand przy ulicy Panien Kalwarji Nr. 6 w starym własnym domu. Był to, jak sobie przypominacie, jeden z tych staroświeckich starców, co czekają śmierci wyprostowani, obciążeni wiekiem, ale nie ugięci, nie złamani nawet zmartwieniem.
Od pewnego atoli czasu córka jego mówiła: mój ojciec opada na siłach. Przestał już policzkować służące, z mniejszą energją bił laską o schody, gdy baskijczyk nie śpieszył otworzyć. Rewolucja lipcowa ledwie pół roku go trapiła. Prawie spokojnie czytał w Monitorze to połączenie wyrazów: P. Humblot — Conté, par Francji. Rzeczywiście starzec był znękany. Nie uginał się, nie poddawał; nie leżało to ani w moralnej, ani w fizycznej jego naturze, ale w duchu czuł, że mu sił braknie. Od czterech lat czekał Marjusza, czekał nieugięty, czekał w przekonaniu, że ten mały hultaj prędzej czy później zadzwoni do jego domu; teraz zdarzały się chwile ponure, że mówił sobie: jeśli mam jeszcze czekać na Marjusza... Śmierć go nie przestraszała, ale myśl, że może już nigdy nie zobaczy Marjusza. Nie zobaczyć już Marjusza, dotychczas nie powstało mu to w myśli; teraz myśl ta przyszła mu do głowy i przeraziła go. Nieobecność, jak zawsze bywa, gdy uczucia są wrodzone i prawdziwe, powiększała tylko jego miłość do niewdzięcznego dziecka, które sobie poszło w świat i nie wracało. W nocach grudniowych, podczas dziesięciostopniowych mrozów, najchętniej myślimy o słońcu. Pan Gillenormand przedewszystkiem nie był, a przynajmniej tak sądził, zdolnym do zrobienia pierwszych kroków do Marjusza, on, dziadek do wnuka; — zdechłbym raczej, mawiał. Nie miał sobie nic do wyrzucenia; ale marzył o Marjuszu z coraz głębszem rozczuleniem i niemą rozpaczą poczciwca, który gaśnie w ciemnościach.
Zaczął tracić zęby, i to pomnażało jego smutek.
Pan Gillenormand, nie wyznając przed sobą, bo go to wstydziło i złościło, bardziej kochał Marjusza, niż którąkolwiek kochankę.
Kazał powiesić w swym pokoju nad łóżkiem, jakby pierwszą rzecz, którą chciał zobaczyć obudziwszy się, dawny portret drugiej swej córki, tej co umarła, pani Pontmercy, portret zdjęty, gdy miała lat ośmnaście. Nieustannie patrzył na tę córkę. Jednego dnia rzekł, przypatrując się portretowi:
— Doprawdy, podobny do niej.
— Do mojej siostry? — podchwyciła panna Gillenormand. A tak.
Starzec dodał:
— I do niego także.
Razu jednego, gdy siedział ścisnąwszy kolana, z oczyma prawie zamkniętemi, w postawie znękanej, córka ośmieliła się odezwać:
— Ojcze, czy zawsze równą czujesz urazę?
I zatrzymała się, bojąc dokończyć.
— Do kogo? — zapytał.
— Do biednego Marjusza.
Podniósł starą głowę, położył na stole wychudłą i pomarszczoną rękę i zawołał z gwałtownym gniewem:
— Biedny Marjusz, powiadasz panna! Ten panicz jest hultaj, niegodziwiec, niewdzięczny pyszałek, bez serca, bez duszy, zuchwalec, złośliwy!
I odwrócił głowę, by córka nie dojrzała łzy w jego oku.
W trzy dni potem przerwał czterogodzinne milczenie, odzywając się znienacka do córki:
— Miałem zaszczyt prosić pannę Gillenormand, aby nigdy nic o tem nie mówiła.
Ciotka Gillenormand wyrzekła się zamiaru pojednania dziada z wnukiem i zrobiła to głębokie spostrzeżenie: — Ojciec zawsze niebardzo kochał moją siostrę od czasu, jak zrobiła głupstwo. Widocznie niecierpi Marjusza.
„Od czasu, jak zrobiła głupstwo“ znaczyło: od czasu, jak wyszła za pułkownika.
Zresztą, jak łatwo się domyśleć, pannie Gillenormand nie udało się także podstawić swego ulubieńca, oficera od ułanów, w miejsce Marjusza. Teodul wcale się nie podobał. Pan Gillenormand nie przyjął tego qui pro quo. Próżnia serca nie zatyka się lada korkiem. Ze swej strony Teodul, chociaż połykał ślinkę na spadek po dziadku, nie lubił pańszczyzny zalotów. Poczciwiec nudził ułana, a ułan raził poczciwca. Porucznik Teodul był wprawdzie wesoły, ale gaduła; letkiewicz, ale gminny; hulaka, ale karczemny; miał kochanki, to prawda, ale i to prawda, że o nich dużo gadał, a gadał źle. Wszystkie te przymioty miały wady. Zanudził pana Gillenormand, prawiąc mu o jakichś miłostkach swoich przy koszarach ulicy Babilońskiej. A przytem porucznik Gillenormand przychodził czasami w mundurze z trójkolorową kokardą. Tem jednem już stał się nieznośny. Ojciec Gillenormand powiedział w końcu do córki: — Mam już po uszy twego Theodula. Nie lubię wojowników w czasie pokoju. Przyjmuj go jeśli chcesz. Wolę może rębaczy, niż brząkających szabelką po bruku. Zresztą szczęk oręża w czasie bitwy nie jest tak i przykry, jak noszenie się z pałaszem po ulicach. A przytem czupurzyć się jak junak, a ściskać w pasie jak kokietka, nosić gorset pod pancerzem, to śmieszne podwójnie. Kto jest prawdziwym człowiekiem zarówno unika fanfaronady jak trzpiotowatości. Ani junak, ani delikatniś. Zachowaj dla siebie Teodula.
Napróżno córka mówiła: — Przecież to wnuk ojca po bracie; pan Gillenormand był duszą, i kościami dziadkiem rodzonym, ale wcale nie miał wnętrzności dziadka stryjecznego.
W gruncie zaś, że był to człowiek rozumny i lubił porównywać, obecność Teodula przydała się tylko na to, że obudziła w nim większy żal po Marjuszu.
Jednego wieczora, było to 4-go czerwca, co nie przeszkadzało, że u ojca Gillenormand palił się dobry ogień na kominku, odesłał córkę, która szyła w sąsiednim pokoju. Został sam w salonie, przedstawiającym sceny pasterskie, nogi oparł o cęgi, i na pół zasłoniony obszernym parawanem koromandelskim o dziewięciu skrzydłach, siedział na miękich poduszkach fotelu, oparty o stół, na którym paliły się dwie świece woskowe pod zielonym daszkiem i trzymał w ręku książkę, ale jej nie czytał. Ubrany był według staroświeckiej mody w surdut niedouwierzenia, podobny do starych portretów Garata. Gdyby wyszedł na ulicę tak ubrany, pokazywanoby go palcami, ale córka zwykle, gdy wychodził, kładła na niego obszerną, watówkę, która okrywała ubranie. W domu, wyjąwszy gdy wstawał lub kładł się spać, nigdy nie nosił szlafroka. To daje starą minę, mawiał.
Ojciec Gillenormand myślał o Marjuszu z miłością i goryczą; i jak zwykle, gorycz przeważała. Jego skwaśniała czułość w końcu wrzała gniewem i przemieniała się w oburzenie. Doszedł właśnie do tego stanu duszy, w którym decydujemy się przyjąć boleść, nie znajdując zaradczych środków. Tłómaczył sobie, że teraz już Marjusz nie ma żadnego powodu wracać, że gdyby miał wrócić, to by dawno uczynił, że więc należało wyrzec się tej nadziei. Próbował oswoić się z myślą, że wszystko skończone i że umrze nie ujrzawszy „tego panicza“. Ale cała jego natura wstrząsała się na myśl taką, a stare serce ojcowskie nie mogło się z nią pogodzić. — Jak to! — mówił z boleścią — nie powróci! Łysą głowę opuścił na, piersi i patrzył na popiół kominka wzrokiem żałosnym i gniewnym.
Gdy był pogrążony w najgłębszem marzeniu, wszedł stary sługa, Baskijczyk, i zapytał:
— Czy jegomość może przyjąć pana, Marjusza?
Starzec wyprostował się na siedzeniu, blady i podobny do trupa, którego podnosi wstrząśnienie galwaniczne. Wszystka krew spłynęła mu do serca. Wyjąkał:
— Pan Marjusz, jak?
— Nie wiem — odpowiedział Baskijczyk — zatrwożony i zbity z toru miną swego pana, nie widziałem go. To Nicoletta mi mówiła: — Jest tu młody człowiek, powiedz, że to pan Marjusz.
Ojciec Gillenormand wyszeptał pocichu:
— Prosić.
I został w tej samej postawie, z chwiejącą głową i oczyma utkwionemi we drzwi. Otworzyły się, w szedł młody człowiek. Był to Marjusz.
Marjusz zatrzymał się u drzwi, jakby czekając czy mu powiedzą, by się zbliżył.
Umbrelka sprawiała ciemność, w której nie można było dojrzeć jego prawie nędznej odzieży. Widać tylko było twarz spokojną i poważną, ale dziwnie smutną.
Ojciec Gillenormand, jakby zniedołężniały ze zdumienia i radości, siedział chwil kilka, widząc przed sobą jasność, jakby stało przed nim widzenie. Był bliski omdlenia i wśród tego olśnienia dostrzegał Marjusza. To był on, to Marjusz!
Nareszcie! po czterech latach! Schwycił go, że tak powiem, całego jednym rzutem oka. Wydał mu się pięknym, szlachetnym, dostojnym, zupełnym mężczyzną, przyzwoitej postawy i zachwycającej miny. Miał ochotę wyciągnąć ku niemu ramiona, przywołać go, i rzucić się w jego objęcia, wnętrzności jego poruszały się z rozkoszą, czułe słowa wzbierały i przepełniały piersi. Cała ta czułość ukazała się nakoniec na ustach, i dziwną sprzecznością, stanowiącą tło jego natury, wyraziła się cierpko. Rzekł opryskliwie:
— Po cóś tu pan przyszedł?
Marjusz odpowiedział zakłopotany:
— Panie...
Pan Gillenormand wolałby, żeby Marjusz rzucił się w jego objęcia. Był niezadowolony z niego i z siebie. Uczuł, że sam był opryskliwym, a Marjusz zimnym. Nieznośnem wydało się starcowi, że w duchu czuł się tkliwym i rozrzewnionym a na zewnątrz musiał okazywać się twardym i nieużytym. Gorycz wróciła. Przerwał Marjuszowi tonem zrzędy:
— A więc po co pan przychodzisz?
To a więc znaczyło: kiedy nie rzucasz mi się na szyję. Marjusz spojrzał na dziadka, którego blada twarz wydała mu się marmurową.
— Panie...
Starzec przerwał surowo...
— Czy przychodzisz prosić przebaczenia? czy przyznajesz się do winy?
Chciał naprowadzić Marjusza na drogę i myślał, że „dziecko“ się ugnie. Marjusz zadrżał; żądano od niego, by się wyparł ojca; spuścił oczy i odpowiedział:
— Nie, panie.
— A więc — zawołał gwałtownie starzec z gniewem i przejmującą boleścią — czego pan chcesz odemnie?
Marjusz złożył ręce, postąpił krok na środek i rzekł głosem słabym i drżącym:
— Panie, miej litość nademną.
To słowo poruszyło pana Gillenormand, wyrzeczone wcześniej, byłoby go rozczuliło, ale przybywało za późno. Starzec podniósł się, wsparł na kiju obydwoma rękami; usta miał wybladłe, głowa się chwiała, ale jego wysoka postać górowała nad pochylonym Marjuszem.
— Litość nad tobą, mój panie! Młodzieniec prosi litości od dziewiędziesięcioletniego starca! Wchodzisz w życie, ja wychodzę; chodzisz na widowiska, na bale, do kawiarni, na billard, masz dowcip, podobasz się kobietom, jesteś ładny chłopiec; ja wśród lata pluję na ogień, palący się na kominku; jesteś bogaty jedynem prawdziwem bogactwem, ja mam wszystkie nędze starości, niemoc, samotność. Masz trzydzieści dwa zęby, zdrowy żołądek, żywe oko, siłę, apetyt, zdrowie, wesołość, las czarnych włosów; ja straciłem już i siwe włosy, straciłem zęby, straciłem nogi, straciłem pamięć, trzy nazwiska ulic nieustannie biorę jedne za drugie, ulicę Charlot, ulicę Chaume i ulicę Saint-Claude, ot do czego doszedłem; masz przed sobą całą przyszłość pełną słońca, ja zaczynam już nic nie widzieć, tak pogrążam się w nocy; jesteś zakochany, to się ma rozumieć, mnie nikt w świecie nie kocha, i ty przychodzisz prosić mię litości! Dalibóg, Molière o tem zapomniał. Jeśli w taki sposób żartujecie sobie w sądach, panowie adwokaci, winszuję wam, winszuję. Jesteście błazny.
I dziewiędziesięcioletni starzec dodał gniewnie i poważnie:
— No! czego pan chcesz odemnie?
— Panie — rzekł Marjusz — wiem, że moja obecność ci się nie podoba, ale przyszedłem tylko prosić o rzecz jedną i zaraz odejdę.
— Głupiś — rzekł starzec. Kto ci mówił, żebyś zaraz odchodził?
Było to tłómaczenie tych słów czułych, które miał w głębi serca: Ależ proś przebaczenia! Rzuć mi się na szyję! Pan Gillenormand uczuł, że Marjusz za chwilę go opuści, że zrażało go jego złe przyjęcie, że odpędzała surowość, mówił to sobie, czuł coraz większą boleść, ale że ta boleść zaraz przemieniała się w gniew, więc i surowość jego rosła. Radby, żeby Marjusz to zrozumiał, ale Marjusz nie zrozumiał i poczciwiec wpadał w wściekłość. Mówił dalej:
— Jakto! ubliżyłeś mi, swemu dziadkowi, opuściłeś mój dom i poszedłeś licho wie gdzie, zasmuciłeś ciotkę, puściłeś się — to się odgaduje, to wygodniejsze — na życie kawalerskie, na miłostki, swawole i zabawy, nie dałeś o sobie znaku życia, narobiłeś długów i nie powiedziałeś mi nawet, żebym je zapłacił, narobiłeś burd i awantur, i po czterech latach przychodzisz do mnie i nie masz nic do powiedzenia!
Ten gwałtowny sposób popychania wnuka, do czułości sprawił tylko, że Marjusz zamilkł. Pan Gillenormand założył na krzyż ręce, co było jego gestem nadzwyczaj rozkazującym i rzekł z goryczą do Marjusza:
— Skończmy. Przychodzisz pan prosić o coś. O co? co takiego? mów.
— Panie — rzekł Marjusz, patrząc jak człowiek, pod którym otwiera się przepaść — przychodzę prosić o pozwolenie wejścia w związki małżeńskie.
Pan Gilienormand zadzwonił. Baskijczyk otworzył drzwi.
— Poproś moją córkę.
Po chwili drzwi się znowu otwarły, panna Gillenormand nie weszła, lecz tylko się pokazała; Marjusz stał milczący, z opuszczonemi rękoma, z miną winowajcy, pan Gillenormand przechodził się wszerz i wzdłuż po pokoju. Obrócił się do córki i rzekł:
— Nic. To pan Marjusz. Powiedz mu dzień dobry. Pan Marjusz się żeni. Oto wszystko. Idź panna precz.
Ochrzypły i przerywany głos starca zapowiadał dziwny nadmiar uniesienia. Ciotka przerażona spojrzała na Marjusza, ledwie mogła go poznać, nie rzekła słówka i znikła na skinienie ojca prędzej niż źdźbło słomy, pędzone wichrem.
Ojciec Gillenormand oparł się plecami o kominek.
— Żenisz się! w dwudziestym pierwszym roku! Jużeś sobie wszystko ułożył! Chodzi ci tylko o pozwolenie! prostą, formalność. Siadajno, mój panie. Otóż mieliście rewolucję od czasu, jak nie miałem zaszczytu cię oglądać. Jakobini górą. Musiałeś być zadowolony. Czy nie jesteś republikaninem od czasu, jak zostałeś baronem? Wy umiecie godzić jedno z drugiem. Rzeczpospolita dobrze przyprawia baronostwo. Czy dostałeś order za rewolucję lipcową? czy należałeś trochę do wzięcia Luwru, mój panie? Jest tu blisko ulicy Św. Antoniego naprzeciw ulicy Nonaindières kula utkwiona w murze na trzeciem piętrze domu z napisem: 28-go lipca 1830 roku. Idź ją zobacz. To sprawia dobry efekt. Ach! ślicznych rzeczy narobili twoi przyjaciele! Ale, wszak robią wodotrysk z pomniku jego wysokości księcia Berry? Więc chcesz się żenić? z kim? czy można bez natręctwa zapytać z kim?
Zatrzymał się i nie dawszy Marjuszowi czasu do odpowiedzi, dodał gwałtownie:
— Ale, więc masz stanowisko w świecie? dobre utrzymanie? ile zarabiasz na rzemiośle adwokackiem?
— Nic — odpowiedział Marjusz z mocą i pewną dziką rezygnacją.
— Nic, więc utrzymujesz się tylko z tysiąca dwustu liwrów, które ci daję?
Marjusz nic nie odpowiedział. Pan Gillenormand mówił dalej:
— Rozumiem teraz, panna jest bogatą?
— Jak ja.
— Co? bez posagu?
— Tak.
— A w sperandzie?
— Nic podobno.
— Goluteńka! a czem jej ojciec?
— Nie wiem.
— A jak się nazywa?
— Panna Fauchelevent.
— Fauche jak?
— Fauchelevent.
— Fi! — rzekł starzec.
— Panie! — krzyknął Marjusz.
Pan Gillenormand przerwał mu tonem człowieka, mówiącego do siebie.
— Otóż to, lat dwadzieścia jeden, bez stanowiska w świecie, tysiąc dwieście liwrów rocznego dochodu, pani baronowa Pontmercy pójdzie kupować u straganiarki za trzy grosze włoszczyzny.
— Panie — odparł Marjusz — zaklinam cię ze złożonemi rękoma, na miłość Boską, błagam cię na klęczkach, pozwól mi ją zaślubić!
Starzec rozśmiał się sucho i ponuro, i kaszląc mówił:
— Ach! ach! powiedziałeś sobie, dalibóg! pójdę do tej starej szlafmycy, do niedorzecznego safanduły! szkoda, że nie mam lat dwudziestu pięciu! to bym mu wypalił orację! naplułbym na jego pozwolenie! Cóż robić, powiem mu: Stary niedołęgo, za wiele robię ci szczęścia swoją obecnością, mam ochotę ożenić się, zaślubić mniejsza o to kogo, córkę licho wie kogo, nie mam butów, ona nie ma koszuli, dobrana para, mam ochotę wyrzucić za okno moją przyszłość, młodość, życie, mam ochotę zanurzyć się w nędzy z żoną na karku, tak mi się podobało, musisz się zgodzić! i stara mumja się zgodzi. Ruszaj chłopcze, jak ci się podoba, zawiąż sobie stryk na szyję, ożeń się ze swoją Pousselevent, Coupelevent... Nigdy, mój panie, nigdy!
— Mój ojcze!
— Nigdy!
Te „nigdy” wymówił starzec tonem, który odjął w szelką nadzieję Marjuszowi. Przeszedł izbę zwolna chwiejąc się, ze spuszczoną głową, podobniejszy do umierającego, niż do odchodzącego człowieka. Pan Gillenormand wiódł za nim oczyma i w chwili, gdy drzwi się zamykały, gdy Marjusz miał zniknąć, w kilku susach przebiegł pokój ze zgrzybiałą żywością starców gwałtownych i rozpieszczonych, porwał Marjusza za kołnierz, energicznie przyprowadził go do pokoju, rzucił na krzesło i rzekł:
— Opowiedz, jak to było!
Jedno słówko, mój ojcze, które się wyrwało Marjuszowi, sprawiło tę rewolucję.
Marjusz patrzył nań obłąkany. Ruchliwa twarz pana Grillenormand wyrażała już tylko szorstką, i niewysłowioną dobroć. Serce dziadka odzyskało swe prawa.
— No słucham, opowiedz swe miłostki rozgadaj się, mów wszystko, do djaska! jacy głupi ci młodzi ludzie!
— Mój ojcze — odezwał się Marjusz.
Twarz starca zajaśniała niewymowną radością.
— A tak, nazywaj mię ojcem, a przekonasz się!
Było coś tak dobrego, czułego, wylanego i ojcowskiego w tej porywczości starca, że Marjusz w nagłem przejściu od rozpaczy do nadziei, był jakby ogłuszony i odurzony. Siedział przy stole, blask świec padał na jego zniszczoną odzież, której ojciec Grillenormand przypatrywał się ze zdumieniem.
— Otóż mój ojcze — rzekł Marjusz...
— Ach, ach — przerwał pan Grillenormand — ty widzę na prawdę nie masz ani grosza. Ubrany jesteś jak złodziej.
Poszukał w szufladzie, wyjął woreczek i położył na stole:
— Masz sto luidorów, kup sobie kapelusz.
— Mój ojcze — mówił dalej Marjusz — mój dobry ojcze, gdybyś wiedział! kocham ją. Nie wyobrazisz sobie, po raz pierwszy ujrzałem ją w Luksemburgu, przychodziła tam; zrazu nie zwracałem na nią uwagi, później nie wiem jak się to stało, zakochałem się. O! jakże byłem nieszczęśliwy! Nakoniec widuję ją teraz codziennie, u niej, ojciec nie wie o niczem, wyobraź sobie ojcze, mają wyjechać, widujemy się w ogrodzie, jej ojciec zabiera ją do Anglji, więc sobie powiedziałem: pójdę do dziadka i opowiem mu wszystko. Oszalałbym naprzód, umarłbym, zachorował, rzuciłbym się do Sekwany. Muszę się z nią ożenić koniecznie, bo inaczej zwarjuję. Oto całą prawda. Mieszka w ogrodzie gdzie jest krata, przy ulicy Plumet. Od strony Inwalidów.
Ojciec Gillenormand siedział przy Marjuszu rozpromieniony szczęściem. Słuchając go, rozkoszując się dźwiękiem jego głosu zażywał zwolna spory niuch tabaki. Na ten wyraz ulica Plumet, przestał zażywać i resztę tabaki upuścił na kolana.
— Ulica Plumet! powiadasz ulica Plumet? Poczekajno! — Wszak tam obok są koszary? Ale tak, to samo. Twój kuzyn Theodul mówił mi o niej. Ułan, oficer. Kokietka, poczciwy chłopcze, kokietka! — Dalibóg prawda, ulica Plumet. Dawniej nazywała się Blomet. Zupełnie sobie przypominam. Słyszałem o tej małej za kratą ulicy Plumet. W ogrodzie. Pamela. Masz dobry gust. Powiadają, że nieszpetna. Mówiąc między nami, ten mazgaj ułan trochę się do niej umizgał. Nie wiem jak daleko tam zaszło. Nic to wreszcie nie stanowi. A przytem nie trzeba mu wierzyć. Chwali się. Marjuszu! Mojem zdaniem dobrze robisz, że się kochasz. To właśnie przystoi twemu wiekowi. Wolę żebyś się kochał w spódniczce, do pioruna! choćby w dwudziestu spódniczkach, niż w panu Robespierze. Co do mnie, muszę sobie oddać tę sprawiedliwość, że z sankiulotów kochałem tylko kobiety. Piękne dziewczęta są pięknemi dziewczętami, do kroćset! to się rozumie doskonale. Co do małej, przyjmuje cię bez wiedzy ojca. To właśnie. Ja także miewałem podobne historje. I nie jedną. Czy wiesz co się robi w takim razie? Nie bierze się rzeczy zbyt serjo; nie rzuca się w tragedje, nie kończy na małżeństwie i kontrakcie ślubnym. Po prostu postępuje się jak chłopiec rozumny. Od czego zdrowy rozsądek. Kochajcie, śmiertelnicy, ale się nie żeńcie. Przychodzisz do dziadka, który w gruncie jest poczciwcem i zawsze ma kilka rulonów dukatów w starej szufladzie; powiadasz mu: dziaduniu, ot jaka historja. A dziadek mówi: najprostsza w świecie.
Niech młodość wyszumi, a pokutuje starość. I ja byłem młody i ty będziesz starym. Idź mój chłopcze, oddasz to swemu wnukowi. Masz dwieście pistolów. Baw się, u djabła! Nic nad to wyśmienitszego! tak się układają, rzeczy. Nie żeń się, ale to zawadzać nie powinno. Rozumiesz mię?
Marjusz osłupiały, nie w stanie wymówić słowa, skinął głową że nie.
Poczciwiec parsknął śmiechem, mrugnął staremi powiekami, klapnął go po kolanie, spojrzał mu w oczy tajemniczo i radośnie i rzekł jak najczulej wzruszając ramionami:
— Niedomyślny! zrób ją swoją metressą.
Marjusz zbladł. Nic nie rozumiał ze wszystkiego co mu prawił dziadek. Gadanina o ulicy Blumet, o Pameli, o koszarach, o ułanie, jak fantasmagorja przesunęła się w głowie Marjusza. Nic podobnego nie mogło się stosować do Cozetty, która była lilją. Poczciwiec stary bredził. Ale to bredzenie zakończyło się słówkiem, które Marjusz zrozumiał, słówkiem, które śmiertelnie znieważało Cozettę. Wyrażenie: zrób ją swoją metressą jak miecz przeszyło serce surowego młodzieńca.
Powstał, podniósł z ziemi kapelusz i poszedł ku drzwiom silnym i pewnym krokiem. Tu obrócił się, ukłonił się nisko dziadkowi, podniósł głowę i rzekł:
— Przed pięciu laty znieważyłeś pan mego ojca, dziś znieważasz moją żonę. Nic już nie żądam od pana. Żegnam.
Ojciec Gillenormand zdumiony otworzył usta, wyciągnął ręce, chciał się podnieść i nim zdołał wyrzec słowo, już drzwi się zamknęły i Marjusz zniknął.
Starzec siedział chwilę nieruchomy jak piorunem rażony, nie mogąc przemówić ani odetchnąć; zdawało się, że jakaś pięść żelazna ściskała mu gardziel. Nakoniec zerwał się z krzesła, pobiegł do drzwi ile zdążyć mogły dziewięćdziesięcioletnie nogi, otworzył i zawołał:
— Gwałtu! gwałtu!
Ukazała się córka, potem domownicy. Starzec jęczał żałośnie:
— Biegnij za nim! przytrzymaj! cóżem mu zrobił złego! oszalał! nie ma go! A mój Boże! A mój Boże! teraz już nie powróci!
Poszedł do okna od ulicy, otworzył je drżącemi rękoma, wychylił się więcej niż przez połowę i wołał, podczas gdy Baskijczyk i Nikoletta przytrzymywali go z tyłu:
— Marjusz! Marjusz! Marjusz! Marjusz!
Ale Marjusz nie mógł już słyszeć i w tej chwili zawracał za róg ulicy Św. Ludwika.
Dziewięćdziesięcioletni starzec dwa lub trzy razy chwycił się obydwiema rękami za skronie z wyrazem największego zmartwienia, cofnął się i wysilony padł na krzesło jak nieżywy, oniemiały, z suchemi oczyma, potrząsając głową i poruszając ustami jak idjota, a w jego oczach i sercu było coś ciemnego i ponurego jakby noc głęboka.
Tego samego dnia, około czwartej po południu, Jan Valjean siedział sam jeden na jednym z najsamotniejszych wałów Pola Marsowego. Czy to przez ostrożność, czy też, że chciał zebrać myśli, a może poprostu skutkiem nieznacznej zmiany, zachodzącej w naszych przyzwyczajeniach, Jan Valjean wychodził teraz bardzo rzadko z Cozettą. Miał na sobie bluzę robotnika, spodnie z szarego płótna i czapkę, której długi daszek zakrywał mu twarz. Teraz był spokojny i szczęśliwy przy Cozecie; znikło wszystko, co go czas pewien trwożyło i niepokoiło, ale od tygodnia lub dwóch nowe przybyło źródło trosk wcale innego rodzaju. Jednego dnia, przechadzając się po bulwarze spotkał Thenardiera; dzięki przebraniu Thenardier go nie poznał, ale od pewnego czasu Jan Valjean widział go kilka razy i teraz był pewnym, że Thenardier włóczył się w tej dzielnicy miasta. Było to dla niego dostateczne, by powziąć wielkie postanowienie. Thenardier, krążący w tej części miasta, to wszystkie niebezpieczeństwa zebrane razem. Prócz tego Paryż nie był spokojny; zamieszki polityczne miały tę, niedogodność dla ludzi, mających coś do ukrycia w swem życiu, że policja stała się bardzo niespokojną i podejrzliwą i że szukając śladów człowieka takiego jak Pepin lub Morcy, łatwo mogła odkryć człowieka w rodzaju Jana Valjean. Jan Valjean postanowił opuścić Paryż, a nawet Francję i przenieść się do Anglji. Uprzedził o tem Cozettę. Przed upływem tygodnia postanowił odjechać. Usiadłszy pod wałem Pola Marsowego rozmyślał nad różnemi kłopotami i niebezpieczeństwami, Thenardierem, policją, podróżą i trudnością wyrobienia sobie paszportu.
Wszystko to wielce go niepokoiło.
Wreszcie jeden fakt niewytłumaczony świeżo zaszły, obudził jego podejrzliwość. Wstawszy tegoż dnia przechadzał się po ogrodzie nim otworzyły się okiennice pokoju Cozetty i nagle spostrzegł na ścianie litery wyryte prawdopodobnie gwoździem:
16, ulica Szklanna.
Napis był świeży, rysy były białe na czarnym wapnie muru, a pyłek kredy pokrywał pokrzywy u spodu ściany. Prawdopodobnie było to napisane w nocy. Co to być mogło? adres? sygnał dla innych? przestroga? W każdym razie oczywiście ktoś wchodził do ogrodu. Przypomniał sobie dziwne wypadki, które zaniepokoiły mieszkańców domu. Umysł jego snuł na tej tkaninie. Ale nie wspomniał Cozecie o napisie na ścianie, nie chcąc jej niepokoić.
Takiemi myślami zajęty spostrzegł na cieniu rzuconym od słońca, że ktoś za nim zatrzymał się na szczycie wału. Już miał się obrócić, gdy na kolana padł mu papier złożony we czworo, jakby ktoś rzucił mu go przez głowę. Wziął papier, rozwinął i przeczytał ten wyraz, napisany ołówkiem dużemi literami:
Wyprowadzaj się pan.
Jan Valjean podniósł się żywo, nikogo nie było na wale; szukał dokoła siebie i spostrzegł jakąś istotę wyższą niż dziecię, niższą niż mężczyzna, ubraną w bluzę burą i aksamitne spodnie popielate; stworzenie to przeskoczyło wał i znikło w rowie Pola Marsowego.
Jan Valjean powrócił natychmiast wielce zadumany.
Marjusz wybiegł jak warjat z domu p. Gillenormand. Wchodził tam z małą, nadzieją, wyszedł z niezmierną rozpaczą.
Zresztą ci co znają budzącą się miłość w człowieku, łatwo zrozumieją, że ułan, oficer, mazgaj Theodul, nie zostawili żadnego cienia w jego umyśle. Ani odrobiny. Zdawałoby się, że poeta dramatyczny mógłby wydobyć pewne zawikłanie z tego obcesowego odkrycia, uczynionego wnukowi przez dziadka. Ale ileby zyskała na tem dramatyczność, tyle straciłaby prawda. Marjusz był w wieku, w którym nie wierzy się w złość ludzką; później nastaje wiek, w którym wierzy się we wszystko. Podejrzenia są jak zmarszczki. Młodość ich nie ma. Co trapi Otella, nie tyka Kandyda. Mieć w podejrzeniu Cozettę! do mnóstwa innych zbrodni zdolnym był Marjusz, do tej nie.
Zaczął chodzić po ulicach zwyczajem ludzi cierpiących na duszy. O czem myślał, nigdy nie mógł sobie przypomnieć. O drugiej nad ranem wrócił do Courfeyrac’a i w ubraniu rzucił się na materac. Dobrze nadedniem usnął, okropnym ciężkim snem, w którym nieustannie kołują myśli po głowie. Gdy się obudził, zobaczył stojących w pokoju, w kapeluszach na głowie, bliskich wyjścia i czemś bardzo zajętych Courfeyrac’a, Enjolras’a, Feuilly i Combeferra.
Courfeyrac zapytał go:
— Czy pójdziesz na pogrzeb jenerała Lamarque?
Zdawało mu się, że Courfeyrac mówi po chińsku.
Wyszedł w pewien czas po nich.
Przez cały dzień włóczył się bez celu, czasami deszcz padał, ale tego nie spostrzegał; kupił na obiad bułeczkę u piekarza, włożył ją, do kieszeni i zapomniał o niej. Zdaje się, że nie wiedząc o tem, kąpał się w Sekwanie. Są chwile, w których pod czaszką jest piec ognisty. Marjusz był w jednej z chwil takich. Nic się nie spodziewał i niczego już nie lękał; od wczoraj powziął postanowienie. Czekał wieczora z gorączkową niecierpliwością — jedna tylko jasna myśl mu świeciła, że o dziewiątej zobaczy Cozettę. To ostatnie szczęście było teraz całą jego przyszłością, później zapadnie cień. Czasami, chodząc po najsamotniejszych bulwarach, zdawało mu się, że słyszy w Paryżu jakąś dziwną wrzawę.
Gdy noc zapadła, punkt o dziewiątej, jak obiecał Cozecie, był na ulicy Plumet. Gdy się zbliżył do kraty, zapomniał o wszystkiem. Czterdzieści ośm godzin upłynęło jak nie widział Cozetty, teraz ją ujrzy, wszelka inna myśl znikła, czuł tylko niewymowną i głęboką radość. Minuty, w których przeżywamy wieki mają to wszechwładnego i cudownego, że gdy nadchodzą, całkowicie zapełniają serce.
Marjusz usunął kratę i rzucił się do ogrodu. Nie było Cozetty na miejscu, gdzie zwykle go czekała. Przedarł się przez gęstwinę i szedł do ganku. — Tu mię czeka — rzekł. I tu nie było Cozetty. Podniósł oczy, okiennice były zamknięte. Obszedł ogród, ogród był pusty. Wówczas wrócił do pawilonu i oszalały z miłości, pijany, przerażony, przywiedziony do rozpaczy boleścią i niepokojem, niby pan, wracający do siebie o niezwykłej godzinie, zaczął stukać w okiennice. Stukał, walił, nie troszczył się o to, że otworzy się okno i ukaże się posępna twarz ojca pytającego: czego tu chcesz mój panie? Wszystko to było niczem w porównaniu z okropną przyszłością, którą przewidywał. Nastukawszy daremnie, podniósł głos i wołał: — Cozetto! Cozetto! powtarzał gwałtownie. Nikt nie odpowiadał. Stało się. Nikogo w ogrodzie; nikogo w domu.
Marjusz rzucił rozpaczliwe spojrzenie na ten dom ponury, czarny, milczący jak grób. Patrzył na ławkę kamienną, na której tyle rozkosznych godzin przepędził przy Cozecie. Usiadł na schodach ganku, z sercem przepełnionem słodyczą i mocnem postanowieniem,, błogosławił miłości w głębi duszy i powiedział sobie, że kiedy Cozetta odjechała, pozostaje mu tylko umrzeć.
Nagle usłyszał głos, zdający się wychodzić z ulicy i wołający przez drzewa:
— Panie Marjuszu?
Wyprostował się.
— Co? — zapytał.
— Panie Marjuszu, jesteś?
— Jestem.
— Panie Marjuszu — mówił głos dalej — pańscy przyjaciele czekają cię na barykadach przy ulicy Konopnej.
Głos ten był mu cokolwiek znajomy. Miał podobieństwo do ochrzypłego i ostrego głosu Eponiny. Marjusz pobiegł do kraty, pchnął ruchomy pręt żelazny, przesunął głowę i ujrzał kogoś niby młodzieńca, który szybko biegnąc pogrążył się w mroku nocnym.
Woreczek Jana Valjean nie przydał się panu Mabeuf. P. Mabeuf z czcigodną, surowością dziecinną nie przyjął podarunku od gwiazd, nie przypuszczając by na gwiazdach bito luidory ze stemplem francuzkim. Nie odgadł, że co spadło z nieba, pochodziło od Gavrocha. Zaniósł do komisarza cyrkułu woreczek jako przedmiot zgubiony, po który właściciel może się zgłosić. W istocie woreczek był stracony. Ma się rozumieć nikt się nie zgłosił, a p. Mabeuf z pieniędzy nie skorzystał.
Zresztą p. Mabeuf wpadał w coraz głębszą niedolę.
Doświadczenia z indygo nie lepiej się udały w ogrodzie Botanicznym jak w ogrodzie Austerlickim. Od roku nie płacił zasług swej gospodyni, a i za komorne był winien. Po upływie trzynastu miesięcy lombard sprzedał miedziane blachy jego Flory. Jakiś kotlarz zrobił z nich rondle. Gdy blachy znikły, nie mogąc już uzupełnić, niedobranych egzemplarzy Flory, które jeszcze posiadał, odstąpił za bezcen antykwarjuszowi ryciny i tekst, jako defekty. Nie pozostało mu nic z pracy całego życia. Zwolna przejadał pieniądze otrzymane za egzemplarze. Gdy spostrzegł, że i ten lichy zasób się wyczerpuje, wyrzekł się ogrodu i przestał go uprawiać. Dawniej, nierównie dawniej, wyrzekł się dwóch, jajek i kawałka wołowiny, które czasami miewał na obiad. Teraz jadał chleb i kartofle. Sprzedał ostatnie sprzęty, potem wszystko czego miał parami z bielizny, odzieży i pościeli, potem zielniki i ryciny; ale miał jeszcze książki najszacowniejsze, niektóre bardzo rzadkie, między innemi Cztery historyczne teksty Biblji wydanie r. 1560. Konkordacja Biblji Piotra Besse, Perły Małgorzaty Jana z Hagi, dydekowane królowej Nawarry, książka o obowiązkach i godności ambassadora przez, p. Villiers Hotman, Florilegium rabbinicum z r. 1677. Tibulla wydanie r. 1567 z tym świetnym napisem: Venetiis, in aedibus Manutianis, nakoniec Dyogenesa Laërteńskiego wydanie Lyońskie z r. 1644, w którem były sławne warjanty rękopismu 411 watykańskiego z trzynastego wieku i warjanty rękopismu weneckiego 393 i 393, starannie porównane przez Henryka Estienne, oraz wszystkie ustępy w dialekcie doryckim, które znajdują się tylko w sławnym rękopiśmie dwunastego wieku, w bibljotece Neapolitańskiej. P. Mabeuf nigdy nie palił na kominku w swoim pokoju i kładł się spać po zachodzie słońca, by nie palić świecy. Zdawało się, że już nie miał sąsiadów; spostrzegł, że unikano go gdy wychodził. Nędza dziecka budzi zajęcie w matce, nędza młodzieńca zainteresuje młodą dziewczynę, ale nędza starca nikogo nie obchodzi. Ze wszystkich niedoli ta jest najzimniejsza. Wszelako ojciec Mabeuf nie zupełnie stracił pogodę dziecięcia. Źrenice jego ożywiały się padając na książki, uśmiechał się, patrząc na Diogenesa Laertes, prawdziwy unikat. Oszklona szafa była jedynym jego meblem zbytkownym.
Jednego dnia rzekła matka Plutarch:
— Nie mam za co kupić obiadu.
Obiadem nazywała kawałek chleba i kilka kartofli.
— A na kredyt? — zagadnął p. Mabeuf.
— Pan wie dobrze, że nie chcą kredytować.
P. Mabeuf otworzył bibljotekę, długo patrzył na książki, przeglądając je jak ojciec zmuszony dziesiątkować swe dzieci, przypatrywał się nim wybrał potem żywo wziął jedną pod pachę i wyszedł. Po dwóch godzinach wrócił nie mając już nic pod pachą, położył trzydzieści soldów na stole i rzekł:
— Ugotujcie obiad.
Od tej chwili matka Plutarch spostrzegła, że pogodna twarz starca okryła się posępną zasłoną, która zawsze już na niej pozostała.
Nazajutrz, na trzeci dzień, codziennie należało to samo rozpoczynać. P. Mabeuf wychodził z książką, a powracał z pieniędzmi. Antykwarjusze, wiedząc, że sprzedaje z musu, dawali dwadzieścia soldów za książkę, za którą zapłacił dwadzieścia franków, nieraz u tego samego księgarza. Tak książka po książce poszła w świat cała bibljoteka. Czasami mówił: Przecież mam już ośmdziesiąt lat, jakby się spodziewał, że prędzej doczeka końca dni swoich, niż końca swych książek. Smutniał coraz bardziej. Ale razu jednego doznał radości. Wyszedł z Robertem Estiemm, który sprzedał za trzydzieści pięć soldów na ulicy Malaquais, a wrócił z Aldem, którego nabył za czterdzieści soldów, na ulicy Gres. Winien jestem pięć soldów, rzekł jaśniejący radością do matki Plutarchy. Tego dnia nie jadł obiadu.
Należał do towarzystwa ogrodniczego. Wiedziano tam w jakim żyje niedostatku. Prezes tego towarzystwa odwiedził, go, obiecał o nim mówić ministrowi rolnictwa i handlu i w istocie mówił. — Ależ owszem — zawołał minister. Owszem! Stary uczony! botanik, człowiek spokojny! Trzeba coś dla niego zrobić! Nazajutrz p. Mabeuf otrzymał zaproszenie na obiad do ministra. Drżąc z radości pokazał list matce Plutarche. — Jesteśmy ocaleni! — rzekł. W dniu oznaczonym udał się do ministra. Wchodząc spostrzegł, że jego pognieciony krawat, wytarty surdut i stare trzewiki zdziwiły szwajcara i służbę. Nikt do niego nie przemówił, nawet minister. Około dziesiątej wieczór, czekając zawsze na jakie słówko, usłyszał to zapytanie żony ministra, pięknej damy wygorsowanej, do której nie śmiał się zbliżyć: Kto jest ten stary jegomość? Powrócił do domu pieszo, o północy, w ulewę. Udając się do ministra, sprzedał Elzevira na dorożkę.
Co wieczór, idąc na spoczynek miał zwyczaj przeczytać kilka kart swego Dyogenesa. Znał tyle greczyznę, że mógł się rozsmakowywać wszystkiemi jej pięknościami. Nie miał teraz innej uciechy. Tak upłynęło kilka tygodni. Wtem zachorowała matka Plutarch. Jest coś smutniejszego niż nie mieć za co kupić chleba u piekarza; jest to nie mieć za co kupić lekarstwa w aptece. Jednego wieczora lekarz przepisał bardzo drogi dekokt. Przytem choroba się pogorszała, wypadało nająć kobietę do pilnowania; p. Mabeuf otworzył bibljotekę, nic już nie było. Ostatnia książka poszła do antykwarjusza. Pozostał tylko Dyogenes.
Wziął pod pachę unikat i wyszedł; było to 4 czerwca r. 1883 poszedł do bramy Św. Jakóba do następcy Royola i powrócił ze stu frankami. Położył stos sztuk pięciofrankowych na stoliku starej służącej i nie rzekłszy słowa wrócił do swego pokoju.
Nazajutrz równo ze świtem usiadł w ogrodzie na obalonym słupie i przez płot można było widzieć, jak cały ranek siedział nieruchomy, z pochylonem czołem, z oczyma błądzącemi po zniszczonych klombach. Czasami deszcz pruszył, ale starzec nie zdawał się tego spostrzegać. Po południu wszczęła się straszna wrzawa w Paryżu. Podobne to było do strzelania z broni i krzyków tłumu.
Ojciec Mabeuf podniósł głowę, spostrzegł przechodzącego ogrodnika i zapytał:
— Co to jest?
Ogrodnik z rydlem na ramieniu odpowiedział najspokojniej:
— To zaburzenie!
— Co! zaburzenie?
— A tak. Biją, się.
— Dlaczego się biją?
— Ha! cóż robić! — odpowiedział ogrodnik.
— Z której strony? — zapytał p. Mabeuf.
— Od strony arsenału.
Ojciec Mabeuf wrócił do pokoju, wziął kapelusz, machinalnie poszukał książki, by coś zabrać pod pachę; nic nie znalazł, rzekł: A! prawda! i wyszedł jak obłąkany.
W chwili, gdy zamieszanie przed arsenałem spowodowało cofanie się tłumu, który postępował za trumną jenerała Lamarque, i wzdłuż całego bulwaru ciążył, że tak powiemy, na głowie orszaku pogrzebowego, zrobił się straszny zamęt. Gromady ludu zachwiały się, złamały się szeregi, wszyscy biegli, uciekali, jedni z okrzykami natarcia, inni z przerażeniem ucieczki. Ogromne fale, pokrywające bulwary, w mgnieniu oka podzieliły się, rozlały na prawo i lewo i niby wartkie potoki stoczyły się na dwieście ulic odrazu z łoskotem puszczonej śluzy. W tej chwili dzieciak w łachmanach, wychodzący z ulicy Menilmontant, trzymając w ręku gałązkę bluszczu, zerwaną na wzgórzach Belleville, zobaczył na wystawie sklepu starzyzny zużyty pistolet. Rzucił na bruk gałęź i zawołał:
— Matko Nieznajomska, pożyczam od ciebie tę maszynę.
I uciekł z pistoletem.
W dzień widzimy doskonale.
Spasły mieszczuch jak miech sapie,
Nim sens pism fałszywych złapie;
Wielbcie cnoty, zbawcie dusze,
Był to mały Gavroche, idący na wojnę.
Na bulwarze spostrzegł, że pistolet nie miał kurka.
Od kogo nauczył się tej zwrotki, którą przyśpiewywał sobie w marszu, gdzie się nauczył innych piosneczek, które tak chętnie śpiewał przy każdej sposobności? nie wiemy. Kto wie? może sam je tworzył. Zresztą Gavroche znał wszystkie ludowe piosneczki, będące w obiegu, i zdobił je własnemi pomysłami. Psotnik i sowizdrzał umiał łączyć w harmonijną całość głosy przyrody z głosami Paryża. Melodję ptaków zastosowywał do pieśni warsztatowych, znał się z uczniami malarskiemi, plemieniem jak on koczującem. Jak się zdaje był kilka miesięcy uczniem w drukarni. Jednego dnia członek akademji, p. Bavur Lormida, polecił mu jakąś robotę. Gavroche był ulicznikiem literackim.
Zresztą Gavroche się nie domyślał, że owej szkaradnej nocy dżdżystej, w której ofiarował dwom dzieciakom gościnność swego słonia, spełniał urząd opatrzności względem własnych braci. Brat wieczorem, nad ranem ojciec, tak przepędził noc swoją. Opuszczając ulicę Billettes przed świtem, spiesznie wrócił do słonia, artystycznie wyjął z niego dwóch dzieciaków, podzielił między nich śniadanie własnego pomysłu, potem odszedł, powierzając ich dobrej matce ulicy, która i jego wychowała. Rozstając się z nimi, powiedział im, by wieczorem stawili się w tem samem miejscu i na pożegnanie wypalił im taką perorę: — Łamię kij, inaczej mówiąc, daję drapaka, czyli, jak mówią u dworu, czmycham. Malcy, jeśli nie znajdziecie papy i mamy, wróćcie tu wieczorem. Dam wam kolację i ułożę spać. Dwa dzieciaki, czy zabrane przez policjanta, czy skradzione przez jakiego kuglarza, czy też po prostu zabłąkane w niezmiernym labiryncie paryskim, nie wróciły. Głębie teraźniejszego świata społecznego są pełne tych śladów zgubionych. Gavroche już ich nie zobaczył. Upłynęło dziesięć lub dwanaście tygodni od tej nocy. Nieraz drapał się w głowę i mówił: — Gdzie u djabła podziały się moje dzieci?
Tymczasem z pistoletem w garści doszedł do Kapuścianego mostu. Zauważył, że na tej ulicy był tylko jeden sklep otwarty, i rzecz godna zastanowienia, sklep pasztetnika. Prawdziwie opatrzność nastręczała mu sposobność zjeść jeszcze ciasteczko z jabłkami, nim rzuci się w nieznane przygody. Gavroche zatrzymał się, obmacał boki, przetrząsł kamizelkę, wywrócił kieszenie, ani grosza: i zaczął wołać: — Gwałtu, ratujcie!
Rzecz przykra nie zjeść ciastka po raz ostatni.
We dwie minuty później był na ulicy Św. Ludwika. Przechodząc ulicę Parku Królewskiego uczuł potrzebę powetować pasztecik z jabłkami, i pozwalając sobie niezmiernej rozkoszy, darł w kawałki afisze teatralne.
Nieco dalej, widząc przechodzącą gromadę ludzi dobrze wyglądających, którzy wydali mu się właścicielami kamienic, wzruszył ramionami i splunął przed siebie tę żółć filozoficzną:
— Jacy ci kapitaliści są tłuści! To łopatą jada cukier i brnie w smacznych obiadach. Zapytaj ich, co robią z pieniędzmi. Sami nie wiedzą. Jedzą je dalibóg! Wszystko pchają w kałdun.
Gavroche szedł ulicą, i krzyczał na całe gardło:
— Wszystko idzie jak z płatka. Okrutnie boli mię lewa łapa, złamałem sobie reumatyzm, ale jestem zadowolony, obywatele. Niech tylko mieszczanie trzymają się ostro, a wykicham im wyśmienite piosneczki.
W tej chwili przejeżdżający gwardzista narodowy, ułan, potknął się z koniem i upadł. Gavroche położył pistolet na bruku, podał rękę ułanowi i pomógł mu podnieść konia. Poczem zabrał pistolet i szedł swoją drogą.
Na ulicy Thorigny wszystko było ciche i spokojne. Ta apatja, właściwa przedmieściu Marais, stanowiła dziwną sprzeczność z niezmierną wrzawą dokoła. Cztery kumoszki rozmawiały przed progiem domu. Szkocja ma swoje trio czarownic, ale Paryż ma kwartet kumoszek, i owe słówko: będziesz królem, równie złowrogo rzuconoby Bonapartemu na rozstajnych drogach Baudoyer, jak Makbetowi w zaroślach Armuyz. Byłoby to prawie takie same krakanie.
Kumoszki ulicy Thorigny zajmowały się tylko własnemi sprawami. Były to trzy stróżki i jedna gałganiarka z koszem i haczykiem.
Zdawały się wszystkie cztery stać w czterech rogach starości, któremi są zgrzybiałość, niedołęztwo, ruina i smutek.
Gałganiarka miała minę pokorną. Na tym ulicznym świecie, gałganiarka kłania się, a stróżka protekcjonalnie kiwa głową. Pochodzi to stąd, że śmietnik bywa tłusty lub chudy, stosownie do woli stróżów, do fantazji tego, który wyrzuca śmiecie. I miotła może być łaskawą.
Gałganiarka była wdzięcznym koszem, i uśmiechała się — jakim uśmiechem! — do trzech stróżek. Rozmawiały z sobą mniej więcej w ten sposób:
— Cóż kumo, wasz kot zawsze jest złośliwy?
— Miły Boże, koty jak wiecie; zawsze są nieprzyjaciółmi psów. I psy się żalą.
— I ludzie także.
— A jednak pchły kota nie skaczą na ludzi.
— To bagatela, ale psy są niebezpieczne. Przypominam sobie rok, w którym tyle było psów, że musiano aż ogłaszać je w dziennikach. Było to wówczas, gdy w Tuilerjach duże barany ciągnęły powóz króla rzymskiego. Przypominacie sobie króla rzymskiego?
— Ja bo kochałam wielce księcia Bordeaux.
— A ja znałam Ludwika XVII. Wolę Ludwika XVII.
— Oj, mięso jest drogie, matko Patagon.
— Fi, nie mówcie mi o tem, rzeź bydła jest okropieństwo. Okropne okropieństwo. W końcu znajdują w tem przyjemność.
Tu wtrąciła gałganiarka:
— Panie dobrodziejki, handel nie wiedzie się. Śmiecie są bardzo chude. Nic już nie wyrzucają. Wszystko jedzą.
— Są biedniejsi od was, matko Vargoulême.
— A to wielka prawda — odpowiedziała potakując gałganiarka — ja mam proceder.
Po chwili milczenia gałganiarka, czując potrzebę popisania się, leżącą w naturze człowieka, dodała:
— Powracając rano, przetrząsam kosz, przebieram i gatunkuję śmiecie. To mebluje moją izbę. Gałgany kładę do koszyka, ogryzki do szaflika, płótna do szafki, wełnę do komody, stare papiery w kąt u okna, rzeczy dobre do zjedzenia kładę do misy, kawałki szkła do komina, stare obuwie za drzwi, a kości pod łóżko.
Gavroche, zatrzymawszy się w tyle, słuchał.
— Babule — rzekł — skąd wam się wzięło rozmawiać o polityce?
Obskoczyły go cztery jędze.
— A to jeszcze jeden zbrodzień!
— Co to on trzyma w garści? Pistolet?
— No proszę moje państwo, patrzajcie go, ten bęben obdarty!
Gavroche nie raczył się gniewać i za całą zemstę, podniósł palcem koniec nosa i roztworzył rękę.
— A niegodziwy bosaku!
Kumoszka, nazywająca się matką Patagon, zgorszona klasnęła w dłonie.
— Będzie jakieś nieszczęście — powiadam. Kuma Bacheux powiada, że w przeszłym tygodniu była rewolucja w... w... Już nie pamiętam gdzie, w Pontoise. A dalej patrzcieno go z tym pistoletem, a to straszny urwis. Zdaje się, że na ulicy Celestynów pełno armat. I to wszystko wpłynie na drożyznę tabaki. Okropność! zobaczysz łotrze, pójdę patrzyć, jak cię będą gilotynować.
— Bredzisz moja stara — rzekł Gavroche. Utrzymaj swój przylądek.
I poszedł dalej.
Gdy był na ulicy Brukowej, przyszła mu na myśl gałganiarka.
Wtem usłyszał hałas za sobą: była to stróżka Patagon, która szła za nim i zdaleka groziła mu pięścią, krzycząc:
— A ty bękarcie jakiś!
— Ba — odpowiedział Gayroche — kpię sobie z tego w głęboki sposób.
Potem skierował kroki na ulicę Wiązu Św. Gerwazego.
Zacny cyrulik, co wypędził dwóch malców, którym Gavroche otworzył ojcowskie wnętrzności słonia, zajęty był w tej chwili w swym sklepie goleniem starego żołnierza legjonisty, który służył za cesarstwa. Gawędzono. Perukarz naturalnie prawił weteranowi o zaburzeniach, o jenerale Lamarque, a od jenerała Lamarque doszedł do cesarza. Zawiązała się rozmowa golibrody z żołnierzem, którą Prudhomme, jeśliby tam był, przyozdobiłby arabeskami i nazwał: Djalogiem brzytwy z pałaszem.
— Panie — zagadnął perukarz — jak cesarz trzymał się na koniu.
— Źle. Nie umiał spadać. Nigdy też nie spadł z konia.
— Czy piękne miał konie? musiał mieć piękne konie?
— Tego dnia, w którym mi dał krzyż, przypatrzyłem się jego szkapie. Była to bestja klacz biała jak śnieg. Miała uszy szeroko rozstawione, grzbiet wklęsły, małą głowę z czarną gwiazdką na czole, szyję długą, wydatne kolana, wyraziste boki, piersi wypukłe i silne zadnie nogi. Przeszło piętnaście piędzi wysoka.
— Piękny koń — rzekł perukarz.
— Cesarza.
Perukarz uczuł, że po tym wyrazie trochę milczenia było rzeczą przyzwoitą, zastosował się do tego i znowu zagadnął:
— Nie prawdaż panie, że cesarz raz tylko był ranny?
Stary żołnierz odpowiedział spokojnym i stanowczym tonem człowieka, który był świadkiem naocznym:
— W piętę. Pod Ratyzboną. Nigdy go nie widziałem tak pięknie ubranym jak w tym dniu. Był czysty jak nowy trzygroszniak.
— A pan weteran, zapewne często był ranny?
— Ja? — odparł żołnierz — niebardzo. Pod Marengo dwa cięcia w głowę, kulę w ramię pod Austerlitz, drugą w lewe biodro pod Jena, pchnięcie bagnetem pod Friedland — tu — pod Moskwą siedm lub ośm pchnięć lancą, mniejsza o to gdzie, pod Lutzen odłamek granatu strzaskał mi palec. Pod Waterloo kartacz w udo. Ot i wszystko.
— Jak to pięknie — zawołał lirycznie bohaterskim tonem perukarz, umierać na polu bitwy! Słowo honoru, zamiast zdychać na łóżku, z choroby, zwolna, codziennie, wśród proszków, kataplazmów, syreng i lekarstw, sto razy wolałbym dostać w brzuch kulę armatnią!
— Nie jesteś pan wybredny — zauważył żołnierz.
Ledwie dokończył, gdy straszny łoskot zrobił się w sklepie. Szyby okna wystawy potrzaskane wypadły na ziemię.
Perukarz zsiniał.
— A Boże! — zawołał — otoż ją masz.
Co takiego?
— Kulę armatnię.
— Oto kula — rzekł żołnierz.
I podniósł kamień, który się toczył po podłodze.
Perukarz pobiegł do wybitej szyby i zobaczył Gavrocha jak co tchu uciekał na rynek Św. Jana. Przechodząc około sklepu perukarza, Gavroche, któremu na sercu ciążyły dwa malce, nie mógł się oprzeć pokusie i na dzieńdobry rzucił mu kamieniem w szyby.
— Patrz pan! — zawołał posiniały ze złości perukarz i to niby oddaje złem za złe. A co ja zrobiłem temu ulicznikowi?
Gavroche doszedłszy do rynku Św. Jana, przyłączył się do gromady, którą prowadzili Enjolras, Courfeyrac, Combeferre i Feuilly.
Tak doszli do ulicy Morland, bez chustek na szyi, bez kapeluszy, zadyszani i przemokli na deszczu, z błyskawicami w oczach. Gavroche przystąpił do nich spokojnie.
— Gdzie idziemy?
— Chodź — rzekł Courfeyrac.
Za nim postępował tłumny orszak. Jakiś starzec, który zdawał się bardzo zgrzybiałym, należał do tłumu. Spieszył się, by nie zostać w tyle, choć miał minę zamyśloną. Gavroche go spostrzegł:
— Co to jest? — zapytał Courfeyrac’a.
— To stary.
Był to p. Mabeuf.
Opowiedzmy co się stało.
W chwili gdy dragoni przypuścili szarżę, Enjolras i jego przyjaciele byli na bulwarze Bourdon obok spichrzy zapasowych. Enjolras, Courfeyrac i Combeferre należeli do tych co pobiegli ulicą Bassompierre. Na ulicy Lesdiguiêres spotkali idącego starca. Zwróciło ich uwagę, że starzec taczał się jak pijany. Prócz tego trzymał kapelusz w ręku, chociaż całe rano deszcz padał, a w tej chwili lał jak z cebra. Courfeyrac poznał ojca Mabeuf. Przypomniał sobie, że starzec ten często aż do drzwi odprowadzał Marjusza. Znając spokojny, prawie bojaźliwy charakter podskarbiego bukinisty, ze zdumieniem zobaczył go w tym tłumie o kilka kroków od szarży konnicy, prawie w ogniu krzyżowym, z odkrytą głową przechadzającego się wśród świstu kul; zbliżył się więc do niego i zagadnął:
— Panie Mabeuf, wracaj do domu.
— Czemu?
— Tu będzie wrzawa.
— Dobre.
— Rąbania pałaszami, strzelanina, panie Mabeuf.
— Dobre.
— Kartaczowanie z harmat.
— Dobre. A dokąd wy idziecie?
— My idziemy obalić Ludwika Filipa i jego ministerjum.
— Dobre.
I spiesznie szedł za niemi. Od tej chwili nie wyrzekł ani słowa. Chód jego stał się pewnym i silnym. Robotnicy chcieli go prowadzić pod rękę, odmówił skinieniem głowy. Posunął się do pierwszego szeregu z rucham i idącego, a twarzą śpiącego człowieka.
Mały Gavroche, niby trębacz, szedł przed pierwszym szeregiem, śpiewając na całe gardło:
Cóż, czy pójdziemy dziś do lasku?
Karol Karolki pytał w przód.
Hu! hu! hus!
Pod cień brzóz.
Mam tylko Boga, króla grosz i but.
Na jeden krzaczek tymiankowy,
Napić się rosy porankowej
Dwa wróble razem siadły w chłód.
Hi! hi! bip!
W cieniu lip.
Mam tylko Boga, króla, grosz i but.
Tam znów maleńkie dwa wilczęta
Pijane były jak bydlęta,
Tygrysy drwiły z nich w śród grót.
Ha! ha! ham!
W cieniu palm.
Mam tylko Boga, król, grosz i but.
To przysięgamy, to znów klniemy,
I zawrócili na ulicę Saint-Merry.
Co chwila tłum się powiększał. Przy ulicy Billettes jakiś mężczyzna wysokiego wzrostu, szpakowaty, którego Courfeyrac, Enjolras i Combeferre nie znali, ale zauważyli śmiałą i surową minę, przyłączył się do nich.
Gavroche zajęty śpiewaniem, gwizdaniem i nuceniem, idąc na przedzie i bijąc w okiennice swym pistoletem bez kurka, nie zwracał uwagi na tego człowieka.
Zdarzyło się, że na ulicy Szklanej przechodzili około mieszkania Courfeyrac’a.
— To mi właśnie na rękę — rzekł Courfeyrac — zapomniałem sakiewki i zgubiłem kapelusz. Odłączył się od gromady i w kilku susach dostał się go swego mieszkania. Wziął stary kapelusz i sakiewkę. Wziął także duży kufer ukryty pod brudną bielizną. Zeskakując na dół spotkał odźwiernę.
— Panie de Courfeyrac!
— Stróżko, jak się nazywacie — odparł zapytany.
Odźwierna otworzyła usta zdumiona.
— Przecież pan wie, jestem odźwierna i nazywam się matka Vauvain.
— Słuchajcie, jeśli mię będziecie tytułować panem de Courfeyrac, ja nazywać was będę matką de Vauvain. A teraz mówcie, o co chodzi?
— Ktoś czeka na pana.
— Kto taki?
— Nie wiem.
— Gdzie?
— W mojej izbie.
— Niech go licho weźmie! — rzekł Courfeyrac.
— Ależ czeka na pana więcej jak godzinę! — nalegała odźwierna.
W tem jakiś młody robotnik, chudy, blady, niski, piegowaty, odziany dziurawą bluzą, w łatanych spodniach aksamitnych, wyglądający raczej na przebraną dziewczynę niżeli na mężczyznę, wyszedł z izby i rzekł do Courfeyrac’a głosem, który nie miał nic niewieściego:
— Proszę pana, gdzie jest pan Marjusz?
— Nie ma go w domu.
— Czy wróci dziś wieczór?
— Nie wiem.
I Courfeyrac dodał: — Co do mnie z pewnością nie wrócę.
Młody robotnik bystro nań spojrzał i zapytał:
— Dlaczego?
— A tak.
— Gdzież więc pan idzie?
— A co cię to obchodzi?
— Pozwoli pan zanieść kufer?
— Idę na miasto.
— Pozwolisz pan iść za nim?
— Jak ci się podoba — odpowiedział Courfeyrac. Ulica jest otwarta, a bruk dla wszystkich.
I pobiegł doganiając swych przyjaciół. Złączywszy się z niemi oddał kufer jednemu z towarzyszy. W kwadrans potem spostrzegł, że młody robotnik w istocie szedł za nim.
Tłum nie zawsze idzie tam gdzie zechce. Wytłumaczyliśmy już, że tchnienie wiatru go unosi. Przeszli Saint-Merry, nie wiedząc jakim sposobem dostali się na ulicę Św. Dyonizego.
Paryżanie, którzy dzisiaj, wchodząc na ulicę Rambuteau od strony Targów, spostrzegają na prawo, naprzeciw ulicy Mondetour sklep koszykarza z szyldem, na którym wyrobiony jest koszyk w kształcie cesarza z napisem: Napoleon zrobiony cały z łoziny, może się nie domyślają strasznych scen, jakich widownią było to miejsce przed trzydziestu niespełna laty.
Tu była ulica Konopna i sławna garkuchnia zwana Koryntem.
Dla jasności w odpowiadaniu, pozwalamy sobie uciec się do prostego sposobu, którego już raz użyliśmy opisując Waterloo. Osoby, które zechcą dokładnie wyobrazić sobie kupę domów, sterczących w owym czasie od Św. Eustachego i północno-wschodniego rogu Targów Paryzkich, gdzie dziś kończy się ulica Rambuteau, niech sobie przedstawią od szczytu ulicę Św. Dyonizego do dołu Targów Paryzkich dużą głoskę N, której dwie linje prostopadłe stanowią ulice Grande Truandaire i Konopną, a linję poprzeczną ulica Petite Truandaire. Stara ulica Mondetour przecinała trzy linje, tworząc z niemi przeróżne kąty tak dalece, że plątanina tych czterech ulic tworzyła na przestrzeni stu sążni kwadratowych między Targami i ulicą Św. Dyonizego z jednej strony a ulicą Łabędzią i Dominikańską z drugiej, siedm wysepek domów dziwacznie zbudowanych, różnej wielkości, rozrzuconych przypadkowo i oddzielonych wązkiemi szczelinami niby stosy kamieni w warsztacie.
Powiedzieliśmy wązkiemi szczelinami, w istocie trudno dać dokładniejsze wyobrażenie o tych uliczkach ciemnych, ściśniętych, kanciastych i otoczonych ośmiopiętrowemi domami. Rudery te były tak zniszczone, że na ulicy Konopnej i Petite Truandaire, podpierano je belkami wychodzącemi z jednego domu do drugiego. Ulica była wązka a rynsztok szeroki, przechodzień broczył po bruku zawsze błotnistym, ocierając się o sklepy podobne do piwnic, o grube słupy połączone żelaznemi łańcuchami; o olbrzymie stosy śmieci i bramy opatrzone odwiecznemi kratami. Ulica Rambuteau wszystko to zniszczyła.
Nazwa Mondetour (labirynt) doskonale maluje wszystkie krzywizny tych miejsc plugawych. Nieco dalej, lepiej jeszcze wyraziła je ulica Piroutte, wpadająca do ulicy Mondetour.
Przechodzień, który z ulicy Św. Dyonizego skręcił na ulicę Konopną, widział jak zwolna się zwęża niby długi lejek. W końcu ulicy bardzo krótkiej, przejście tamował od strony Targów rzęd wysokich domów i zdawałoby się, że ulica jest zamknięta, gdyby na prawo i na lewo nie było ciemnych rowów, którędy można było się przesunąć. Była to ulica Mondetour, która z jednej strony łączyła się z Dominikańską, a z drugiej z Łabędzią i Petite Truandaire. W głębi tej niby zamkniętej ulicy przy prawym rowie stał dom niższy od innych, niby przylądek ulicy.
W tym to domu o dwóch piętrach rozsiadła się od trzechset lat sławna szynkownia. Garkuchnia pełna była wesołej wrzawy w tem właśnie miejscu, które stary Teofil oznaczył temi wierszami:
Biednego kochanka, co się powiesił.
Za czasów Maturyna Regnier szynkownia nazywała się Doniczką Róż, a że wówczas były w modzie rebusy, więc na szyldzie wymalowano słup różowy[3]. W przeszłym wieku zacny Natoire, jeden z fantastycznych mistrzów dziś wzgardzonych przez pedancką szkołę, upiwszy się kilka razy w tej szynkowni, przy tym samym stole, przy którym upijał się sławny Regnier, przez wdzięczność wymalował rodzynki korynckie na słupie różowym. Uradowany szynkarz kazał napisać nad winogronem złotemi głoskami te słowa: Pod rodzynkami korynckiemi. Ztąd nazwa Korynt. Wyrzutnie są, bardzo właściwe pijakom. Korynt powoli zatarł wspomnienie Doniczki Róż. Ostatni szynkarz z tej dynastji, ojciec Hucheloup, nie znając już tradycji familijnych, kazał pomalować słup na niebiesko.
Izba na dole, gdzie był bufet, izba na pierwszem piętrze, gdzie był bilard, schody drewniane w śrubę wybite w suficie, wino na stołach, dym na ścianach, świece we dnie, taką była ta szynkownia. W podłodze izby dolne drzwi spuszczające się, prowadziły do piwnicy. Na drugiem piętrze było mieszkanie Hucheloupa. Wchodziło się tam po schodach albo raczej po drabinie przez drzwi wielkiej izby pierwszego piętra. Pod dachem strych, gdzie mieściły się służące. Obok izby bufetowej była kuchnia.
Ojciec Hucheloup prawdopodobnie urodził się chemikiem, a został kucharzem; w szynkowni jego nietylko pito, ale i jedzono. Hucheloup wynalazł doskonałą potrawę, którą tylko u niego można było dostać; potrawą tą były karpie nadziewane, czyli jak nazywał karpie na buljonie. Jedzono to przy świeczce łojowej lub lampie z czasów Ludwika XVI, na stole obitym ceratą zamiast obrusa. Przychodzono na karpie zdaleka. Jednego białego poranku Hucheloup uznał za stosowne zawiadomić przechodniów o swej specjalnej potrawie, umaczał tedy pendzel w czarnej farbie, a mając nietylko właściwą sobie kuchnię, ale i właściwą ortografię, zaimprowizował na murze pamiętny napis:
Zimą przyszła fantazja śniegom i deszczom zatrzeć s kończące pierwszy wyraz i g rozpoczynające trzeci, pozostawało więc tylko:
Z pomocą czasu i deszczu pokorny anons gastronomiczny stał się radą głęboką.
Tym sposobem przytrafiło się, że nie umiejąc języka francuzkiego, ojciec Hucheloup umiał po łacinie, wydobył ze swej kuchni filozofję i nie wiedząc o tem dorównał Horacemu. Uderzającem i to było, że napis mówił jeszcze: wejdźcie do mojej szynkowni.
Nic już z tego dziś nie istnieje. Labirynt Mondetour został rozpłatany i szeroko otwarty po roku 1847, a prawdopodobnie dziś już wcale go nie ma; ulica Konopna i Korynt znikły pod brukiem ulicy Rambuteau.
Jakeśmy mówili, Korynt był miejscem schadzki Courfeyrac’a z przyjaciółmi. Grantaire wynalazł tę szynkownię. Wszedł tam dla Carpe horas, a powrócił dla nadziewanych karpi. Pito, jedzono, krzyczano, płacono mało i źle, czasem wcale nie płacono, a gospodarz zawsze był rad gościom. Ojciec Hucheloup był dobry człowiek.
Poczciwiec Hucheloup był traktjernikiem z wąsami; odmiana zabawna. Zawsze zdawał się być w złym humorze, jakby chciał odstraszyć gości, mruczał na wchodzących do szynkowni i miał minę jakby chciał się raczej kłócić z nimi niż podać im karpi. A jednak powtarzamy, zawsze był rad gościom. To dziwactwo zwabiało gości, szczególniej młodych ludzi, którzy mówili do siebie: pójdziemy zobaczyć jak tam burczy ojciec Hucheloup. Był niegdyś fechmistrzem. Nagle po zrzędzeniu wybuchał grubym wesołym śmiechem. Miał tło komiczne, a powierzchowność tragiczną i lubiał straszyć tak jak owe tabakierki w kształcie pistoletu. Od wystrzału kichasz.
Żona jego matka Hucheloup była kobieta brodata i bardzo brzydka.
Około r. 1830 ojciec Hocheloup umarł, unosząc do grobu tajemnicę przyprawiania karpi nadziewanych. Wdowa nie utulona w żalu, sama zarządzała nadal szynkownią. Ale kuchnia popsuła się i zrobiła nieznośną, wino zwykle złe stało się szkaradnem. Niemniej jednak Courfeyrac i jego przyjaciele zachodzili do Koryntu, z litości, jak mówił Bossuet.
Wdowa Hucheloup dychawiczna i szpetna, przypominała trochę wieśniaczkę. Miała właściwy sobie sposób okraszania swych wspomnień wieśniaczych i wiosennych. Niegdyś, jak twierdziła, największem jej szczęściem było słuchać jak ptaki śpiewają w tarninie.
Izba na pierwszem piętrze zwana restauracją, była obszerna, zawalona krzesłami, ławkami, stołami, stolikami i starym kulawym bilardem. Wchodziło się tam po schodach w śrubę, które w rogu izby kończyły się dziurawą kwadratową, podobną do drzwiczek na pomoście okrętu.
Izba ta oświecona jednem wązkiem oknem i lampą zawsze zapaloną wyglądała jak poddasze. Wszystkie sprzęty na czterech nogach ruszały się jakby były na trzech tylko. Na ścianie, pobielonej wapnem, Jedyną ozdobą był ten czterowiersz na cześć matki Hucheloup:
Brodawka jej olbrzymia koniec nosa siodła, —
Drżysz o ten nos co chwila, by nim nie przebodła,
Matka Hucheloup, podobna do portretu, od rana do wieczora przechodziła około tego czterowiersza z niewzruszoną, spokojnością. Dwie służące, zwane Matelota i Gibelota, innej nazwy nie znano, pomagały matce Hucheloup podawać na stół dzbany z winem i różne zupy w glinianych misach dla zgłodniałych gości. Matelota gruba, okrągła, rudowłosa i krzykliwa, dawna sułtanka ulubiona nieboszczyka Hucheloup, była brzydsza od wszystkich potworów mitologicznych; że jednak wypada aby służąca ustępowała pierwszeństwa pani, nie była tak brzydką jak matka Hucheloup. Giboletta wysoka, delikatna i chorowicie blada, z podsiniałemi oczyma, opadłemi powiekami, zawsze wyczerpana i znękana, niby chorująca na chroniczne wycieńczenie, wstawała pierwsza, kładła się spać ostatnia, usługiwała wszystkim, nawet drugiej służącej, cicho, spokojnie, pokornie, mimo znużenia, uśmiechając się jakimś błędnym uśpionym uśmiechem.
Na drzwiach, prowadzących do izby jadalnej, czytałeś wiersz, który kredą napisał Courfeyrac:
Laigle de Meaux, jak wiadomo, mieszkał więcej u Joylego, niż gdzieindziej. Miał mieszkanie jak ptak na gałęzi. Dwaj przyjaciele mieszkali razem, jedli razem i spali razem. Wszystko mieli wspólne, bodaj nawet kochankę. Byli tem, co bracia socjusze nazywają dwojaki. Rano, dnia 5-go czerwca poszli na śniadanie do Koryntu. Joly, zakatarzony, miał zatkanie w nosie, którego i Laigle zaczął doświadczać. Surdut Laigla był wytarty, a Joylego nowy.
Była dziewiąta z rana, gdy przybyli do Koryntu.
Weszli na pierwsze piętro.
Matelota i Giboletta zapytały czem mają służyć.
— Ostryg, sera i szynki — rzekł Laigle.
I usiedli za stołem.
Szynkownia była próżna, prócz ich dwóch nikogo nie było.
Giboletta, poznawszy Jolyego i Laigla, postawiła butelkę wina na stole.
Gdy pierwsze ostrygi zjedli, ukazała się głowa w dziurze ze schodów i głos zawołał:
— Przechodziłem tędy, gdy mię zaleciał rozkoszny zapach sera z Brie. Więc wchodzę.
Był to Grantaire.
Grantaire wziął krzesło i usiadł przy stole.
Giboletta, widząc Grantaira, przyniosła na stół jeszcze dwie butelki.
Było więc trzy.
— Czy myślisz wypić obydwie butelki? — zapytał Laigle Grantaira.
Gantaire odpowiedział:
— Wszyscy są domyślni, ty jeden prostaczek. Dwie butelki nigdy nie zdziwiły mężczyzny.
Dwaj inni zabrali się najprzód do jadła. Grantaire zaczął od picia. W jednej chwili wypróżnił pół butelki.
— Masz chyba dziurę w brzuchu? — zapytał Laigle.
— A ty na łokciu — odparł Grantaire.
I wychyliwszy szklankę dodał:
— Doprawdy, Orle mów pogrzebowych, masz djable stary surdut.
— Ma się rozumieć — odpowiedział Laigle. To też surdut mój i ja żyjemy w przykładnej zgodzie. Przystał do wszystkich mych fałdów, w niczem mi nie zawadza, leży jak ulany na moich garbach i uprzejmie nagina się do wszystkich mych poruszeń, czuję go tyle tylko, że mi w nim ciepło. Stare surduty to jak starzy przyjaciele.
— Grantaire — zapytał Laigle — czy przychodzisz z bulwaru?
— Nie.
— Joly i ja widzieliśmy idący orszak.
— A ta ulica, jak spokojna! — dodał Laigle. Ktoby się domyślił, że Paryż przewrócony jest do góry nogami? Poznać zaraz, że tu dawniej były klasztory. Du Breuil i Sauval spisali ich listę, a także ksiądz Lebeuf. Było ich tu mnóstwo: trzewiczkowych, bosych, ogolonych, brodatych, szarych, czarnych, białych, franciszkanów, minorytów, kapucynów, karmelitów, małych augustjanów, wielkich augustjanów, starych augustjanów... istne mrowisko.
— Nie mówmy o mnichach — przerwał Grantaire — bo zaraz bierze ochota się podrapać.
Potem zawołał:
— Pfu! połknąłem starą ostrygę. Już mię napada czarna melancholja. Ostrygi stare, służące brzydkie. Nienawidzę rodzaju ludzkiego. Przed chwilą przechodziłem ulicą Richelieu około bogatej księgarni publicznej! Ta kupa skorup od ostryg, które zowią bibljoteką, budzi we mnie wstręt do myślenia. Co tu zepsutego papieru! co wypisanego atramentu! ile bazgraniny! I to wszystko pisano piórem. Cóż to więc za rura powiedział, że człowiek jest dwunożnem zwierzęciem bez piór! A przytem spotkałem ładną dziewczynę, którą znam, piękną jak wiosna, godną nazywać się Kwietniem, zachwyconą, oczarowaną, upojoną, szczęśliwą, i — nędznicę, bo wczoraj pewien straszny bankier, upstrzony ospą, raczył ją zapragnąć! Niestety! kobieta nie mniej poluje na pękaty worek, jak na eleganta; kotki polują na myszy i na ptaki. Ta pannica przed dwoma miesiącami była cnotliwa na poddaszu, zapinała staniczek na guziki tombakowe, szyła po całych dniach, miała łóżko na pasach, kwiatek w doniczce i była zadowoloną. I otóż pani bankierowa. Przemiana stała się tej nocy. Dziś rano zobaczyłem ofiarę, nieposiadającą się z radości. Najohydniejsze jest to, że hultajka nic nie zbrzydła. Ani śladu finansisty na jej twarzy. Róże tem są wyższe czy też niższe od kobiet, że gąsienica zostawia na nich widoczne ślady. Ach! nie ma moralności na ziemi, świadczę się mirtem, symbolem miłości, wawrzynem, symbolem wojny, gałązką oliwną, mazgajowatym symbolem pokoju, jabłonią, która mało nie udławiła Adama i jego pędractwo, i liściem figowym, praszczurem spódniczek.
Wyciągnął szklankę do Jolyego, który ją napełnił, potem wypił duszkiem prawie, nie przerywając mowy, i prawił dalej:
Jedna jest tylko rzeczywistość: pić dobrze. Jakiejkowlwiek jesteś opinji, czy trzymasz stronę chudego koguta, jak kanton Uri, czy koguta tłustego, jak kanton Glaris, mniejsza o to, byleś pił. Prawicie mi o bulwarze, o orszaku żałobnym, etcetera. Zresztą krytykuję, ale nie znieważam. Świat jest takim jak jest. Mówię tu bez żadnej złej myśli, przez skrupuł sumienia. A! na wszystkich świętych Olimpu i bogów raju! nie urodziłem się na Paryżanina, bym miał jak wolant między dwoma rakietami, odbijać się od gromady szlifibruków do gromady zawadjaków! Urodziłem się na Turka, bym codziennie patrzył na wschodnie pląsy, na wytworne tańce egipskie, lubieżne jak myśli człowieka, żyjącego w czystości, albo na chłopa milijonowego, albo na szlachcica weneckiego, otoczonego szlachciankami, lub wreszcie na drobnego księcia niemieckiego. Do takich losów się urodziłem! Powiedziałem na Turka i nie cofam. Nie rozumiem, dlaczego zwykle ze złej strony mówią o Turkach! Mahomet zacny człowiek; cześć dla wynalazcy serajów z huryskami i rajów z odaliskami! Z tem wszystkiem obstaję za piciem. Ziemia jest wielkiem głupstwem. Zdaje się, że będą się bić te niedołęgi, łamać sobie karki, w środku lata, w czerwcu, gdy mogliby z dziewczyną pod rękę pójść w pole i raczyć się zapachem skoszonego siana! Dalibóg za wiele robią głupstwa. Stara, potłuczona latarnia, którą przed chwilą widziałem u handlarza starzyzny, nasuwa mi tę uwagę: Czas już oświecić rodzaj ludzki. Tak, posmutniałem. Do czego to prowadzi zakrztusić się złą ostrygą. Staję się znowu ponurym. O szkaradny świat stary! Musisz się na nim spracować, sforsować, zmordować, zgałganić.
I Grantaire, po tym wybuchu wymowy, zakasłał się — zasłużenie.
— Za pozwoleniem — odezwał się Joly — wyznać muszę, że Marjusz wydaje mi się serjo rozkochanym.
— A wiesz w kim? — zapytał Laigle.
— Nie.
— Nie?
— Powiadam ci, że nie!
— Przedmiot miłości Marjusza! — zawołał Grantaire — przewiduję. On jest mgłą, i wynalazł dla siebie parę. To kawałek poety. Poety czy warjata wszystko jedno. Thymbraeus Apollo. Marjusz i jego Marja, Marylka, Marynia — pocieszni kochankowie. Wyobrażam sobie ich miłość. Zachwyty, w których zapominają o całusach. Czyści na ziemi kojarzą się w nieskończonościach. Są to dusze obleczone zmysłami. Śpią razem na gwiazdach.
Grantaire napoczynał drugą butelkę, a może i drugą perorę, gdy w dziurze od schodów ukazał się nowy przybysz. Był to chłopczyk niespełna dziesięcioletni, obdarty, drobny, żółty, chudy, z bystrem spojrzeniem, rozczochraną głową, przemokły na deszczu, ale z zadowoloną miną.
Dziecię, bez wahania, wybierając między trzema, choć widocznie nie znało żadnego, odezwało się do Laigla de Meaux:
— Wszak pan jesteś Bossuet?
— To mój przydomek — odpowiedział Laigie. Co powiesz?
— Powiem to: Wysoki blondyn na bulwarze zapytał mię: Czy znasz matkę Hucheloup? Powiedziałem: Znam, na ulicy Konopnej, wdowa po starym. Powiedział mi: Idź tam. Zastaniesz tam pana Bossuet i powiedz mu odemnie: A — B — C. Zapewne żartował sobie z pana. Dał mi złotówkę.
— Joly, pożycz mi złotówkę — rzekł Laigle — i obracając się do Grantaira dodał: — Grantaire pożycz mi złotówkę.
Laigle dał chłopcu dwa złote.
— Dziękuję panu — rzekł chłopczyk.
— Jak ci na imię — zapytał Laigle.
— Franuś, przyjaciel Gavrocha.
— Zostań z nami — rzekł Laigle.
— Siadaj do śniadania — dodał Grantaire.
Dziecię odpowiedziało:
— Nie, muszę należeć do orszaku; moim obowiązkiem jest wołać: precz z Polignac’em.
I dygnąwszy nogą, co znaczyło ukłon głęboki, chłopczyk poszedł.
Grantaire po jego odejściu zabrał głos:
— To ulicznik najlepszej rasy. W rodzaju uliczników są różne odmiany. Ulicznik dependent zowie się szlifibrukiem, ulicznik kucharz — kuchcikiem, ulicznik piekarz — piekarczykiem, ulicznik lokaj — grumem, ulicznik marynarz — chłopcem okrętowym, ulicznik malarz — rozcieraczem farb, ulicznik kupiec — popychadłem.
Tymczasem Laigle rozmyślał i po chwili rzekł półgłosem:
— A — B — C, to znaczy pogrzeb Lamarqua.
— Wysoki blondyn — dodał Grantaire — to Enjolras; widać cię wzywa.
— Czy pójdziemy? — zapytał Bossuet.
— Deszcz pada — rzekł Joly. Przysiągłem, że pójdę w ogień, ale nie w wodę. Nie chcę się zakatarzyć.
— Ja zostaję — wtrącił Grantair. Wolę śniadanie, niż pogrzeb.
— Wniosek: zostajemy — zakończył Laigle. Więc pijmy. Zresztą można nie być na pogrzebie, a należeć do ruchawki.
Laigle zatarł ręce:
— Więc wracamy do czasów lipcowych.
— Słowo daję, nic mię te głupstwa nie obchodzą — rzekł Grantaire. Wcale nie gniewam się na rządy Ludwika Filipa.
W izbie było ciemno, gęste chmury zakryły słońce. W szynkowni nikogo, na ulicy ani żywej duszy, wszyscy poszli „patrzyć na wypadki“.
— Południe czy północ? — zawołał Bossuet. Ciemno jak w rogu. Giboletto, podaj świecę!
Grantaire smutny, popijał.
— Enjolras mną gardzi — mruknął pod nosem. Enjolras powiedział: Joly jest chory, Grantaire pijany, poślę Franusia do Bossueta. Gdyby po mnie wstąpił, poszedłbym na pogrzeb. Tem gorzej dla Enjolrassa, nie pójdę.
Takie uczyniwszy postanowienie, Bossuet, Joly i Grantaire nie ruszyli się z szynkowni. Około drugiej po południu stół, przy którym siedzieli, pokryty był próżnemi butelkami. Paliły się dwie świece, jedna w lichtarzu mosiężnym zupełnie zielonym, druga w szyjce rozbitej butelki. Grantaire zwabił Jolyego i Bossueta do wina, a Joly i Bossuet naprawili humor Grantaira.
Od południa Bossuet zaniechał wino, nie dość obfite źródło marzeń. Pijacy nałogowi mało cenią wino. Jest w pijaństwie magja biała i magja czarna: wino jest tylko magją białą. Grantaire był awanturniczym pijakiem marzeń. Otwarta przed nim straszna noc upojenia nie powstrzymała go, owszem przyciągała bardziej. Dat pokój butelkom i wziął się do dzbana. Dzban to przepaść. Nie mając pod ręką ani opium, ani hatcsicu, a chcąc mózg zamroczyć, zabrał się do strasznej mieszaniny ze spirytusu, chmielu i piołunu, która tak okropne sprawia letargi. Z tych trzech wyziewów piwa, wódki i piołunówki składa się ołów duszy. Są to trzy ciemności, w których to nie motyl niebieski, i tworzą się w zgęszczonych wyziewach trzy milczące jędze ze skrzydłami nietoperzy: Zmora, noc i śmierć, ulatujące nad uśpioną Psyche.
Grantaire nie doszedł jeszcze do tak smutnego stanu. Był nadzwyczajnie wesół, a Bossuet i Joly dopomagali mu w piciu. Grantaire przyprawiał dziwactwo słów i myśli zamaszystemi ruchami, z powagą oparł lewą pięść na kolanie, tworząc ramieniem kąt prosty, i z rozpiętą na szyi chustką, siedząc okrakiem na krześle, trzymając w prawem ręku pełną szklanicę, przemówił uroczyście do grubej służącej Mateloty:
— Niech otworzą podwoje pałacu! niech wszyscy należą do akademji francuskiej i mają prawo ucałować matkę Hucheloup! pijmy.
I obróciwszy się do matki Hucheloup dodał:
— Niewiasto starożytna i uświęcona zwyczajem zbliż się, niech ci się przypatrzę!
Joly zawołał:
— Matelotto i Giboletto, nie dawajcie już wina Grantairowi. Szalenie traci pieniądze. Od rana połknął już dwa franki i dziewięćdziesiąt pięć centymów.
Graintaire mówił dalej:
— Któż to bez mego pozwolenia poważył się odczepić gwiazdy z nieba i postawić je na stole w postaci świeczek?
Bossuet, dobrze podchmielony, zachował powagę.
Siedział na krawędzi otwartego okna, mocząc plecy na deszczu, i patrzył na przyjaciół.
Nagle usłyszał za sobą wrzawę, przyśpieszone stąpania i krzyki. Obrócił się i zobaczył na rogu ulicy Konopnej Enjolrasa, Gavrocha, Feuillyego, Courfeyraca i Bahorela uzbrojonych, a za nimi liczny, burzliwy tłum.
Ulica Konopna nie była dłuższą nad strzał karabinowy. Bossuet, złożywszy przy ustach dłonie w kształcie tuby, zawołał:
— Courfeyrac! Courfeyrac! hejże ha!
Courfeyrac usłyszał, spostrzegł Bossueta i postąpił kilka kroków ulicą Konopną, wołając: czego chcesz? a współcześnie doszło go zapytanie: gdzie idziesz?
— Stawiać barykadę — odpowiedział Courfeyrac.
— Więc chodź tutaj! miejsce dobre: stawiaj ją tutaj.
— Prawda, Orle z Meaux — rzekł Courfeyrac.
I na skinienie Courfeyraca tłum rzucił się na ulicę Konopną.
Miejsce w istocie było przedziwnie wybrane; wejście szerokie, głąb ulicy zwężony i prawie zamknięty przy narożnej szynkowni; ulicę Mondetour łatwo było zagrodzić na prawo i na lewo, jedyny możliwy atak był od ulicy Św. Dyonizego, to jest z przodu, z odsłonionego miejsca. Bossuet podchmielony miał bystry rzut oka trzeźwego Hannibala.
Gdy zbrojny tłum wpadł na ulicę, strach ogarnął mieszkańców, przechodnie uciekali. W okamgnieniu, w głębi na prawo i na lewo, pozamykały się sklepy, bramy, okna i okienka różnych rozmiarów od bruku do dachów. Jakaś stara kobieta zawiesiła na sznurze przed swem oknem materac, aby kul nie przepuszczał. Tylko dom szynkowni stał otworem, dla prostej przyczyny, że tłum tam się wtłoczył. — A mój Boże! mój Boże! jęczała matka Hucheloup.
Bossuet zszedł na spotkanie Courfeyraca.
Joly, siedząc w oknie, wołał:
— Courfeyrac, czemuś nie wziął parasola. Zakatarzysz się.
Tymczasem w przeciągu kilku minut wyrwano dwadzieścia prętów żelaznych z okratowanych okien szynkowni i rozebrano dziesięć sążni bruku. Gavroche i Bahorel zatrzymali i wywrócili wóz fabrykanta wapna, nazwiskiem Anceau, wóz zawierający trzy beczki z wapnem i położyli je pod stosem bruku; Eujolras otworzył piwnicę, wszystkie stare beczki od wina ustawiono przy baryłkach z wapnem; Feuilly palcami, przywykłemi do malowania delikatnych blaszek wachlarzy, przymocował beczki do wozu ogromnemi kamieniami, które niewiadomo skąd się wzięły. Gdy Bossuet i Courfeyrac spojrzeli na ulicę, już jej połowa była zagrodzona wałem, wyższym od mężczyzny słusznego wzrostu.
Matelota i Giboletta pomagały w budowie. Giboletta znosiła gruz na barykadę, z równie spokojną i zaspaną miną, jakby podawała wino na stół.
W końcu ulicy przejeżdżał omnibus, zaprzężony białemi końmi.
Bossuet przeskoczył bruk, pobiegł, zatrzymał woźnicę, prosił podróżnych by wysiedli, podał rękę „damom“, odprawił konduktora i wrócił, prowadząc za uzdę konie z powozem.
— Omnibusy — rzekł — nie powinny przejeżdżać około Koryntu. Non licet omnibus adire Corynthum.
Po chwili, wyprzężone konie puszczono na ulicę Mondetour, a przewrócony omnibus dopełnił barykady:
Przestraszona matka Hucheloup uciekła na pierwsze piętro.
Patrząc i nic nie widząc błędnemi oczyma, chciała krzyczeć, ale przerażone okrzyki zamierały jej w gardle.
— A to koniec świata! — szeptała.
Joly złożył pocałunek na grubej, czerwonej i pomarszczonej szyi matki Hucheloup i rzekł do Grantaira: — Mój drogi wyobrażałem sobie zawsze, że szyja kobiety jest czemś nieskończenie delikatnem.
Ale Grantaire sięgał już najwyższych szczytów dytyrambu. Gdy Matelota wróciła na pierwsze piętro, ujął ją w pół i popchnął do okna, pękając ze śmiechu.
— Matelotta jest brzydka! — wołał. Matelotta jest brzydotą — marą. Matelotta jest chimerą. Opowiem wam tajemnicę jej urodzenia: Gotycki pigmalion robił rynny na kościołach katedralnych i jednego białego poranku zakochał się w najbrzydszej z rynien. Błagał miłości, by ją, ożywiła, i urodziła się Matelota. Spójrzcie na nią obywatele! Ma włosy ołowianego koloru, jak kochanka Tycjana, i jest dobra dziewczyna. Co do matki Hucheloup, to stary wiarus. Widzicie jakie ma wąsy: dostała je w spadku po mężu. Istny huzar! będzie się biła. One dwie przestraszą cały garnizon. Panowie, ojciec mój zawsze mię nie cierpiał za to, żem nie rozumiał matematyki. Rozumiem tylko miłość i swobodę. Jestem Grantaire, dobry chłopiec! Nigdy nie mając pieniędzy, nie przyzwyczaiłem się do nich, bo też nigdy mi ich nie zabrakło; ale gdybym był bogaty, nie byłoby ubogich! zobaczylibyście! O gdyby dobre serca miały pękate worki, wszystko byłoby lepiej! Wyobrażam sobie Jezusa Chrystusa z majątkiem Rotszylda! Ileby zrobił dobrego! Matelotto, pocałuj mię! Jesteś roskoszna i lękliwa! masz policzki, wzywające do braterskich pocałunków i usta, godne całusów kochanka.
— Cicho, opoju — rzekł Courfeyrac.
Grantaire odpowiedział:
— Jestem prezesem i mistrzem dworu miłości!
Enjolras, stojący z karabinem w ręku na szczycie barykady, podniósł piękne i surowe oblicze. Enjolras, jak wiadomo, miał charakter Spartanina i purytana. Umarłby pod Termopilami z Leonidasem i spaliłby Droghedę z Kromwellem.
— Grantaire! — zawołał — precz stąd pijaku.
Gniewne te słowa sprawiły dziwny skutek na Grantairze. Rzekłbyś, oblano go szklanką zimnej wody. Nagle zdał się wytrzeźwiony. Usiadł, wsparłszy się łokciem o stół przy oknie, spojrzał z niewymowną słodyczą na Enjolrasa i rzekł:
— Pozwól mi tu usnąć.
— Ruszaj spać gdzieindziej — zawołał Enjolras.
Ale Grantaire, ciągle patrząc na niego błędnym i czułym wzrokiem, odpowiedział:
— Pozwól mi tu zasnąć i umrzeć.
Enjolras spojrzał nań z pogardą:
— Graintaire, nie jesteś zdolny wierzyć, myśleć, chcieć, żyć i umrzeć.
Grantaire odparł poważnie:
— Zobaczysz.
Wybełkotał jeszcze kilka słów niezrozumiałych, potem głowa jego ciężko padła na stół, i po chwili — co jest zwykłem następstwem drugiego perjodu upojenia, w który nagle pchnął go Enjolras — spał jak zabity.
Bahorel, zachwycony barykadą, wołał:
— A to ulica wygorsowana! aż miło patrzeć!
Courfeyrac, burząc po trochu szynkownię, starał się pocieszyć wdowę szynkarkę.
— Matko Hucheloup, wszak niedawno skarżyliście się, iż wam kazano zapłacić strof za to, że Giboletta trzepała dywan za oknem.
— A tak, dobry panie Courfeyrac. Miły Boże, czy i ten stół użyjecie do waszych okropności? A nawet nie tylko za dywan, ale i za doniczkę z kwiatami, która spadła ze strychu na ulicę, rząd kazał zapłacić sto franków kary. Co za niegodziwość!
— No, matko Hucheloup, teraz was pomścimy.
Matka Hucheloup niebardzo zdawała się uradowana tą obietnicą wynagrodzenia. Zadowolona była jak owa kobieta arabska, która, dostawszy policzek od męża, poszła do ojca na skargę, — wołając zemsty i mówiąc: — Ojcze, powinieneś oddać mężowi zniewagę za zniewagę. Ojciec zapytał: — W który policzek cię uderzył? — W lewy. Ojciec wyciął jej policzek w prawą jagodę i rzekł: — Teraz będziesz zadowolona. Idź i powiedz mężowi, że za to, iż wypoliczkował moją córkę, ja wypoliczkowałem jego żonę.
Deszcz ustał. Nadciągali nowozaciężni. Robotnicy przynieśli pod bluzami proch, koszyk pełen butelek z witryolem, dwie lub trzy pochodnie i kosz z lampami, które zostały od uroczystości królewskiej. Uroczystość ta odbyła się niedawno, 1-go maja. Powiadają, że tych zapasów dostarczył kupiec przedmieścia Św. Antoniego, nazwiskiem Pepin. Stłuczono latarnie ulicy Konopnej, Św. Dyonizego i wszystkie latarnie ulic sąsiednich: Mondetour, Łabędziej, Dominikańskiej, Petite i Grande Truandairie.
Enjolras, Combeferre i Courfeyrac kierowali wszystkiem. Teraz współcześnie budowały się dwie barykady i obydwie opierały się o dom Koryntu, tworząc kąt prosty; większa zamykała ulicę Konopną, mniejsza ulicę Mondetour od strony ulicy Łabędziej. Ostatnia barykada, bardzo wązka, zbudowaną była z samych beczek i bruku. Broniło jej około pięćdziesięciu ludzi; trzydziestu uzbrojonych w karabiny, które po drodze pożyczyli u puszkarza.
Nic dziwaczniejszego i bardziej pstrokatego jak ta gromada; jeden miał spencer, szablę kawaleryjską, dwa pistolety w olstrach, drugi zakasane rękawy u koszuli, kapelusz okrągły i rożek z prochem, zawieszony u pasa; inny miał na surducie lederwerki i ładownicę gwardji narodowej, na których wyszyte było czerwoną wełną: Porządek publiczny. Karabiny miały numera legjonów gwardji; kilku bez kapeluszy, wszyscy prawie bez chustek na szyi, wielu z obnażonemi rękoma. Dodajcie do tego różny wiek, rozmaite twarze, bladzi młodzieńcy, miedzianej cery robotnicy portu. Wszyscy się śpieszyli, i pomagając sobie, gawędzili o możliwem powodzeniu, że około trzeciej zrana mieć będą pomoc, że jeden pułk się przyłączy, że Paryż powstanie. Straszne słówka pomieszane z serdecznemi konceptami.
Rozpalono ogień w kuchni i topiono na kule dzbany, łyżki, widelce i wszystkie cynowe sprzęty szynkowni. Przy tej pracy wypróżniano szklanki. Między butelkami leżały pistony, szrut i kule. W sali bilardowej matka Hucheloup, Matelota i Giboletta, każda po swojemu przerażona, jedna ogłupiała, druga zadyszana, trzecia rozgorączkowana, darły stare szmaty i robiły szarpie; dopomagali im trzej mężczyźni wąsale, brodaci, rozczochrani, straszni, skubiąc delikatnie płótno jak szwaczki.
Mężczyzna wysokiego wzrostu, którego spostrzegli Courfeyrac, Combeferre i Enjolras, gdy połączył się z gromadą przy ulicy Bilettes, pracował przy małej barykadzie i okazał się użytecznym. Gavroche pracował przy dużej. Co do młodego robotnika, który czekał w mieszkaniu Courfeyraca i pytał go o pana Marjusza, ten zniknął w chwili, gdy obalono omnibus.
Gavroche zachwycony, promieniejący radością, biegał, krzątał się hałasował, migotał jak iskra. Zdawał się być tu dla zachęty drugich. Co było jego bodźcem? nędza; czy miał skrzydła? a tak, radość. Gavroche był jak trąba powietrzna: widziano go wszędzie, słyszano ciągle. Zapełniał powietrze, wszędy będąc współcześnie. Był to jakiś rodzaj gniewnego wszędobylca, którego nic powstrzymać nie mogło. Ogromna barykada czuła go na swym grzbiecie. Zawstydzał próżniaków, pobudzał leniwych, dodawał serca znużonym, niecierpliwił zamyślonych, jednych rozweselał, drugich męczył, ukłół studenta, ugryzł robotnika, zatrzymywał się, siadał, biegł, pędził, szemrał, mruczał, niepokoił wszystkich; był jak brzęcząca mucha przy niezmiernym wozie.
Nieustanny ruch był w jego chudych ramionach, a w drobnych płucach krzyk nieustanny:
— Śmiało! jeszcze bruku! jeszcze beczek! jeszcze machin! czy ich nie ma? Koszyk gruzów do zatkania tej dziury. Wasza barykada za mała. Trzeba ją podnieść. Kładźcie, rzucajcie, pakujcie wszystko. Patrzcie, oto drzwi szklanne.
Jeden z robotników zawołał:
— Drzwi szklanne! a na co drzwi szklanne, knocie!
— Ty sam knot! — odparł Gavroche. Drzwi szklanne rzecz wyborna w barykadzie. Nie przeszkadza napaści, ale utrudnia zdobycie. Czyż nigdy nie zdarzyło ci się kraść jabłek przez mur, na którym leżały potłuczone butelki. Drzwi szklanne — to kaleczy nogi gwardji narodowej, gdy chce dostać się na barykadę. Do djaska! szkło jest zdradzieckie. Ach! nie masz wyuzdanej wyobraźni, towarzyszu.
Zresztą, był wściekły, że miał pistolet bez kurka. Chodził od jednego do drugiego, wołając: — Dajcie karabin! czemu mi nie dajecie karabina?
— Tobie karabin? — rzekł Combeferre.
— A czemu nie! — odparł Gavroche — albożem go nie miał w roku 1830, gdyśmy się bili z Karolem X!
Enjolras wzruszył ramionami.
Gavroche dumnie się obrócił ku niemu i rzekł:
— Jak cię wprzód zabiją, zabiorę twoją dubeltówkę.
— Uliczniku! — krzyknął Enjolras.
— Młokosie — odrzekł Gavroche.
Jakiś elegant, zabłąkany na ulicy, zwrócił ich uwagę.
Gavroche zawołał:
— Chodźno do nas, młodzieńcze!
Elegant uciekł.
Dzienniki ówczesne, które nazwały niezdobytą barykadę ulicy Konopnej, myliły się utrzymując, że sięgała pierwszego piętra. Rzeczywiście wysokość jej średnia dochodziła sześciu do siedmiu stóp. Zbudowana była w ten sposób, że walczący, gdy chcieli, mogli skryć się za nią lub wejść na szczyt po czterech schodach, urządzonych wewnątrz z kamieni. Na zewnątrz przód barykady ułożony z bruku i beczek, przymocowanych belkami i deskami wetkniętemi w koła wozu Anceau i omnibusu, tworzył nastrzępioną i nieprzebytą zawadę. Między ścianą domów i końcem barykady w punkcie najodleglejszym od szynkowni, urządzone było wąziutkie przejście na jednego człowieka. Dyszel omnibusu sterczał prostopadle, mając u szczytu zawieszoną chorągiew czerwoną.
Małej barykady Mondetour, ukrytej za domem szynkowni nie było widać. Dwie barykady połączone tworzyły prawdziwą redutę. Enjolras i Courfeyrac osądzili, że nie trzeba barykadować drugiej odnogi ulicy Mondetour, prowadzącej przez ulicę Dominikańską do Targów; zapewne chcieli utrzymać komunikację z miastem i nie być napadnięci z niebezpiecznej strony od ulicy Dominikańskiej.
Z wyjątkiem tego wolnego wyjścia, które tworzyło to, co Folard w stylu strategicznym nazwałby podkopem i wązkiego przejścia na ulicę Konopną, wnętrze barykady, w którem szynkownia tworzyła kąt ostry, podobne było do nieforemnego czworoboku ze wszystkich stron zamkniętego. Ze dwadzieścia kroków oddzielało główną barykadę od wysokich domów, tworzących wnętrze ulicy, tak iż zdawało się, że barykada w spierała się o te domy zamieszkane, ale zamknięte od dołu do góry.
Cała robota odbyła się w przeciągu godziny bez żadnej przeszkody, powstańcy nie zobaczyli ani bermycy, ani bagnetów. Rzadcy przechodnie, którzy odważyli się w tym czasie ukazać na ulicy Św. Dyonizego, rzucali spojrzenie na ulicę Konopną, a spostrzegłszy barykadę podwajali kroku.
Skończywszy budowę dwóch barykad, wyciągniono z szynkowni stół i Courfeyrac na nim stanął. Enjolras przyniósł kufer pełen ładunków, Courfeyrac otworzył i uśmiechając się rozdał je między wojowników.
Każdy dostał po trzydzieści ładunków. Wielu miało swój proch i zabrali się do wyrabiania nowych ładunków z kulami, które topiono w kuchni. Baryłka z prochem stała pod stołem przy drzwiach, zachowana na później.
W całym Paryżu słychać było capstrzyk, ale to bębnienie stało się tak monotonne, że w końcu nie zwracano na nie uwagi. Głos bębnów to oddalał się, to zbliżał ze złowrogiem echem.
Nabito strzelby i karabiny, wszyscy razem, bez pośpiechu z uroczystą powagą. Enjolras postawił trzy placówki za barykadami, jedną na ulicy Konopnej, drugą na Dominikańskiej, trzecią na rogu Małego Żebractwa.
Później, gdy już barykady były gotowe, stanowiska wyznaczone, strzelby nabite, rozstawione placówki, gdy pozostali sami na strasznych ulicach, którędy nikt nie śmiał przechodzić, otoczeni milczącemi jakby umarłemi domami, w których nie drgnęło żadne poruszenie ludzkie, okryci wzrastającym zmrokiem, wśród tej ciemności i milczenia, w którem przeczuwali zbliżające się coś strasznego i tragicznego, samotni, uzbrojeni, zdecydowani i spokojni — czekali.
Co czynili w tych godzinach oczekiwania?
Musimy opowiedzieć, bo fakt jest historyczny.
Gdy mężczyźni robili ładunki, a kobiety skubały szarpie, gdy z bronią na ramieniu placówki czuwały nad barykadą, gdy Enjolras niczem nie dający się rozerwać, czuwał nad placówkami, Combeferre, Courfeyrac, Jan Prouvaire, Feuilly, Bossuet, Joly, Bahorel i kilku innych zebrali się razem jak w najspokojniejszych chwilach gawędek studenckich i zasiadłszy w kącie szynkowni, zamienionej na kazamaty, o kilka kroków od reduty, którą postawili, oparłszy o krzesła nabite karabiny, piękni ci młodzieńcy tak blizcy ostatecznej godziny — zaczęli deklamować wiersze miłosne.
Jakie wiersze? Oto one:
Czy ty pamiętasz owe słodkie chwile,
Gdy tacy młodzi byliśmy oboje,
Gdyśmy się razem kłopotali tyle,
Tylko o miłość i o skromne stroje.
I kiedy licząc twe lata z mojemi,
Liczba czterdzieści nam nie wypadała,
I kiedy dla nas dwojga na tej ziemi
Zima się nawet wiosną wydawała?
Piękne to czasy były! Książka szkolna
Była mi wątkiem, zkąd swą wiedzę snułem,
Paryż się bawił — ty w gorset swawolna
Wpinałaś śpilkę, o którą się kłułem.
Bez spraw, lecz pełen adwokackiej pychy,
Gdym cię prowadził na obiad na Prado,
Tak byłaś piękną, że róże kielichy
Z dały się zwracać na twoją twarz bladą.
Szept ich słyszałem: „Ona jest przecudną!
Włosy powiewne! woń cudna do koła!
Skrzydła jej ukryć pod mantylą trudno,
Woalka kryje oblicze anioła!“
Błądziłem z tobą, z twą dłonią w mej dłoni,
Gdy nas przechodnie zakochanych wzajem
Spotkali w jakiej czarownej ustroni,
Mówili: „miłość łączy kwiecień z majem.“
Cieniem swym, szczęsnych z wspólnego kochania
Kryła nas miłość, jabłoń Adamowa, —
Jeszcze me usta nie dały pytania,
Gdy twa odpowiedź już była gotowa.
Szkoła mi była miłosną ustronią,
Gdziem śnił o tobie do zmroku od ranka:
Tak miłość łączy wszechmocną swą dłonią
Doktorską wiedzę z uczuciem kochanka.
O gęste drzewa! zielone gałązki!
Kiedy tasiemką, okryta ich cieniem,
Zastępowałaś zgubione podwiązki,
Jam niby gwiazdy pochłaniał spojrzeniem.
Czytałem nieraz Platona, — cóż potem?
Lepiej niż mędrzec albo wieszcz natchniony
Dałaś mi poznać kwiatkiem, włosów splotem,
Szczęście niebiańskie i raj wymarzony.
Słuchałem ciebie, byłaś mi oddaną!
O gwiazdko moja!... Jakim szczęścia zdrojem
Zdjąć ci sznurówkę, lub widzieć cię rano,
Przeglądającą się w lusterku swojem!
Możnaż zapomnieć te ranki wieczory,
Chwile zórz złotych i mroków różanych,
Wstążek i kwiatów, muślinu i mory,
Szeptów miłosną mową wyszeptanych?
Ogrodem naszym był wazonik kwiatów,
Zasłoną w oknie twa spódniczka biała;
Jam w fajce wonnych szukał aromatów,
Tyś z filiżanki nektary spijała.
Nieszczęścia nasze śmiech w nas obudzały...
Zgubione boa, kołnierzyk spalony,
Albo ów wielki Szekspir pełen chwały
Raz za kolacją przez nas zastawiony.
Byłem żebrakiem, a tyś chojną była,
Ramiona twoje całowałem w locie,
Edycja Danta za stół nam służyła,
Gdyśmy niedrogie zjadali łakocie.
Ach! gdy raz pierwszy usta moje drżące
Złożyły całus na twem licu miłem,
Tyś poprawiała włosy spadające,
A jam zbladł cały i w Boga wierzyłem.
Czy ty pamiętasz te rozkosze błogie,
Te twe chusteczki podarte na szmaty!...
Och! ileż westchnień za te czasy błogie
Posłałem w niebo z biegnącemi laty.
Miejsce, godzina, wspomnienia młodości, kilka gwiazd, które zabłysły na niebie, grobowy spokój na pustych ulicach i bliska nieubłagana katastrofa, nadawały jakiś patetyczny urok tym wierszom, które w zmroku szeptał półgłosem Jan Prouvaire, jakeśmy powiedzieli, słodki poeta miłości.
Tymczasem zapalono lampę na małej barykadzie, a na wielkiej jedną, z tych woskowych pochodni, które obnoszą po ulicach w zapusty w ostatni wtorek. Pochodnie te, jakeśmy mówili, przyniesiono z przedmieścia Św. Antoniego.
Pochodnię ustawiono w pewnego rodzaju klatce obrukowanej z trzech stron, by ją zasłonić od wiatru i w ten sposób, by całe światło padało na chorągiew. Ulica i barykada pogrążone były w ciemności i widziano tylko chorągiew czerwoną okropnie oświeconą, niby olbrzymią ślepą latarnię.
To światło nadawało szkarłatowi chorągwi jakąś straszną czerwoność.
Zrobiła się noc zupełna; nikt nie nadchodził. Słyszano tylko głuchą, wrzawę i niekiedy dalekie i rzadkie strzały karabinowe. Ta zwłoka znaczyła, że rząd gromadził swe siły. Pięćdziesięciu tych ludzi czekali na sześćdziesiąt tysięcy.
Enjolras uczuł zniecierpliwienie. Poszedł po Gavrocha, który przy bladem świetle dwóch świeczek postawionych na bufecie w izbie na dole, żeby iskra nie padła na proch rozsypany na stole, zajęty był wyrabianiem ładunków. Dwie te świeczki nie rzucały promieni na całą izbę. Prócz tego powstańcy przez ostrożność nie zapalili świec na górnych piętrach.
W tej chwili Gavroche był wielce zajęty, ale nie koniecznie ładunkami.
Człowiek z ulicy Billettes wszedł do izby dolnej i usiadł za stołem najmniej oświeconym. Dostała mu się strzelba dużego kalibru, którą trzymał między kolanami. Gavroche roztargniony dotychczas mnóstwem „zabawnych“ rzeczy, nie widział nawet tego człowieka.
Gdy wszedł, Gavroche machinalnie powiódł po nim oczyma, podziwiał jego strzelbę, a potem gdy człowiek ten usiadł, ulicznik nagle powstał. Ktoby śledził tego człowieka, dostrzegłby, że przypatrywał się barykadzie i garstce powstańców ze szczególniejszą uwagą; ale wszedłszy do izby zdawał się pogrążonym w rozmyślaniu i nic nie wiedzieć, co się dzieje dokoła niego. Ulicznik zbliżył się do zamyślonego jegomości i jął obchodzić na palcach, jakby lękając się go zbudzić. Współcześnie na jego twarzy dziecięcej, zuchwałej i poważnej, trzpiotowatej i rozumnej, wesołej i bolesnej, przesuwały się różne skrzywienia starca, wyrażające: — Ba! — nie może być! — chyba źle widzę! — marzę! — czy podobna?... nie, to nie on! — ale on! — chyba nie on! i t. d. Gavroche kołysał się na piętach, zaciskał pięście w kieszeniach, jak ptak poruszał szyją i nader przenikliwie nadymał dolną wargę. Był zdumiony, niepewny, niedowierzający, przekonany i olśniony. Miał minę dowódcy rzezańców, który na targu niewolnic zobaczył Venus między pyzatemi dziewuchami, lub miłośnika sztuk pięknych, który między kupą nędznych malowideł poznał arcydzieło Rafaela. Wszystko w nim było w ruchu, instynkt odgadujący, i kombinujący rozum. Oczywiście zdarzył się jakiś wypadek Gavrochowi.
Właśnie gdy był najbardziej zajęty, zbliżył się Enjolras.
— Jesteś mały — rzekł Enjolras — nie zobaczą cię. Wyjdź za barykady, suń się pod ścianami domów, przebiegnij ulice i wracaj opowiedzieć mi co się dzieje.
Gavroche się wyprostował.
— A co! i malcy się na coś przydadzą! wielkie szczęście! Idę! Tymczasem ufaj pan małym a niedowierzaj dużym... I Gavroche podniósłszy głowę a zniżywszy głos dodał pokazując na człowieka z ulicy Billettes:
— Widzisz pan tego drągala?
— To co?
— To policjant.
— Jestżeś pewny?
Przed dwoma tygodniami ściągnął mię za ucho z arkady mostu Królewskiego, po której się przechadzałem.
Enjolras szybko odszedł i szepnął słów kilka do będącego w izbie robotnika z Portu winnego. Robotnik wyszedł i po chwili wrócił z trzema innemi. Czterej ludzie, czterej tragarze z szerokiemi barkami, nieznacznie usiedli za stołem, przy którym siedział oparty człowiek z ulicy Billetes. Widocznie byli gotowi rzucić się na niego.
Wówczas Enjolras zbliżył się do człowieka i zapytał:
— Kto pan jesteś?
Na to niespodziane zapytanie człowiek podskoczył. Zanurzył swój wzrok aż do głębi jasnej źrenicy Enjolrasa i zdawał się odgadnąć myśl jego. Uśmiechnął się pogardliwie, z wyrazem twarzy pełnym energji i stanowczości i odpowiedział z wyniosłą powagą:
— Widzę o co chodzi... Zgadłeś pan!
— Więc jesteś policjantem?
— Jestem ajentem władzy.
— Nazywasz się?
— Javert.
Enjolras skinął na czterech ludzi. W mgnieniu oka, nim Javert miał czas się obrócić, został powalony na ziemię, związany i przetrząśnięty.
Znaleziono przy nim karteczkę okrągłą, zatkniętą między dwa szkiełka, z jednej strony przedstawiającą herby Francji z godłem: Baczność i Czujność, a z drugiej taki mającą napis: Javert, inspektor policji, lat pięćdziesiąt dwa i podpis ówczesnego prefekta policji, Gisquet.
Miał jeszcze zegarek i woreczek, w którym było kilka sztuk złota. Zostawiono mu pieniądze i zegarek. Za zegarkiem w głębi kieszonki znaleziono papier złożony we czworo, który rozwinął Enjolras i przeczytał te pięć wierszy, napisanych własną ręką samego prefekta policji:
„Zaraz po dokonaniu misji politycznej, inspektor Javert upewni się naocznie, czy w istocie złoczyńcy mają jakieś zamiary na prawym brzegu Sekwany przy moście Jena.“
Po skończonej rewizji, podniesiono Javerta, skrępowano mu w tyle ręce i przywiązano do sławnego słupa, od którego niegdyś wzięła nazwę ta szynkownia.
Gavroche, patrzący na tę scenę i potwierdzający wszystko milczącem kiwaniem głową, zbliżył się do Javerta i rzekł:
— To mysz złapała kota.
Scena odbyła się tak prędko, że wszystko się skończyło nim spostrzeżono to za szynkownią. Javert ani pisnął. Zobaczywszy przywiązanego do słupa Javerta, nadbiegli Courfeyrac, Bossuet, Joly, Combeferre i ludzie rozproszeni na obydwóch barykadach.
Javert przywiązany do słupa tak mocno, że nie mógł się poruszyć, podniósł głowę z nieustraszoną pogodą człowieka, który nigdy nie skłamał.
— To szpieg — rzekł Enjolras.
I obróciwszy się do Javerta dodał:
— Będziesz rozstrzelany za dwie minuty, przed wzięciem barykady.
Javert odpowiedział rozkazującym tonem:
— Czemu nie zaraz?
— Oszczędzamy prochu.
— To zakończcie pchnięciem noża.
Potem zawołał Enjolras Gavrocha.
— Ty, ruszaj do roboty! Czyń co kazałem.
— Idę, idę — rzekł Gavroche.
I zatrzymawszy się na chwilę dodał:
— Za pozwoleniem, dajcie mi jego strzelbę! Muzykusa wam oddaję, ale jego klarnet biorę.
Ulicznik zrobiwszy ukłon wojskowy, wesoło przeskoczył podkop wielkiej barykady.
Ów głos, który o zmroku powoływał Marjusza na barykadę ulicy Konopnej, wydał mu się głosem przeznaczenia. Chciał umrzeć, sposobność się nadarzała; stukał do wrót mogiły, jakaś ręka w cieniu podała mu klucz do niej. Złowrogie te usługi, czynione rozpaczy w ciemnościach, mają moc przyciągającą. Marjusz usunął kratę, która go tylokrotnie przepuściła do ogrodu i rzekł: idźmy!
Oszalały z boleści, nie widząc przed sobą żadnej nadziei, niezdolny nic już przyjąć od losu, po dwóch miesiącach, spędzonych w upojeniu młodości i miłości, przygnębiony na raz wszystkiemi marzeniami rozpaczy, miał teraz tylko jedne życzenie: skończyć jak najprędzej.
Przyśpieszył kroku. Zdarzyło się, że był uzbrojony, miał przy sobie pistolety Javerta.
Młodzieniec, którego zdawało mu się, że widzi, znikł w ciemnościach ulic.
Wyszedłszy z ulicy Plumet bulwarem, minął plac i most Inwalidów, Pola Elyzejskie, plac Ludwika XV i wszedł na ulicę Rivoli. Sklepy były jeszcze otwarte, gaz palił się pod arkadami, kobiety kupowały w magazynach, jedzono lody w kawiarni Larter i ciasteczka w cukierni Angielskiej. Tylko czasami poczta popędziła cwałem z pałacu Książąt do hotelu Meurice.
Marjusz wszedł przez zaułek Delorme na ulicę Św. Honorjusza. Tu sklepy były zamknięte, kupcy rozmawiali przy bramach na wpół otwartych, krążyli przechodnie, paliły się latarnie i od pierwszego piętra wszystkie okna były oświetlone jak zwykle. Konnica stała na placu Palais-Royal.
Marjusz udał się ulicą Św. Honorjusza. W miarę jak się oddalał od Palais-Royal, okna były rzadziej oświetlone, sklepy zupełnie zamknięte, nikt nie rozmawiał na progach, posępniała ulicą, a tłumy stawały się gęstsze, bo teraz przechodnie tworzyli gromady. Nikt nie mówił w tłumie, a jednak dochodził od niego szmer głuchy i głęboki.
Około źródła Suchego Drzewa stały nieruchome i ponure gromadki, które między przechodniami wydawały się jak skały śród wody płynącej.
Na zakręcie ulicy Prouvaire, tłum już nie postępował. Tworzył jakby jedną skupioną masę ludzi, rozmawiających z sobą po cichu. Nie było tam prawie ciasnych surdutów i okrągłych kapeluszy. Siermięgi, bluzy, głowy najeżone i zabłocone. Tłum ten kołysał się bezładnie w mroku nocnym. Za tym gąszczem ludzi, na ulicy Roule, na ulicy Prouvaires, i wzdłuż ulicy Św. Honorjusza w żadnym oknie nie paliła się świeca. Samotne i słabe promienie latarni znikały w głębi ulic. Ówczesne latarnie, podobne do dużych gwiazd czerwonych, wiszących na sznurach, rzucały na bruk cień w kształcie ogromnego pająka. Ulice te nie były puste. Widać było z daleka złożone w kozły karabiny, poruszane bagnety i biwakujące wojska. Żaden ciekawiec nie przekroczył tej granicy. Tu ustawał ruch ludności. Tu kończył się tłum, a zaczynała armja.
Marjusz szedł z wolą człowieka, który stracił wszelką nadzieję. Wołano go, musiał być posłuszny głosowi losu. Znalazł sposób przecisnąć się przez tłumy i przedrzeć się przez biwaki wojska, uniknął patroli i placówek. Zakręcił na ulicę Bethisy i zdążał ku Targom. Na rogu ulicy Bourdonnais nie było już latarni.
Przebywszy pas, zapełniony tłumem i kresy strzeżone przez żołnierzy, wszedł w coś strasznego, jak przepaść. Ani przechodnia, ani żołnierza, ani światła, ani żywej duszy. Samotność, milczenie, noc i jakieś zimno w skroś przejmujące. Wejść w ulicę, było to wejść do lochu.
Marjusz szedł dalej.
Postąpił kilka kroków, ktoś przebiegł około niego, mężczyzna czy kobieta? jedna czy kilka? Nie umiałby powiedzieć. Przebiegło to i zniknęło jak widmo.
Krążąc po zaułkach, doszedł do uliczki, która, jak mniemał była ulicą Garncarską; na środku uliczki potknął się o przeszkodę. Wyciągnął ręce. Był to wóz przewrócony; nogami stąpał po bagnie poruszonej ziemi i bruku na kupę zwalonym. Widocznie zaczęto tu stawiać barykadę, lecz ją opuszczono. Przeskoczył zawady i szedł przy barjerach, kierując się wedle ścian domów. Nieco dalej za barykadą zdało mu się, że widzi coś białego. Zbliżył się i poznał dwa białe konie; konie omnibusu, które, wyprzężone rano przez Bossueta, błąkały się dzień cały, a teraz zatrzymały się ze znękaną cierpliwością bydląt, nie rozumiejących czynności człowieka, jak człowiek nie pojmuje czynów Opatrzności.
Marjusz minął konie i gdy skręcał na ulicę, jak mu się zdawało, Kontraktu Społecznego, kula, strzelona na los z karabina, świsnęła w ciemności tuż nad jego głową i przebiła blaszkę mosiężną, zawieszoną nad sklepem golibrody. Jeszcze w roku 1846 widziano tę przebitą blachę na ulicy Kontraktu Społecznego w rogu Targów.
Były to jeszcze oznaki życia. Od tej chwili nic już nie spotkał.
Cała ta droga podobną była do zstępowania po czarnych schodach.
Niemniej Marjusz postępował naprzód.
Marjusz doszedł do Targów.
Tu wszystko było spokojniejsze, ciemniejsze i bardziej jeszcze nieruchome, niż na sąsiednich ulicach. Rzekłbyś lodowy spokój grobu wyszedł z ziemi i rozlał się po niebie.
Jednakże czerwonawe światło rysowało na czarnem tle wyniosłe dachy domów, które zamykały ulicę Konopną od strony Św. Eustachego. Był to odblask pochodni, palącej się na barykadzie Koryntu. Marjusz udał się w kierunku czerwonego światła. Doszedł do Targu Buraków i zobaczył ciemną głąb ulicy Dominikańskiej. Wszedł w nią, niespostrzeżony od placówki powstańców, czuwającej w przeciwnym rogu. Uczuł, że zbliża się do tego, czego szukał i szedł ostrożnie na palcach. Tak dotarł do rogu krótkiego odłamka uliczki Mondétour, który, jak sobie przypominacie, był jedynym punktem komunikacji z miastem, zachowanym przez Enjolrasa. Na rogu ostatniego domu na lewo wysunął głowę i spojrzał w odłamek uliczki Mondétour.
Nieco za ciemnym rogiem tej uliczki i ulicy Konopnej, rzucającej szeroką płachtę cienia, spostrzegł kilka świateł na brukach, część szynkowni, a w tyle lampę, migotającą w niekształtnym murze i siedzących ludzi ze strzelbami na kolanach. Było to o dziesięć sążni od niego: wnętrze barykady.
Domy po prawej stronie uliczki zakrywały resztę szynkowni, wielką barykadę i chorągiew.
Jeszcze krok jeden — i Marjusz złączyłby się z powstańcami.
Wówczas nieszczęśliwy młodzieniec siadł na barjerze, założył ręce i wspomniał swego ojca.
Myślał o tym bohaterskim pułkowniku Pontmercy, który był tak dumnym żołnierzem, który za Rzeczypospolitej strzegł granic Francji, a za cesarstwa dotarł do granic Azji, który widział Genuę, Aleksandrję, Medjolan, Turyn, Madryt, Wiedeń, Drezno, Berlin i Moskwę, który na wszystkich polach zwycięztw w Europie zostawił krople krwi, płynącej w żyłach Marjusza, który osiwiał przed czasem w karności wojskowej, żył zawsze opięty, w szlifach spadających na piersi, z kokardą poczerniałą od prochu, z czołem pomarszczonem od kasku, pod namiotami, w obozie, na biwakach, w ambulansach, i po dwudziestu latach wrócił z wielkich wojen ze szramą na policzku, uśmiechem na ustach, prosty, spokojny, podziwu godny, czysty jak dziecię, uczyniwszy wszystko dla Francji, a przeciw niej nic i nigdy.
Powiedział sobie, że teraz przyszła kolej na niego, że jego godzina wybija, że i on jak ojciec będzie waleczny, nieustraszony, śmiały, że i on pobiegnie na spotkanie kul, nadstawi piersi bagnetom, przelewać będzie krew swoją, szukać nieprzyjaciela, szukać śmierci, że i on z kolei pójdzie na wojnę i stąpi na pole bitwy — ale tem jego polem bitwy jest ulica, tą wojną, na którą idzie — jest wojna domowa!
Niby przepaść otwarta, w którą dobrowolnie się rzucał, ukazała mu się ta wojna domowa.
I zadrżał.
Pomyślał o szabli ojca, którą dziadek sprzedał handlarzowi, a której on tak boleśnie żałował. Powiedział sobie, że dobrze zrobiła ta dzielna i czysta szabla, unikając go i zagniewana kryjąc się w ciemnościach; widać, że przeczuwała rozruchy, wojnę na rynsztokach, wojnę uliczną, strzelania w piwnicy i cięcia zadawane z tyłu; wracając z pól Marengo i Friedland, nie chciała widać iść na ulicę Konopną, dokonawszy świetnych czynów z ojcem, nie chciała w spółce z synem popełniać brzydkie! Powiedział sobie, że gdyby ta szabla była tutaj, gdyby wziąwszy ją ze śmiertelnej pościeli ojca, ośmielił się zabrać ją z sobą na tę nocną na ulicach w alkę między Francuzami, niewątpliwie sparzyłaby mu ręce i buchnęła płomieniem jak miecz archanioła! Powiedział sobie, że wielkie szczęście, iż ta szabla zginęła, że tak sprawiedliwość wymagała, że dziadek był prawdziwym stróżem chwały jego ojca, bo lepiej było puścić na licytację szablę pułkownika, sprzedać ją handlarzowi, rzucić między stare żelaztwa, aniżeli dziś ją topić w łonie własnej ojczyzny.
I gorzko zapłakał.
Było to straszne. Ale co począć? Bez Cozetty żyć nie mógł. Odjechała, więc musiał umrzeć. Alboż jej nie dał słowa honoru, że umrze? Odjechała wiedząc o tem, widać się jej podobało, by Marjusz umarł. A przytem oczywiście go nie kochała, bo oddaliła się nie ostrzegłszy go, nie napisawszy ani słowa, chociaż wiedziała jego adres! Po co i na co żyć teraz? Wreszcie przyjść aż tutaj i cofać się! zbliżyć się do niebezpieczeństwa i uciekać! patrzyć na barykadę i umknąć! umknąć drżący, mówiąc: doprawdy dość mi tego, widziałem wojnę domową i odchodzę! Opuścić czekających na niego przyjaciół! Na raz przeniewierzyć się miłości, przyjaźni i danemu słowu! Ależ to niepodobna i gdyby stał tu w mroku cień jego ojca i patrzył jak się cofa, smagnąłby go po nogach płazem swej szabli i zawołał: Ruszaj naprzód tchórzu!
Tak oddany na pastwę własnych myśli, opuścił głowę.
Nie masz człowieka, któryby nie doświadczył na sobie, że dusza, co stanowi cudowne znamię jej jedności zarazem wszędobytności, ma dziwny dar rozumowania prawie na zimno wśród najgwałtowniejszych ostateczności, i zdarza się często, że miłość bez nadziei i rozpacz głęboka, w najposępniejszych rozmowach z sobą ludzi bliskich skonania, zimno rozważają, przedmioty i roztrząsają zagadnienia. Loika miesza się z konwulsjami, a nić sylogizmu kołysze się nie zrywając w posępnej nawałnicy myśli. Taki był stan umysłu Marjusza.
Tak rozmyślając, znękany ale zdecydowany choć jeszcze niepewny, drżący na myśl tego co ma czynić, wodził błędne spojrzenie po wnętrzu barykady. Powstańcy rozmawiali półgłosem, nie poruszając się; czuć było owo milczenie, co oznacza ostatnią dobę oczekiwania.
Nic jeszcze się nie zbliżało. Wybiła dziesiąta na wieży Saint Merry, Enjolras i Combeferre ze strzelbami w ręku usiedli pod wielką barykadą. Nie rozmawiali z sobą, tylko słuchali czy nie doleci ich uszu głuchy i daleki tętent.
Nagle wśród tej złowrogiej ciszy rozległ się głos świeży, młody, wesoły, który zdawał się dochodzić z ulicy Św. Dyonizego i usłyszano wyraźnie śpiewane na starą nutę ludową wierszyki, kończące się okrzykiem podobnym do piania koguta.
Ach! mój nos łzy roni!
Przyjacielu Bugeaud,
Daj mi pułk z pod broni.
Mam z nim gadać dużo!
Kapoty ma szare,
Kur na czapkach sto,
To mi wojsko stare,
Ko-kokoriko!
Ścisnęli się za ręce.
— To Gavroche — rzekł Enjolras.
— Ostrzega nas — dodał Combeferre.
Hałas przyspieszonego biegu zakłócił ciszę pustej ulicy. jakaś istota zwinniejsza od skoczka wdarła się na omnibus i Gavroche zadyszany spuścił się na barykadę mówiąc:
— Dajcie moją strzelbę, już nadchodzą.
Dreszcz elektryczny przebiegł całą barykadę i rozległ się szelest rąk szukających broni.
— Czy chcesz moją dubeltówkę? — zapytał Enjolras ulicznika.
— Wolę karabin — odpowiedział Gavroche i wziął strzelbę Javerta.
Dwie placówki cofnęły się i wróciły prawie współcześnie z Gavroehem; jedna była z rogu ulicy, druga z Petite Truandaire. Placówka z ulicy Dominikańskiej pozostała na stanowisku, co wskazywało że od strony mostów i Targów nic nie zaszło.
Ulica Konopna, której kilka ledwie kamieni widziano przy świetle padającem od chorągwi, wyglądała jak wielka czarna kruchta otwarta w dymie.
Każdy zajął swoje miejsce bojowe.
Czterdziestu trzech powstańców, między którymi Enjolras, Combeferre, Courfeyrac, Bossuet, Joly, Baliorel i Gavroche uklękli na barykadzie głową sięgając jej szczytu, z lufami wysuniętemi na bruk, baczni, milczący, gotowi dać ognia. Sześciu pod dowództwem Feuillyego zajęli miejsca w oknach dwóch piętr Koryntu i czekali przyłożywszy broń do oka.
Tak upłynęło chwil kilka, potem dał się wyraźnie słyszeć od strony Saint Leu, odgłos kroków mierzony, ciężki i tłumny. Szmer ten zrazu słaby, potem głośny i coraz huczniejszy zbliżał się zwolna, nieustannie, bez przerwy, ze spokojną i straszną ciągłością. Prócz tego tłumnego stąpania nic więcej nie słyszano. Było to raczej milczenie i szelest posągu Komandora; ale ten chód kamienny miał coś w sobie ogromnego i rozlicznego, współcześnie budził myśl o tłumie i o widmie. Zdawało się, że słyszą straszne stąpanie posągu Legji. Kroki się zbliżyły, zbliżyły jeszcze i zatrzymały. Zdawało się, że słyszą w końcu ulicy oddychanie wielu ludzi. Jednakże nic nie widziano, tylko w głębi tej ciemnej gęstwiny dostrzegano mnóstwo metalowych nici, spiczastych jak igły i podobnych do owych siatek fosforycznych, które, zasypiają c widzimy pod zamkniętemi powiekami w pierwszym mroku sennym. Były to bagnety i lufy karabinów niewyraźnie oświecone dalekim odblaskiem pochodni.
Nastała jeszcze przerwa, jakby z obydwóch stron czekano. Nagle z głębi mroku odezwał się głos tem bardziej złowrogi, że nie widziano nikogo i zdawało się, że od samej ciemności pochodzi, który zawołał:
— Kto idzie?
Współcześnie usłyszano chrzęst karabinów opuszczonych.
— Pal! — rzekł głos.
Purpurowe światło zalało na chwilę facjaty domów, jakby otworzyły się i zamknęły zaraz drzwiczki ognistego pieca.
Straszny huk rozległ się na barykadzie. Chorągiew upadła. Wystrzał był tak gwałtowny i gęsty, że przeciął drzewiec, to jest wierzchołek dyszla omnibusu. Kule, odbiwszy się od muru domów padły na barykadę i raniły kilku ludzi.
Ten pierwszy wystrzał lodowate sprawił wrażenie. Natarcie było straszne i zapowiadało jeszcze śmielsze. Oczywiście miano do czynienia z całym pułkiem przynajmniej.
— Towarzysze — zawołał Courfeyrac — nie traćmy prochu. Zaczekajmy aż zagłębią się w ulicę.
Zarzucono długi czarny szal wdowy Hucheloup na ciało ojca Mabeuf, który zginął od wystrzału. Sześciu ludzi zrobiło ze strzelb nosze, złożyli na nich trupa i z zakrytemi głowami, zwolna zanieśli go do dolnej izby i złożyli na dużym stole.
Ludzie ci, zajęci poważną i świętą czynnością, zupełnie zapomnieli o niebezpiecznem położeniu swojem.
Gdy przenoszono trupa około Javerta ciągle obojętnego, Enjolras rzekł do niego:
— Twoja kolej przyjdzie zaraz.
Tymczasem mały Gavroche, który jeden nie opuścił stanowiska i został na czatach, zobaczył zbliżających się na palcach ludzi ku barykadzie. Nagle zawołał:
— Baczność!
Courfeyrac, Enjolras, Jan Prouvaire, Combeferre, Joly, Bahorel i Bossuet tłumnie wyszli z szynkowni. Nie było już prawie czasu. Ujrzano iskrzącą się gąszcz bagnetów, kołyszących się ponad barykadą. Gwardziści municypalni, wysokiego wzrostu przedzierali się na barykadę, pnąc się po omnibusie i wypierając ulicznika, który cofał się, ale nie uciekał.
Chwila była krytyczna. Była to pierwsza chwila powodzi, gdy rzeka wzbiera do wysokości poziomu i woda zaczyna sączyć się przez szczeliny tamy. Druga jeszcze taka chwila, a barykada będzie zdobytą.
Bahorel rzucił się na pierwszego wdzierającego się gwardzistę, zabił go wystrzałem z fuzji, ale drugi gwardzista zabił Bahorela pchnięciem bagnetu. Inny powalił już Courfeyrac’a, który wołał: Do mnie! Najwyższy ze wszystkich, rodzaj olbrzyma, szedł na Gavrocha z bagnetem w ręku. Ulicznik ujął ogromny karabin Javerta, rezolutnie zmierzył do olbrzyma i spuścił kurek. Bron spaliła na panewce. Javert jej nie nabił. Gwardzista municypalny zaśmiał się i podniósł bagnet na dzieciucha.
Nim bagnet dosięgnął Gavrocha, karabin wypadł z rąk żołnierza, kula uderzyła w samo czoło gwardzistę i na wznak się powalił. Druga kula ugodziła w same piersi innego gwardzistę, który atakował Courfeyrac’a i rzuciła na ziemię.
To Marjusz wszedł na barykadę.
Marjusz zawsze ukryty w zagięciu ulicy Mondétour, niepewny i drżący patrzył na początek walki. Nie mógł jednak długo opierać się tajemniczemu i wszechwładnemu zawrotowi, który nazwaćby można wołaniem przepaści. Patrząc na grożące niebezpieczeństwo, na śmierć p. Mabeuf, tę posępną zagadkę i na śmierć Bahorela, słysząc wołanie Courfeyrac’a: Do mnie! i widząc dziecię zagrożone, wszelkie wahanie znikło i rzucił się do boju z dwoma pistoletami w ręku. Pierwszym strzałem ocalił Gavrocha, drugim oswobodził Courfeyrac’a.
Na odgłos strzałów, na krzyk padających gwardzistów, oblegający wdarli się na barykadę i na jej szczycie widziano teraz tłumnie gwardzistów municypalnych, piechurów i gwardzistów narodowych z karabinami w ręku. Zakrywali już prawie dwie trzecie barykady, ale nie rzucili się wewnątrz, bo lękali się zasadzki. Spojrzeli w ciemne wnętrze, jakby do lwiej jaskini. Światło pochodni oświecało tylko bagnety, bermyce i czoła twarzy niespokojnych i gniewnych.
Marjusz nie miał już broni, rzucił wystrzelone pistolety, ale zobaczył przy drzwiach dolnej izby baryłkę z prochem.
Gdy na pół się obrócił, by spojrzeć w tę stronę, żołnierz doń wycelował. Tejże chwili czyjaś ręka zakryła lufę karabinu. Był to młody robotnik w aksamitnych spodniach. Strzał wypadł, przeszył rękę robotnika, ale nie dosięgnął Marjusza. Wśród gęstego dymu prawie tego nie widziano. Nawet Marjusz, wchodząc do izby dolnej, ledwie to spostrzegł co się stało. Widział jednak lufę na siebie zwróconą, rękę, która ją zakryła i słyszał strzał. Ale w chwilach takich wszystko chwieje się, spieszy i nie może zatrzymać: wszystko do koła jest mgłą.
Zaskoczeni, lecz nie przestraszeni powstańcy, prędko się połączyli. Enjolras zawołał: Czekajcie! nie strzelać na los! W istocie, w pierwszem zamieszaniu mogli ranić jedni drugich. Większa część stanęła w oknach pierwszego piętra i na poddaszu, skąd górowano nad oblegającemi. Śmielsi z Enjolrasem, Courfeyrac’em, Janem Prouvaire i Combeferrem dumnie oparli się o ściany domów, stojąc naprzeciw żołnierzy i gwardji, zawieszonych na barykadzie.
Stało się to bez pośpiechu, z dziwną a groźną powagą, uprzedzającą walkę. Z obydwóch stron celowano do siebie z tak bliska, że mogli z sobą rozmawiać. Gdy już miano strzelać, oficer z haftowanym kołnierzem i grubemi szlifami wyciągnął pałasz i zawołał:
— Złóżcie broń!
— Pal! — rzekł Enjolras.
Strzały z obydwóch stron padły współcześnie i wszystko znikło w dymie.
Dym ostry i duszący, w którym z głuchym i słabym jękiem wili się ranni i konający.
Gdy dym opadł, ujrzano przerzedzone szeregi walczących, którzy nieustępując z miejsca nabijali broń w milczeniu.
Nagle rozległ się głos grzmiący:
— Precz ztąd, albo wysadzę w powietrze barykadę!
Wszyscy obrócili się w stronę, skąd głos wychodził.
Marjusz wszedł do sali dolnej, zabrał beczułkę z prochem i korzystając z dymu i ciemnej mgły, zapełniającej wnętrze barykady, dotarł do brukowej nory, w którą zatkniętą była pochodnia. Wydrzeć pochodnię, postawić na jej miejscu baryłkę, uderzyć kamieniem o baryłkę, która rozsadziła się ze straszną powolnością, było dziełem jednej chwili; i teraz wszyscy gwardziści narodowi, gwardziści municypalni, oficerowie i żołnierze rozstawieni na drugim końcu barykady, patrzyli z osłupieniem, jak nogą opierając się o bruk, w ręku trzymając pochodnię, która pozwalała widzieć na jego twarzy fatalne postanowienie, pochylał płomień pochodni ku strasznej norze, w której widziano rozbitą baryłkę prochu i wołał strasznym głosem:
— Precz stąd, albo wysadzę w powietrze barykadę!
— Wysadzisz barykadę! — rzekł sierżant — ale i siebie także!
Marjusz odpowiedział:
— I siebie także.
I zbliżył pochodnię do baryłki z prochem.
Ale nie było już nikogo na barykadzie. Oblegający, zostawiwszy swych zabitych i rannych, tłumnie i bezładnie pierzchnęli na drugi koniec ulicy i znowu zniknęli w ciemnościach nocy.
Wszyscy otoczyli Marjusza. Courfeyrac rzucił mu się na szyję.
— A jesteś przecie!
— Co za szczęście! — zawołał Combeferre.
— Przyszedłeś w samą porę! — rzekł Bossuet.
— Gdyby nie ty, jużbym nie żył — wtrącił Courfeyrac.
— Gdyby nie pan, byłby przycapiony! — dodał Gavroche.
Marjusz zapytał:
— Kto dowódzca?
— Ty — rzekł Enjolras.
Marjusz przez cały dzień miał ognisty piec w mózgu, teraz dostał zawrotu. Zawrót ten głowy był taki, iż mu się zdawało, że jest zewnątrz niego i że go unosi. Niezmierna odległość dzieliła go już od życia. Dwa jasne miesiące radości i miłości nagle zakończyły się tą straszną przepaścią: Cozetta dla niego stracona, pan Mabeuf daje się zabić; on sam naczelnik powstańców, wszystko to chwilami wydawało mu się snem potwornym. Zmuszony był wytężać umysł, by sobie przypomnieć, że co go otacza jest rzeczywistością. Patrzył na własny dramat niby na sztukę, której nie rozumie.
W tem zamroczu myśli nie poznał Javerta, który przywiązany do słupa nie poruszył głową podczas szturmu do barykady i spoglądał na krzątanie się rokoszu z rezygnacją męczennika i majestatem sędziego. Marjusz nawet go nie widział.
Tymczasem nie poruszali się oblegający, słyszano tylko jakieś krzątanie na końcu ulicy, nikt jednak się nie zbliżył: czy czekali rozkazów, czy też wyglądali nowych posiłków nim znowu się rzucą na tę niezdobytą redutę? Powstańcy rozstawili czaty, a niektórzy z nich, uczniowie medycyny, zabrali się do opatrywania rannych.
Wyrzucono stoły z szynkowni, prócz dwóch, z których jeden służył do robienia szarpi i ostrych ładunków, a na drugim spoczywały zwłoki ojca Mabeuf. Wrzucono je na barykadę, a na ich miejsce przyniesiono do izby na dole materace matki Hucheloup. Co do trzech biednych kobiet, mieszkanek Koryntu, nie wiedziano gdzie się podziały. W końcu znaleziono je w piwnicy — skryły się jak adwokaci — rzekł Bossuet. I dodał:
— Kobiety, a pfe!
Bolesne wzruszenie zachmurzyło radość ocalonej barykady.
Zrobiono apel. Jednego zabrakło: Jana Prouvaire. Szukano go między rannemi; nie było; szukano między poległymi; nie było. Widocznie dostał się do niewoli.
Combeferre rzekł do Enjolrasa:
— Mają naszego przyjaciela; my mamy ich ajenta. Czy bardzo ci o to chodzi by zginął.
— Bardzo — odpowiedział Enjolras — ale bardziej mi chodzi o życie Jana Prouvaire.
Działo się to w dolnej izbie przy słupie Javerta.
— A więc, przywiążę białą chustkę do mej laski i pójdę jako parlamentarz zaproponować im wymianę jeńców.
— Słuchaj no — rzekł Enjolras, kładąc rękę na ramieniu Combeferra.
Wtem na ulicy rozległ się znaczący szczęk broni.
Usłyszano głos męzki wołający:
— Niech żyje Francja! niech żyje przyszłość! Poznano głos Prouvaira.
Mignęła błyskawica i rozległ się wystrzał.
Nastało milczenie.
Enjolras spojrzał na Javerta i rzekł:
— Twoi przyjaciele cię rozstrzelali.
Szczególną właściwością wojen tego rodzaju jest to, że szturm do barykad odbywa się zawsze z przodu i że w ogólności oblegający nie chcą okrążać pozycji, bądź że lękają się zasadzek, bądź też że boją się zagłębiać w kręte uliczki. Cała uwaga powstańców zwróconą więc była w stronę wielkiej barykady, której oczywiście najbardziej zagrażało niebezpieczeństwo i gdzie niechybnie znowu rozpocząć się miała walka. Marjusz jednak pomyślał o małej barykadzie i poszedł do niej. Była pusta i strzeżona jedynie przez lampę, której światło drgało między brukiem. Zresztą uliczka Mondétour, odnogi Łabędziej i Petite Truandaire były zupełnie spokojne.
Gdy Marjusz po skończonym przeglądzie powracał, usłyszał słaby głos wołający:
— Panie Marjuszu!
Zadrżał, bo poznał głos, który przed dwiema godzinami wołał go przez kratę ulicy Plumet.
Tylko głos ten był teraz omdlały i słaby jak oddech.
Spojrzał dokoła siebie i nie zobaczył nikogo.
Marjusz sądził, że się myli i że to było złudzenie wyobraźni dołączone do nadzwyczajnych rzeczywistości, które krążyły bezładnie dokoła niego. Postąpił naprzód, by zejść z barykady.
— Panie Marjuszu! — powtórzył głos.
Tym razem nie mógł wątpić, bo słyszał wyraźnie; spojrzał i nic nie zobaczył.
— U nóg pana — rzekł głos.
Schylił się i zobaczył w cieniu coś czołgającego ku niemu. Czołgało to po bruku i mówiło do niego.
Przy świetle lampy dojrzał bluzę, podarte spodnie aksamitne, bose nogi i coś podobnego do strugi krwi. Marjusz zobaczył bladą twarz, która podniosła się ku niemu i rzekła:
— Pan mię nie poznajesz?
— Nie.
— Eponina.
Marjusz żywo się nachylił i poznał to nieszczęśliwe dziecię. Była przebrana za mężczyznę.
— Jak się tu dostałaś? co tu robisz?
— Umieram — odpowiedziała.
Są słowa i wypadki, które budzą istoty znękane. Marjusz zawołał jakby zerwawszy się ze snu:
— Jesteś ranna! Poczekaj, zaniosę cię do sali! Opatrzą cię. Czy ciężka rana? jak cię mam wziąć, by nie urazić? gdzie cierpisz? Na pomoc! A mój Boże! Ale po coś tu przychodziła?
I położył rękę pod jej plecy, by ją podnieść.
Podnosząc dotknął jej ręki.
Krzyknęła słabym głosem.
— Czym cię uraził? — zapytał Marjusz.
— Trochę.
— Przecież dotknąłem ręki.
Podniosła rękę do oczu Marjusza i Marjusz zobaczył w środku tej ręki czarną dziurę.
— Co ci jest w rękę? — zapytał.
— Przebita.
— Przebita!
— Tak.
— Czem?
— Kulą.
— Jakim sposobem?
— Czy widziałeś pan karabin na ciebie wycelowany?
— Widziałem i rękę, która zakryła lufę.
— Była to moja.
Marjusz zadrżał.
— Co za szaleństwo! Biedne dziecię! Ale tem lepiej, jeśli tylko ta rana, to się wyleczy; pozwól, zaniosę cię na łóżko. Obandażują cię, dłoń przebita nie jest śmiertelną raną.
Eponina szepnęła:
— Kula przeszyła rękę i wyszła przez plecy. Brać mię stąd na nic się nie przyda; powiem panu w jaki sposób mię obandażujesz lepiej od chirurga. Siadaj pan przy mnie na tym kamieniu.
Marjusz był posłuszny; Eponina złożyła głowę na jego kolanach i nie patrząc nań, rzekła.
— O, jak tu dobrze! jak przyjemnie! Już mię nie boli.
Tak chwilę leżała milcząc, potem z wysileniem obróciła twarz i spojrzała na Marjusza.
— Wiesz pan co, panie Marjuszu? Drażniło mię, że tak często chodzisz do ogrodu; wielkie głupstwo, przecież sama pokazałam dom, a wreszcie powinnam była wiedzieć, że młody człowiek jak pan...
Przestała mówić i opuszczając smutną uwagę, jaka zapewne stanęła jej w myśli, dodała z bolesnym uśmiechem:
— Wydałam się panu brzydką, nie prawdaż?
I mówiła dalej:
— Pan widzisz, jesteś zgubiony! Teraz nikt nie wyjdzie z barykady. To ja sprowadziłam tu pana! Umrzesz, jestem pewna. A jednak gdym zobaczyła, że do pana celowano, położyłam rękę na otworze lufy. Śmieszne to! Ale chciałam umrzeć przed tobą. Gdy mię kula przeszyła, zaczołgałam się tutaj, nie zobaczono mię i nie zabrano. Czekałam na pana, mówiąc sobie: Więc nie przyjdzie? O! żebyś pan wiedział, gryzłam bluzę, tyle cierpiałam. Teraz mi lepiej. Czy przypominasz pan sobie ów dzień, kiedym weszła do twego pokoju i przeglądała się w twojem lustrze; albo ten drugi, gdym spotkała pana na bulwarze przy kobietach piorących bieliznę? Jak pięknie śpiewały ptaki! Nie tak to dawno. Dawałeś mi pan sto soldów, alem powiedziała: Nie potrzebuję pańskich pieniędzy. Czyś przynajmniej podniósł z ziemi te pieniądze! Nie jesteś pan bogaty. Zapomniałam powiedzieć, żebyś je podniósł. Tak piękne słońce świeciło, nie czułam zimna. Czy przypominasz sobie, panie Marjuszu? O jakżem szczęśliwa! Wszyscy umrą.
Miała minę szaloną, poważną i rozdzierającą.
Poszarpana jej bluza odsłaniała pierś nagą. Mówiąc, oparła przebitą dłoń na swej piersi, gdzie także był otwór, z którego czasami tryskała krew niby wino z otwartej beczki.
Marjusz z głębokiem współczuciem patrzył na tę nieszczęsną dziewczynę.
— Oh! — zawołała nagle — powraca ból. Duszę się. Wzięła bluzę i ugryzła; nogi jej wyciągnęły się na bruku.
Tejże chwili młody koguci głos Gavrocha rozległ się na barykadzie. Chłopiec wszedł na stół i śpiewał wesoło piosnkę.
Eponina podniosła głowę, przysłuchiwała się chwilę i szepnęła:
— To on.
I obracając się do Marjusza, dodała:
— Mój brat jest tutaj. Nie trzeba żeby mię widział. Byłby mię zburczał.
— Twój brat — zapytał Marjusz, który w chwili największej goryczy i boleści, pomyślał o obowiązkach, jakie ojciec przekazał mu względem Thenardierów; kto jest twoim bratem?
— Ten mały.
— Który śpiewa?
— Tak.
Marjusz się poruszył.
— O! nie odchodź pan! — rzekła — już nie długo się skończy!
Prawie usiadła, ale głos jej był bardzo cichy i przerywany kaszlem i chrapaniem konania. Zbliżyła jak mogła swą twarz do twarzy Marjusza i dodała z dziwnym wyrazem:
— Posłuchaj pan, nie chcę ci płatać figla. Mam w kieszeni list do pana od wczoraj. Kazano mi odnieść na pocztę. Nie oddałam. Nie chciałam, by doszedł pana. Ale możebyś się gniewał o to tam, gdzie się wkrótce zobaczymy. Wszak się zobaczymy, nie prawdaż? Weź pan swój list.
Konwulsyjnie chwyciła rękę Marjusza swą ręką i zdawała się nie czuć cierpienia. Włożyła rękę Marjusza do kieszeni swej bluzy. Marjusz w istocie uczuł tam papier.
— Weź pan — rzekła.
Marjusz wziął list.
Skinęła głową na znak zadowolenia i zgody.
— Ale za to, przyrzecz mi pan...
I zatrzymała się.
— Co? — zapytał Marjusz.
— Przyrzecz mi?
— Przyrzekam.
— Przyrzecz mi, że złożysz pocałunek na mem czole gdy umrę. Będę go czuła.
Głowa jej opadła na kolana Marjusza, powieki się zawarły. Sądził, że biedna dusza uleciała. Eponina leżała nieruchoma; nagle w chwili gdy Marjusz sądził, iż usnęła na wieki, otworzyła zwolna oczy, w których ukazała się posępna głąb nocy i rzekła tonem, który zdawał się już pochodzić z drugiego świata:
— Bo widzisz panie Marjuszu, byłam trochę zakochaną w tobie.
Uśmiechnęła się jeszcze i skonała.
Marjusz dotrzymał obietnicy. Złożył pocałunek na bladem czole, na którem perlił się pot zlodowaciały. Nie była to niewierność względem Cozetty, ale smutne i łagodne pożegnanie z nieszczęśliwą duszą.
Nie bez drżenia wziął list, który mu dała Eponina. Od razu odgadł, że sam ten list jest ważnym wypadkiem. Niecierpliwie pragnął go przeczytać. Serce ludzkie jest takie; ledwie nieszczęśliwe dziecię zamknęło oczy, Marjusz myślał już o rozwinięciu tego papieru. Ostrożnie złożył Eponinę na ziemi i odszedł. Coś mu szeptało, że przy tym trupie nie powinien był czytać listu.
Zbliżył się do świecy w dolnej izbie. Był to bilecik złożony i zapieczętowany z wytworną starannością kobiecą. Adres, pisany ręką kobiety, był taki:
Wielmożny pan Marjusz Pontmercy, u pana Courfeyraca, ulica Szklanna N. 16.
Oderwał pieczątkę i czytał:
„Ukochany mój, niestety! ojciec każe odjeżdżać natychmiast. Dziś wieczór będziemy na ulicy Człowieka Zbrojnego N. 7. Za tydzień wyjeżdżamy do Londynu. Cozetta, 2-go czerwca.“
Taka była niewinność ich miłości, że Marjusz nie znał nawet pisma Cozetty.
Co zaszło na ulicy Plumet, da się opowiedzieć w kilku słowach. Wszystko to było sprawką Eponiny. Po wieczorze 3-go czerwca przyszły jej dwie myśli do głowy: zniszczyć zamiary swego ojca i rozbójników względem domu przy ulicy Plumet i rozłączyć Marjusza z Cozettą. Zmieniła swoje łachmany z pierwszym napotkanym ulicznikiem, któremu uśmiechała się myśl przebrania za kobietę, a Eponina włożyła na siebie męzką odzież. Ona to dała na Polu Marsowem wyraźną przestrogę Janu Valjean: Wyprowadzaj się pan. W istocie Jan Valjean powrócił do domu i rzekł do Cozetty: Wyjeżdżamy dziś wieczór z Toussaint na ulicę Człowieka Zbrojnego. W przyszłym tygodniu udamy się do Londynu. Cozetta, jak gromem rażona tym niespodziewanym ciosem, napisała naprędce kilka wierszy do Marjusza. Ale jak odesłać list na pocztę? Sama nie wychodziła, a Toussaint, zdumiona taką posyłką, pewnieby pokazała list panu Fauchelevent. W tej trwodze Cozetta spostrzegła przez kratę Eponinę, która, przebrana za chłopca, nieustannie krążyła w okolicach ogrodu. Cozetta przywołała „młodego robotnika“, wetknęła mu w rękę pięć franków i list, mówiąc: zanieście ten list natychmiast według adresu. Eponina schowała list do kieszeni. Nazajutrz, 5-go czerwca poszła do Courfeyraca rozpytać się o Marjusza, nie dlatego, by mu list oddać, ale, jak łatwo pojmie każda dusza zakochana i zazdrosna, aby go zobaczyć. Tu czekała na Marjusza, a przynajmniej na Courfeyraca. Gdy ten jej powiedział: idziemy na barykady, przyszła jej jedna myśl do głowy. Rzucić się w tę śmierć, jak była gotową rzucić się w każdą inną i wtrącić w nią Marjusza. Poszła za Courfeyrac’em, upewniła się o miejscu, gdzie budowano barykadę i pewna, że o zmroku zobaczy Marjusza na zwykłej schadzce wieczornej (bo nie był ostrzeżony i list przejęła), udała się na ulicę Plumet: tam czekała na Marjusza, i w imieniu przyjaciół zawołała go na barykady. Liczyła na rozpacz Marjusza, gdy nie zastanie w domu Cozetty i nie omyliła się wcale. Sama także powróciła na ulicę Konopną. Widzieliśmy co dalej się stało. Umarła z tą tragiczną radością serc zazdrosnych, które pociągają do śmierci przedmiot ukochany i mówią: nikt go mieć nie będzie!
Marjusz okrył pocałunkami list Cozetty. Więc go kochała! Przez chwilę myślał, że nie powinien umierać. Potem powiedział sobie: odjeżdża. Ojciec zabiera ją do Anglji, a mój dziad nie chce zezwolić na nasz związek. Żadna zmiana nie zaszła w losie fatalnym. Wówczas pomyślał, że ma do spełnienia dwa obowiązki: zawiadomić Cozettę o swej śmierci, przesłać jej ostatnie pożegnanie i wydobyć z groźnego a bliskiego niebezpieczeństwa biednego chłopca, brata Eponiny, a syna Thenardiera.
Miał przy sobie pugilares, ten sam, w którym mieścił się zeszycik z myślami miłosnemi dla Cozetty. Wydarł kartkę i napisał ołówkiem te kilka wierszy:
„Związek nasz jest niemożliwy. Prosiłem pozwolenia dziadka, odmówił; nie mam majątku, ty także. Pobiegłem do ciebie, ale cię nie zastałem. Nie zapomniałem danego ci słowa i dotrzymuję go. Umieram. Kocham cię. Gdy czytać to będziesz, duch mój stanie przy tobie i uśmiechnie się do ciebie“.
Nie mając czem zapieczętować listu, złożył papier we czworo i napisał adres:
Do panny Cozetty Fauchelevent, u pana Fauchelevent, ulica Człowieka Zbrojnego N. 7.
Złożywszy list, siedział chwilę zamyślony, wziął znowu pugilares, otworzył i tym samym ołówkiem napisał na pierwszej stronicy te wiersze:
„Nazywam się Marjusz Pontmercy. Zanieście mego trupa do mojego dziadka, pana Gillenormand, ulica Panien Kalwarji N. 6 w Marais“.
Włożył pugilares do surduta, potem zawołał Gavrocha. Ulicznik na głos Marjusza przybiegł uradowany i gotowy do poświęcenia.
— Chcesz mi wyświadczyć małą usługę?
— Wszystko zrobię, jak Bozię kocham! — zawołał Gavroche.
— Gdyby nie pan, dalibóg, byłbym już upieczony na rożnie.
— Widzisz ten list?
— Widzę.
— Weź go. Wyjdź z barykady natychmiast (Gavroche niespokojny zaczął się drapać w ucho), a jutro rano oddasz według adresu pannie Cozecie u pana Fauchelevent, ulica Człowieka Zbrojnego, N. 7.
Bohaterski dzieciak odpowiedział:
— Ale ba! tymczasem wezmą barykadę, a mnie tu nie będzie.
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa barykadę szturmować zaczną nad ranem, i nie zdobędą, przed południem.
W istocie zawieszenie broni przedłużało się. Był to jeden z tych często zdarzających się w walkach nocnych przestanków, po których rozpoczyna się nowy bój z podwojoną zaciętością.
— A więc — rzekł Gavroche — możeby odnieść list pański jutro rano?
— Będzie zapóźno. Prawdopodobnie otoczą barykady, wszystkie ulice będą strzeżone i nie wyjdziesz. Idź zaraz.
Gavroche nie wiedział co odpowiedzieć i stał niepewny, smutnie drapiąc się w ucho. Nagle z tym właściwym sobie ruchem ptaka porwał list i rzekł:
— Niech i tak będzie.
I pobiegł uliczką Mondétour.
Gavroche wpadł na myśl, która wpłynęła na je go postanowienie; nie powiedział jej wszakże z obawy, by Marjusz nie zrobił jakiego zarzutu. Myśl była taka:
— Dopiero jest północ, ulica Człowieka Zbrojnego niedaleko, zaniosę list natychmiast i jeszcze na czas powrócę.
Czem są wstrząśnienia miasta w porównaniu z rozruchami duszy? Człowiek większą, jest głębią niż lud. Jan Valjean w tej chwili był pastwą strasznego powstania. Rozwarły się przed nim wszystkie otchłanie. Jak cały Paryż i on drżał na progu strasznych i ciemnych przewrotów. Dość było na to kilku godzin. Jego los i sumienie nagle pokryły się mrokiem. O nim także, jak o Paryżu, można było powiedzieć: dwie zasady stoją naprzeciw siebie. Anioł biały i anioł czarny wezmą się za bary nad brzegiem przepaści. Który z nich powali drugiego? Kto odniesie zwycięztwo?
W przeddzień, dnia 5-go czerwca, Jan Valjean w towarzystwie Cozetty i Toussaint przeniósł się na ulicę Człowieka Zbrojnego. Oczekiwała go tam burza.
Cozetta nie bez oporu opuściła ulicę Plumet. Poraz pierwszy, od czasu jak mieszkali razem, wola Cozetty i wola Jana Valjean ukazały się różne, i jeśli się nie starły, to przynajmniej zaprzeczyły. Z jednej strony były zarzuty, z drugiej nieugiętość. Znienacka dana przez nieznajomego rada: Wyprowadzaj się pan, przeraziła Jana Valjean tak dalece, że na nic nie zważał. Zdawało mu się, że był odkryty i ścigany. Cozetta musiała ustąpić.
Oboje przybyli na ulicę Człowieka Zbrojnego nie otworzywszy ust, nie bąknąwszy słowa, każde zajęte własnemi myślami. Jan Valjean tak niespokojny, że nie dostrzegł smutku Cozetty, a Cozetta tak smutna, że nie widziała niepokoju Jana Valjean.
Jan Valjean zabrał z sobą Toussaint, czego nigdy nie czynił w dawniejszych wycieczkach. Przewidywał, że może nie wróci na ulicę Plumet, a nie mógł ani zostawić Toussaint, ani jej powierzyć tajemnicy. Zresztą ufał, że jest przywiązana i pewna. Zdrada służącego względem pana zaczyna się od ciekawości, Toussaint zaś jakby przeznaczona na służącą Jana Valjean, nie była ciekawa. Mawiała jąkając się i z chłopska. — Już ja taka, robię swoje, a o resztę nie pytam.
W tym odjeździe z ulicy Plumet, podobnym prawie do ucieczki, Jan Valjean nic nie zabrał prócz kuferka zabalsamowanego, który Cozetta przezwała nieodłącznym. Pełne tłomoki potrzebowały tragarzy, a tragarze są świadkami. Zawołano dorożkę na ulicę Babilońską i odjechano.
Z wielką trudnością wyjednała sobie Toussaint pozwolenie zabrania niewielkiej ilości bielizny, odzieży i stroików. Cozetta zabrała z sobą tylko tekę z papierami.
Jan Valjean, chcąc zniknienie swoje otoczyć samotnością i mrokiem, wybrał do odjazdu godzinę zmierzchu. Cozetta więc miała czas napisać bilecik do Marjusza. Noc zupełnie zapadła, gdy przyjechali na ulicę Człowieka Zbrojnego.
Milcząc udano się na spoczynek.
Mieszkanie przy ulicy Człowieka Zbrojnego było w tylnem podwórku, na drugiem piętrze, złożone z dwóch pokoi sypialnych, sali jadalnej i tuż przy niej kuchni z alkierzykiem, w którym stało łóżko Toussaint. Sala jadalna była zarazem przedpokojem i rozdzielała dwa pokoje sypialne. W mieszkaniu tem były wszelkie potrzebne sprzęty.
Równie prędko się uspokajamy, jak trwożymy; taka jest natura ludzka. Zaledwie Jan Valjean stanął na ulicy Człowieka Zbrojnego, obawa jego zmniejszyła się i zwolna znikła. Są miejsca uspokajające, które prawie mechanicznie działają na umysł. Ulica nieuczęszczana, mieszkańcy spokojni. Jan Valjean uczuł wpływ tej spokojnej uliczki starego Paryża, tak wąskiej, że tarcica, leżąca w poprzek na dwóch słupach, nie przepuszczała powozów; cichej i głuchej wśród wrzawy miasta, ciemnej w południe, i że tak powiem, nie zdolnej do wzruszeń między dwoma rzędami wysokich domów, milczących jak starcy. Na ulicy tej było zastarzałe zapomnienie. Jan Valjean odetchnął. Bo i któżby go tam znalazł?
Przyjechawszy, zaraz położył przy swem łóżku nieodłączny kuferek.
Spał dobrze. Noc przynosi radę, dodać można: noc uspokaja. Nazajutrz rano obudził się prawie wesół. Wydała mu się piękną szkaradna izba jadalna, w której stał stary stół okrągły, niski kredens ze zwierciadłem na wierzchu, stoczone przez robaki krzesło i kilka stołków, zarzuconych zawiniątkami Toussaint. Z jednego z tych zawiniątek wyglądał przez szparę mundur gwardji narodowej Jana Valjean.
Cozetta kazała Toussaint przynieść sobie rosołu i nie wyszła aż wieczorem.
Około piątej Toussaint, krzątająca się nieustannie i wielce zajęta tem małem przeprowadzaniem, postawiła na stole w sali jadalnej półmisek z zimnym drobiem, na który Cozetta zgodziła się patrzeć z uprzejmości dla ojca.
Później pod pozorem uporczywego bólu głowy, powiedziała dobranoc Janowi Valjean i zamknęła się w swoim pokoju sypialnym. Jan Valjean zjadł z apetytem skrzydełko kury, i sparłszy się na stole, nieco rozpogodzony, czuł się prawie bezpiecznym.
Podczas obiadu słyszał niewyraźnie dwa lub trzy razy bełkotanie Toussaint, która mówiła:
— „Panie, coś się robi w Paryżu, podobno się biją.“ Ale zajęty swemi myślami, nie zwracał na to uwagi, a zresztą nie słyszał co mówiła.
Powstał i zaczął się przechadzać od okna do drzwi i od drzwi do okna coraz spokojniejszy.
Gdy się uspokoił, przyszła mu na myśl Cozetta, jedyny przedmiot jego zajęcia. Nie bardzo go zatrwożył ów ból głowy, małe rozdrażnienie nerwów i dąsy dziewczęcia; ta chmurka chwilowa zniknie jutro lub pojutrze; ale myślał o przyszłości i jak zwykle myślał z rozczuleniem. Zdawało mu się, że nie zajdą żadne przeszkody i że szczęście jego będzie długotrwałe. W pewnych godzinach wszystko wydaje się nam niemożliwe; w innych znowu wszystko jest łatwem. Jan Valjean był właśnie w jednej z takich dobrych godzin. Pospolicie przychodzą one po złych, jak dzień po nocy, przez to prawo następstwa i kontrastu, które jest tłem samej natury i tylko ludzie powierzchowni nazywają je antitezą. W tej spokojnej ulicy, na którą się schronił, Jan Valjean wolny był od wszystkiego, co go niepokoiło od pewnego czasu. Właśnie dla tego, że widział wiele ciemności, zaczął potrosze dostrzegać blaski. Już to było szczęśliwą wróżbą, że bez żadnego przypadku i zawikłania opuścił ulicę Plumet. Może roztropnem było wyjechać za granicę choćby na kilka miesięcy i udać się do Londynu. Więc pojedzie. Co mu znaczy czy będzie we Francji, czy w Anglji, byle miał przy sobie Cozettę. Cozetta była jego narodem, Cozetta wystarczała do jego szczęścia. Myśl, że może on nie wystarczy do jej szczęścia, ta myśl, która niegdyś nabawiała go gorączki i bezsenności, teraz nie powstała w jego głowie. Po tylu doznanych boleściach zdawało mu się, że powinien być szczęśliwym i stał się optymistą. Cozetta była przy nim, więc mu się zdało, że należy do niego; złudzenie optyczne, którego każdy doświadczał. Ułożył w duchu z wszelkiemi możliwemi ułatwieniami podróż z Cozettą do Anglii, i już w wyobraźni budował gmachy swojej szczęśliwości w którembądź miejscu.
Tak przechadzając się wzdłuż i wszerz pokoju, nagle zobaczył coś dziwnego.
Naprzeciw siebie w pochylonem zwierciadle, stojącem na bufecie, ujrzał i wyraźnie przeczytał te kilka wierszy:
„Ukochany mój, niestety! ojciec każe jechać natychmiast. Dziś wieczór będziemy na ulicy Człowieka Zbrojnego, N. 7. Za tydzień jedziemy do Londynu. — Cozetta, 4-go czerwca.
Jan Valjean stanął z obłąkanym wzrokiem.
Cozetta przyjechawszy, położyła kajet z bibułą przed zwierciadłem, i pogrążona w bolesnym niepokoju, zapomniała zabrać i zostawiła otworzony na tę właśnie stronicę, którą osuszyła list napisany do Marjusza i wysłany przez młodego robotnika. Pismo odcisnęło się na bibule, a zwierciadło je odbiło.
Wynikło z tego to, co z jeometrji zowie się obrazem symetrycznym i pismo, przewrócone na bibule, wyprostowało się w zwierciadle, i Jan Valjean miał przed oczyma list Cozetty do Marjusza.
Było to proste i piorunujące razem.
Jan Valjean wrócił do zwierciadła, odczytał raz jeszcze cztery wiersze i nie wierzył własnym oczom.
Zdawało mu się, że śni, że marzy, że to jest złudzenie. Niepodobieństwo, to być nie może! Powoli przychodził do siebie, spojrzał na bibułę Cozetty i uczucie rzeczywistości wróciło. Wziął bibułę i rzekł: Pochodzi to z tamtąd. Gorączkowo zbadał cztery wiersze odciśnięte na bibule, przewrócone litery tworzyły dziwaczną bazgraninę i nie miały żadnego sensu. Wówczas powiedział sobie: Ale to nie ma znaczenia, tu nic nie napisano. I odetchnął pełną piersią z ulgą niewymowną. Któż nie miał tych głupich radości w chwilach najokropniejszych? Dusza nie poddaje się rozpaczy, nie wyczerpawszy wszystkich złudzeń.
Trzymał bibułę w ręku i patrzył na nią, niedołężnie szczęśliwy, prawie gotów śmiać się ze złudzenia, którego stał się igraszką. Nagle oczy jego padły znowu na zwierciadło i ujrzał to samo widzenie. Cztery wiersze rysowały się z nieubłaganą dokładnością. Tym razem nie było to już złudzenie; powtórzenie widzenia jest rzeczywistością dotykalną, pismo odbiło się w zwierciadle. Nakoniec zrozumiał.
Jan Valjean zachwiał się, upuścił bibułę i padł na stary fotel obok bufetu ze spuszczoną głową i szklannemi, obłąkanemi oczyma. Powiedział sobie; że to było oczywiste, że słońce szczęścia dla niego zaćmiło się na zawsze, i że Cozetta napisała ten list do kogoś. Dusza jego stała się straszną i w ciemnych jej głębiach usłyszał ryk głuchy. Spróbujcie wydrzeć lwu psa, którego ma w swej klatce!
Rzecz dziwna i smutna, w tej chwili Marjusz nie miał jeszcze listu Cozetty; zdradziecki przypadek oddał go wprzód Janowi Valjean niż Marjuszowi.
Jan Valjean do tego dnia nie upadł pod brzemieniem przeciwności. Podlegał najstraszniejszym próbom; nie szczędzono mu żadnych udręczeń; los okrutny, zbrojny we wszystkie pomsty i wzgardy społeczne, nienawistnie zawziął się na niego. Jan Valjean nie cofnął się, ani zawahał. Gdy było potrzeba, przyjął wszelkie ostateczności; poświęcił odzyskaną nietykalność człowieka, oddał swą wolność, naraził głowę, wszystko stracił, wycierpiał wszystko i pozostał bezinteresowny i stoicki, i chwilami można było sądzić, że jak męczennik wyzuł się ze swej jednostki. Jego sumienie, zaprawione do wszelkich pocisków losu, zdawało się niezdobytem. Otóż, ktoby zajrzał w tej chwili do jego duszy, musiałby wyznać, że słabnie.
Albowiem ze wszystkich katuszy, jakich doznawał w długiej torturze życia, ta była najstraszniejszą. Nigdy nie ujęły go kleszcze podobne. Czuł, że w nim porusza się tajemniczo wszelka wrażliwość ukryta. Czuł szczypania nieznanej fibry. Niestety, próbą najwyższą, lepiej powiedzmy, próbą jedyną, jest strata istoty kochanej.
Biedny, stary Jan Valjean wprawdzie nie kochał Cozetty inaczej jak ojcowską miłością; ale jak zauważyliśmy wyżej, samo wdowieństwo jego życia wlało w to ojcowstwo wszystkie miłości; kochał Cozettę jak córkę, i kochał ją jak matkę, i kochał ją jak siostrę, i że nie miał nigdy ani kochanki, ani żony, a natura jest wierzycielem niecierpiącym żadnej protestacji: to uczucie najsilniejsze ze wszystkich mieszało się do innych, niepewne siebie, nieświadome, czyste czystością zaślepienia, niebiańskie, anielskie, boskie; nie tyle uczucie jak instynkt, nie tyle instynkt jak pociąg, niedostrzeżony i niewidzialny, ale rzeczywisty; i miłość właściwie tak zwana, była w niezmiernej czułości dla Cozetty, niby w górach żyła złota, ciemna i dziewicza.
Przypominacie sobie ten stan serca, któryśmy już wskazali. Żadne małżeństwo między niemi nie było możliwe, ani nawet związek dusz, a jednak jest pewnem, że ożeniły się ich losy. Z wyjątkiem Cozetty, t. j. z wyjątkiem dziecięcia, Jan Valjean w ciągu długiego życia nic nie znał, coby mógł ukochać. Namiętności i miłości następujące po sobie nie zrobiły na zieloności jego duszy tych cieniowań od jaśniejszej do ciemniejszej zieleni, które dostrzegamy na liściach, co przetrwały zimę, i na ludziach co przeżyli pięćdziesiątkę. Słowem — i nie raz naciskaliśmy na to — wszelkie zlanie wewnętrzne, cały ten ogół, którego wynikiem była wysoka cnota, uczynił w końcu Jana Valjeana ojcem Cozetty. Ojcem dziwnym, ukutym z dziadka, syna, brata i męża, którzy byli w Janie Valjean; ojcem w którym była nawet matka, bo kochał to dziecię i ubóstwiał, bo Cozetta stała mu za światło, za mieszkanie, za rodzinę, za ojczyznę i za niebo.
To też, gdy ujrzał, że stanowczo wszystko się skończyło, że Cozetta ucieka, że mu się z rąk wysuwa, pierzcha i w mgle roztapia; gdy mu stanęła przed oczyma ta gnębiąca oczywistość: inny jest celem jej serca, inny jest pragnieniem jej życia, inny jest jej kochankiem; ja tylko ojcem, ja nie istnieję; gdy już nie mógł powątpiewać, gdy powiedział sobie: Ona wydziera się z mej duszy! — boleść, jakiej doznawał, przechodzi wszelkie wyobrażenie. Zrobić wszystko, co zrobił dotychczas — i na tem zakończyć! i stać się niczem! Wtedy, jakeśmy powiedzieli, dreszcz oburzenia od stóp do głów go przeniknął. Uczuł aż w korzeniach włosów niezmierne przebudzenie samolubstwa i ja zawyło w przepaściach tego człowieka.
Bywają dziwne wzburzenia, wewnętrzne. Zrozpaczona pewność, przenikając do duszy człowieka, rozpycha i zrywa pewne żywioły głębokie, które niekiedy stanowią samego człowieka. Gdy boleść dojdzie do tego stopnia, płoszy i rozpędza wszystkie siły sumienia. Te przesilenia są fatalne. Nie zawsze wychodzimy z nich podobni do siebie i wytrwali w obowiązkach. Gdy przekroczy się granice cierpień, najmężniejsza cnota się zachwieje. Jan Valjean wziął jeszcze bibułę i przekonał się na nowo; siedział pochylony i osłupiały, utkwiwszy wzrok w te nieubłagane litery, i zrobiła się w nim mgła tak gęsta, że możnaby sądzić, iż całe wnętrze jego duszy runęło.
Patrzył na to odkrycie, rosnące w jego marzeniu, patrzył ze spokojem pozornym i strasznym, bo jest coś przerażającego w spokoju człowieka, zimnym jak posąg.
Zmierzył straszny krok, który uczynił los bez jego wiedzy, przypomniał sobie obawy zeszłego lata, tak szalenie rozproszone i poznał, że to była ta sama przepaść; tylko Jan Valjean nie stał nad jej brzegiem, ale leżał na dnie.
Rzecz niesłychana i rozdzierająca: upadł ani się spostrzegłszy. Wszystko światło jego życia zagasło podczas gdy mu się zdało, iż widzi jeszcze słońce.
Instynkt jego bynajmniej się nie wahał. Porównał pewne okoliczności i daty, pewne zarumienienie i bladość Cozetty i rzekł sobie: To on. Odgadywanie rozpaczy jest pewnym łukiem tajemniczym, który nigdy nie chybia celu. Zaraz w pierwszym domyśle dosięgnął Marjusza. Nie wiedział nazwiska, ale natychmiast odgadł człowieka. W nieubłaganem wywoływaniu wspomnień, dostrzegał wyraźnie nieznanego włóczęgę z Luksemburga, tego nędznego poszukiwacza miłostek, romansowego, próżniaka, niedołęgę i nikczemnika, bo nikczemnością jest umizgać się do dziewcząt, mających przy boku kochającego, je ojca.
Przekonawszy się, że ów młodzieniec, był w takiem położeniu, on, Jan Valjean, człowiek udręczony, człowiek, który tyle pracował nad swą duszą, i tyle robił wysileń, by całe życie swoje, wszystkie nędze i wszelkie nieszczęścia swoje utopić w miłości — zajrzał w głąb swej duszy i dostrzegł tam widmo — Nienawiść.
Wielkie boleści mieszczą w sobie znękanie, zniechęcają do życia. Człowiek, którego dotkną, czuje, że coś się w nim cofa. W młodości nawiedzenie ich jest ponure, w późniejszym wieku — złowrogie. Niestety, gdy krew jest ciepła, gdy włosy są ciemne, gdy głowa trzyma się prosto na ciele jak płomień na świecy, gdy zwój przeznaczenia jest jeszcze dość gruby, gdy serce pełne upragnionej miłości ma jeszcze bicie, na które inne serce może odpowiedzieć, gdy ma się przed sobą czas do powetowania, gdy wszystkie kobiety są dla nas, i wszystkie uśmiechy, i przyszłość, i widnokrąg, gdy siła życia jest zupełną — jeśli straszną jest rzeczą rozpacz, czemże będzie w starości, gdy blade lata pędzą ku przepaści, w tej godzinie wieczornej, gdy na niebie zaczynamy spostrzegać gwiazdy mogiły!
Gdy tak rozmyślał, weszła Toussaint. Jan Valjean powstał i zapytał:
— W której to stronie, nie wiecie?
Toussaint osłupiała odpowiedziała tylko.
— Co pan sobie życzy?
— Wszak przed chwilą mówiliście mi, że się biją?
— A tak panie, biją się w stronie Saint-Merry.
Są ruchy mechaniczne, które mimo wiedzy, dobywają się z najciemniejszych głębin naszych myśli. Niewątpliwie pod natchnieniem jednego z takich ruchów bezwiednych Jan Valjean w pięć minut potem był na ulicy.
Z odkrytą głową usiadł na barjerze przed domem i zdawał się słuchać.
Noc zapadła.
Ile czasu tak przesiedział? jakie myśli przychodziły mu do głowy w tem rozmyślaniu tragicznem? czy podniósł się i umocnił? czy zanurzył się w głębiach przepaści? czy ugiął się i złamał? czy mógł podnieść się jeszcze w sumieniu i wesprzeć się nogą na czemś stałem? Prawdopodobnie samby nie umiał odpowiedzieć.
Ulica była pusta, kilku niespokojnych mieszczan, pośpiesznie wracając do domu, ledwie go spostrzegli. W czasach niebezpieczeństwa każdy myśli o sobie. Latarnik o zwykłej godzinie przyszedł zapalić latarnię, stojącą wprost drzwi numeru 7-go i oddalił się śpiesznie. Jan Valjean, gdyby mu się przyjrzano w tej chwili, nie wyglądał na żyjącego człowieka. Siedział nieruchomy na barjerze jak widmo zlodowaciałe. Rozpacz ma swoje zamrożenia. Tam daleko rozlegał się głos dzwonu i jakaś głucha burzliwa wrzawa. Wśród tych konwulsji dzwonów, pomieszanych z rozruchem ulicznym, zegar na kościele Św. Pawła wybił jedenastą poważnie i nie śpiesząc się, bo dzwonienie to człowiek, a bicie godziny to Bóg. Późna godzina nie rozbudziła Jana Valjean, siedział nieporuszony. Tymczasem właśnie w tejże chwili rozległy się strzały od strony Targów, potem drugi huk jeszcze gwałtowniejszy; prawdopodobnie był to szturm do barykady przy ulicy Konopnej, który, jakeśmy widzieli, odparł Marjusz. Na te podwójne straszne wystrzały, przerażające wśród głuchej nocy, Jan Valjean zadrżał, podniósł się, obrócił się w stronę, skąd łoskot dochodził, potem padł znowu na barjerę, założył ręce na krzyż i głowa jego zwolna opadła na piersi.
I rozpoczął znowu posępną rozmowę z sobą samym.
Nagle podniósł oczy, ktoś szedł ulicą, usłyszał kroki przy sobie, spojrzał i przy świetle latarni zobaczył w stronie ulicy przy Archiwach jakąś postać bladą, młodą i wesołą.
Gavroche wszedł na ulicę Człowieka Zbrojnego.
Gavroche podniósł oczy i zdawał się czegoś szukać. Widział doskonale Jana Valjean, ale nie zwracał na niego uwagi.
Popatrzywszy się w górę, spojrzał na dół, wspiął się na palcach i dotykał drzwi i okien na dole; wszystkie zamknięte i zaryglowane. Tak obejrzawszy kilka okienic obarykadowanych, ulicznik wzruszył ramionami i zawołał:
— Do djaska!
Potem znowu zaczął patrzeć w górę.
Jan Valjean, który przed chwilą nie przemówiłby słowa do nikogo, mimowolnie odezwał się do dziecka:
— Czego chcesz mały?
— Głodny jestem — odpowiedział Gavroche. I dodał: pan sam mały.
Jan Valjean poszukał w kieszeni i wyjął sztukę pięciofrankową.
Ale Gavroche, z właściwą sobie ruchliwością ptasią, już zajął się czem innem i podniósł kamień. Zobaczył latarnię.
— Co u licha, macie tu jeszcze latarnie. Nie jesteście w porządku moi przyjaciele, trzeba to zbić.
I rzucił kamień w latarnię, której szyby wypadły z takim łoskotem, że mieszczanie, skryci za firankami w sąsiednim domu, zawołali: Otóż macie rok dziewięćdziesiąty trzeci!
Latarnia zakołysała się gwałtownie i zagasła.
Ulica nagle stała się ciemną.
— Otóż to tak, stara ulico — rzekł Gavroche — włóż teraz na głowę szlafmycę.
I obróciwszy się do Jana Valjean dodał:
— Jak pan nazywasz ten tam olbrzymi pomnik w końcu ulicy. Wszak to Archiwum, nieprawdaż? Należałoby troszkę pomiętosić te głupie słupy.
Jan Valjean zbliżył się do Gavrocha.
— Biedne dziecię — rzekł półgłosem i jakby do siebie — ma głód.
I włożył mu w rękę pięć franków.
Gavroche podniósł nos, zdumiony wielkością białego trzygroszniaka. Przypatrywał mu się w ciemności i zachwycał jego blaskiem. Znał pięciofrankówki tylko ze słychu, podobała mu się ich reputacja, a widok czarował. Powiedział tedy: przypatrzmy się tygrysowi: Oglądał chwil kilka, potem obrócił się do Jana Valjean, oddał mu pieniądz i rzekł majestatycznie:
— Mieszczaninie, wolę rozbijać latarnie. Zabierz swoje dzikie zwierzę. Nie dam się przekupić. Ma to pięć szponów, ale mię nie zadraśnie.
— Masz matkę? — zapytał Jan Valjean.
— Może więcej od pana.
— Więc — rzekł Jan Valjean — schowaj te pieniądze dla matki.
Gavroche się zachwiał. Zresztą zauważył, że człowiek z którym rozmawiał, nie miał kapelusza i to wzbudziło w nim zaufanie.
— Doprawdy — rzekł — nie po to pan dajesz, bym nie tłukł latarni?
— Tłucz co ci się podoba.
— Jesteś pan dzielny człowiek — rzekł Gavroche.
I włożył pięć franków do kieszeni.
Nabrawszy zaufania, rzekł:
— Pan jesteś z tej ulicy?
— Tak, dlaczego?
— Czy możesz mi pan w skazać numer 7-my?
— Po co numer 7-my?
Chłopiec zatrzymał się, lękając się czy zanadto nie powiedział, zapuścił paznogcie we włosy i odpowiedział tylko:
— A, otóż to!
Myśl jedna przemknęła w umyśle Jana Valjean. Niepokój bywa przenikliwy. Rzekł do chłopca:
— Może przynosisz list, na który czekam?
— Pan? — rzekł Gavroche. Pan nie jesteś kobietą.
— List jest do panny Cozetty, wszak prawda?
— Cozetta — mruknął Gavroche. Zdaje mi się, że właśnie to samo zabawne imię.
— Otóż, ja mam jej list oddać. Daj go.
— W takim razie, powinieneś pan wiedzieć, że jestem przysłany z barykady?
— Ma się rozumieć.
Gavroche zanurzył rękę w kieszeni i wyjął papier złożony we czworo.
Potem, salutując po wojskowemu, dodał:
— Respekt dla depeszy.
— Daj — rzekł Jan Valjean.
Gavroche trzymał podniesiony nad głową papier.
— Nie wyobrażaj pan sobie, że to bilecik miłosny. To do kobiety, ale ludu. My, wojownicy, szanujemy płeć piękną. Nie jesteśmy jak te lwy wielkiego świata, co bałamucą dziewczęta.
— Dawaj.
— Z resztą — mówił dalej Gavroche — masz pan minę uczciwego człowieka.
— Dawaj żywo.
— Masz pan.
I oddał papier Janowi Valjean.
— I śpiesz się, panie Ktoś, bo panna Ktosietta czeka.
Gavroche zadowolony był z tego konceptu.
Jan Valjean zapytał:
— Czy do Saint Merry należy odnieść odpowiedź?
— Grubobyś się pan omylił — odpowiedział Gavroche. List pochodzi z barykady ulicy Konopnej i tam powracam. Dobranoc, obywatelu.
To powiedziawszy, Gavroche odszedł, albo lepiej mówiąc poleciał jak ptak, który się wyrwał z klatki. Z szybkością strzały pogrążył się w ciemnościach jakby je przebijał; ulica Człowieka Zbrojnego znowu stała się cichą i samotną, w jednem mgnieniu oka to dziwne dziecię, złożone z cienia i marzenia, zniknęło w czarnej ulicy jak dym w ciemnościach. I byłbyś pewny, że rozwiał się w powietrzu, gdyby nagły brzęk padających na bruk szyb latarni, nie rozbudził znowu oburzonych mieszczan. To Gavroche przechodził ulicą Chaume.
Jan Valjean powrócił z listem Marjusza.
Na palcach szedł po schodach zadowolony z ciemności, jak sowa łup trzymająca w szponach, otworzył i zamknął pocichu drzwi, nadstawił ucha czy nie usłyszy szmeru, przekonał się, że według — wszelkiego podobieństwa Cozetta i Toussaint śpią, zanurzył kilka zapałek w butelce z witryolem, ale żadnej nie zapalił, tak mu drżały ręce; to, co popełnił było kradzieżą. Nakoniec zapalił świecę, usiadł przy stole, rozwinął papier i czytał.
W gwałtownych wzruszeniach nie czytasz, ale że tak powiem, łomoczesz papier, który trzymasz, dusisz go jak ofiarę, gnieciesz i zapuszczasz weń szpony swego gniewu lub radości, biegniesz do końca, przeskakujesz początek; uwaga cierpi gorączkę, obejmuje ogół, treść tylko, chwyta jeden punkt, a reszta znika. W liście Marjusza do Cozetty Jan Valjean zobaczył tylko:
„...Umieram, gdy to przeczytasz, dusza moja będzie przy tobie.“
Te dwa wiersze olśniły go okropnie; przez chwilę był jakby zdruzgotany nagłą przemianą wzruszeń i patrzył na list Marjusza z pijanem zdziwieniem; miał przed oczyma pyszny widok: — śmierć istoty nienawidzonej.
Wydał straszny krzyk radości wewnętrznej. Tak, więc się stało. Rozwiązanie nastąpiło wcześniej, niż się spodziewał. Znikała istota, zawadzająca jego losom. Znikała sama, dobrowolnie. On, Jan Valjean, nic się nie przyłożył, nie jego wina, że „ów człowiek“ umiera. A może już umarł. Tu gorączka zaczęła rachować. Nie, jeszcze nie umarł. Widocznie list był pisany z tą myślą, że Cozetta będzie go czytała nazajutrz rano; po dwóch strzałach, które słyszano między jedenastą i północą, nie było walki; na barykadę uderzą dopiero nad ranem; ale to wszystko jedno, od chwili jak „ów człowiek“ wmieszał się do tej wojny, już po nim; porwany został w nieubłagane koła machiny; Jan Valjean uczuł się oswobodzonym: zostanie więc sam z Cozettą. Współzawodnictwo ustało, przyszłość się rozpoczyna. Dość schować list do kieszeni. Cozetta nigdy się nie dowie, co się stało z „owym człowiekiem.“ Dość pozwolić na spełnienie wypadków. „Ów człowiek“ nie umknie śmierci. Jeśli jeszcze nie umarł, umrze z pewnością. Co za szczęście!
Tak mówiąc w duchu, stał się ponurym. Potem zeszedł na dół i rozbudził odźwiernego.
W niespełna godzinę potem Jan Valjean wyszedł na ulicę w mundurze gwardji narodowej i z bronią w ręku. Odźwierny łatwo w sąsiedztwie znalazł potrzebne uzbrojenie. Z karabinem nabitym i ładownicą pełną ostrych ładunków, skierował kroki ku Targom.
Tymczasem zdarzyła się Gavrochowi przygoda.
Sumiennie ukamienowawszy latarnię ulicy Chaume, Gavroche wszedł na ulicę Vicilles-Haudretes i widząc, że nie ma ani żywej duszy, uznał, że zdarza się dobra sposobność zaśpiewania jednej ze swoich piosneczek.
Śpiewanie nie przeszkadzało mu iść, owszem przyspieszało jego kroki. Rzucił więc na uśpione lub przerażone domy te zwrotki anarchiczne:
Ptaszek o tem duma w borze,
Że Atala poszła tam
Z cudzoziemcem sam na sam,
Gdzie dziewczęta chodzą hoże,
Tak, tam!
Mój Piotrusiu bajesz brednie,
Bo spełniwszy kielich wprzód,
Liza mnie wołała w chłód,
Gdzie dziewczęta spieszą we dnie,
W cień, w chłód!
Och pieszczotki te namiętne,
Jad ich mnie pozbawia sił,
Orfila by się nim spił.
Gdzie dziewczęta biegną chętne,
Jam był!
Lubię miłość z jej urokiem,
Usta Andzi, Józi wzrok;
Liza mi przyświeca w zmrok.
Gdzie dziewczęta bawią zmrokiem.
Tak, w zmrok!
Widząc fałdy u mantylki
Zuzi, Mani, którejbądź,
Radbym w piekło za nią brnąć,
Gdzie dziewczęta gubią szpilki,
Tam brnąć!
O miłości! gdy wśród cienia
Stroisz Lolę wieńcem z róż,
Radbym za nią dążyć tuż,
Gdzie dziewczęta ślą westchnienia
Wśród róż!
Och! Joasiu z boską twarzą,
Raz uciekło serce me,
Wszakże wpadło w ręce twe?
Gdzie dziewczęta lube marzą,
Tak, w twe!
Kiedy skończą się kadryle
Wracam z Stellą, a gwiazd rój
Mówi o niej: „to skarb twój.“
Gdzie dziewczęta pędzą chwile,
Ach! mój!
Śpiewając, Gavroche nie szczędził pantominy. Ruchy są komentarzem melodji. Twarz jego, niewyczerpany repertuar masek, robiła dziwaczniejsze grymasy, niż dziurawe płótno na wielkim wietrze. Na nieszczęście był sam w nocy i nikt go nie widział. Bywają takie bogactwa stracone.
Nagle zatrzymał się i rzekł:
— Przerwijmy romans.
Jego kocia źrenica spostrzegła w zagłębieniu bramy wózek z drążkami i śpiącego na nim owerniaka.
Drążki wózka opierały się o bruk, a głowa owerniaka o przód wózka. Ciało jego zginało się w kabłąk, a nogi dotykały ziemi.
Gavroche, mający pewne doświadczenie w rzeczach tego świata, poznał pijaka. Był to najemnik uliczny, który pił i spał za dużo.
— Ot — pomyślał Gavroche — do czego służą noce letnie. Owerniak zasypia na wózku. Wózek zabierzem.
W głowie jego błysnęła myśl:
— Wózek ten doskonale się przyda.
Owerniak chrapał.
Gavroche ostrożnie pociągnął wóz z tyłu, a owerniaka z przodu, to jest za nogi i po chwili owerniak niewzruszony leżał jak kloc na ziemi.
Wózek był wolny.
Gavroche przywykły do spotykania się z niespodziankami, miał zawsze wszystko przy sobie. Poszukał w kieszeniach, dobył świstek papieru i kawałek czerwonego ołówka, który ściągnął jakiemuś cieśli i napisał:
I podpisał: „Gavroche“
To uczyniwszy, włożył papier do kieszeni aksamitnej kamizelki owerniaka, ciągle chrapiącego, chwycił drążki w obie garście i pobiegł w kierunku Targów, popychając przed sobą wózek z tryumfalnym łoskotem.
Było to trochę niebezpieczne. Przy drukarni królewskiej był odwach. Gavroche o tem nie pomyślał. Wartę odbywali gwardziści narodowi i podmiejscy. Oddział zaczynał się niepokoić i kilku gwardzistów, śpiących na obozowych łóżkach, podnieśli głowy. Dwie latarnie stłuczone jedna po drugiej, piosnka śpiewana na całe gardło, było to za wiele na spokojne ulice, które mają ochotę spać od zachodu słońca i wcześnie gasić świece. Od godziny ulicznik robił w tej spokojnej ulicy harmider, jak komar w butelce. Sierżant z przedmieścia słuchał i czekał. Był to człek roztropny.
Wściekły turkot wózka dopełnił miary oczekiwania i sierżant zdecydował się zrobić rekonesans.
— Jest ich tu cała gromada — rzekł — idźmy ostrożnie.
Oczywiście hydra anarchii rozpasała się w dzielnicy.
I sierżant odważył się oddalić na palcach od warty.
Nagle Gavroche, popychając wózek, w chwili gdy miał skręcić z ulicy Vieilles Haudrettes, spotkał się oko w oko z mundurem, kaszkietem, kitą i karabinem.
Zatrzymał się raz drugi.
— Ba — rzekł — to on. Dzień dobry, porządku publiczny.
Zdziwienie Gavrocha było krótkie i prędko znikało.
— Gdzie idziesz włóczęgo — krzyknął sierżant.
— Obywatelu — rzekł Gavroche — jeszczem cię nie nazwał mieszczaninem. Dlaczego mię znieważasz?
— Gdzie idziesz, hultaju?
— Mój panie — odparł Gavroche — możeś wczoraj był dowcipny, ale dziś cię zdegradowano.
— Pytam cię, gdzie idziesz, łotrze?
Gavroche odpowiedział:
— Pięknie pan gadasz Dalibóg, rozum niej nad lata. Powinienbyś każdy swój włosek sprzedać po sto franków sztukę. Miałbyś pan pięćset franków.
— Gdzie idziesz? gdzie idziesz? gdzie idziesz zbóju?
Gavroche odparł spokojnie:
— A pfe! jakie brzydkie słowa. Na drugi raz mój panie, jak mamka dawać ci będzie piersi, niech wprzód lepiej obetrze ci gębę.
Sierżant złożył broń do ataku.
— Powiesz mi nakoniec gdzie idziesz, nędzniku!
— Mój jenerale — odrzekł Gavroche — idę po doktora dla mej małżonki w połogu.
— Do broni! — krzyknął sierżant.
Znaleźć ocalenie w tem co cię zgubiło, jest arcydziełem tęgich ludzi. Gavroche jednym rzutem oka objął całe położenie. Wózek go skompromitował, wózek powinien go obronić.
W chwili, gdy sierżant miał rzucić się na Gavrocha, wózek jak pocisk z całych sił pchnięty potoczył się wściekle i sierżant, ugodzony w brzuch, powalił się w rynsztok na wznak, a jego karabin wystrzelił w powietrze.
Na krzyk sierżanta żołnierze warty wybiegli na ulicę, wystrzał karabinowy spowodował ogólne strzały na los, poczem nabito karabiny i znowu strzelano.
Ta pukanina w ślepą babkę trwała dobry kwadrans i zabiła niejedną szybę w oknie.
Tymczasem Gavroche wziąwszy nogi za pas uciekał w kierunku zkąd przybył i zatrzymawszy się na piątej czy szóstej ulicy od miejsca przygody, usiadł zadyszany na barjerze przy rogu Dzieci Czerwonych.
Nadstawił ucha.
Odetchnąwszy chwilę, obrócił się w stronę skąd dochodziła go zawzięta strzelanina, lewą rękę podniósł do wysokości nosa, trzykrotnie nią machnął, a prawą ręką uderzył się w tył głowy: u uliczników paryskich jest to gest ironji, oczywiście skuteczny, bo już przetrwał pół wieku.
Gorzka uwaga zachmurzyła tę wesołość.
— Tak, tak — rzekł — pękam ze śmiechu, wykrzywiam się, nie posiadam z radości, a zgubiłem drogę i trzeba będzie okrążać.
I poleciał jak strzała.
Tak biegnąc, przypomniał sobie piosnkę i rzekł:
— Ale, gdzieśmy te stanęli?
I szybko zagłębiając się w ulice, śpiewał dalej w ciemnościach.
Przygoda Gavrocha przechowała się w podaniach dzielnicy Temple, jako jedno z najstraszniejszych wspomnień starych mieszczan dzielnicy Marais i w ich pamięci nosi tytuł: Napaść nocna na wartę drukarni królewskiej.
- ↑ W niniejszym wydaniu w „Części czwartej“ wydawca pominął „Księgę dziesiątą“.
- ↑ Niema nie trudniejszego nad tłumaczenie podobnych śpiewek, urodzonych na bruku wielkiego miasta, których całym sensem, całą logiką, całem znaczeniem, jest nieraz sama tylko melodja, czasem zbieg szczęśliwy wyrazów lub końcówek, niekiedy jeden wiersz lub wyraz. Znaczenia tego, jako czysto miejscowego, ani charakterystyki specjalnej odtworzyć niepodobna. Tłumaczymy ile możności najdosłowniej, zaręczając jednak, że zupełnie dosłowny przekład prozą, miałby jeszcze mniej gramatycznego i logicznego sensu.(Przyp. Tłum.).
- ↑ Rebus: Doniczka z różami: Pot aux Roses, słup różowy: Poteau (pot au) rose.
- ↑ Zamiast: Carpes au gras.