Na królewskim dworze/Tom III/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na królewskim dworze
Podtytuł (Czasy Władysława IV)
Tom III
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

W połowie siedemnastego wieku stary gród Kijów był smutną, ogromną, podaniami ozłoconą ruiną. Nad brzegiem wspaniale toczącej się rzeki rozłożony na malowniczych, zielenią i drzewy okrytych wzgórzach, cały prawie się składał z nizkich, szarych, drewnianych domostw, ogrodami i parkanami otoczonych, z których niewiele nad jedno podnosiły się piąterko. Wśród nich potężne gruzowisk kupy, porosłe już krzewami i drzewy, grube ściany murów odwiecznych, sterczące z obłamanemi sklepieniami, w których gliniane garnki przeglądały, szczątki murów wiekami zlanych w jedno ciało, mogiły cerkwi i teremów, podnosiły się jak na cmentarzysku groby. Gdzieniegdzie tylko pobożne ręce stary gmach rozwalony podniosły, umalowały i ozłociły.
Lecz nowe życie na rozległych ruinach, było zaledwie pobożną strażą nad tem zbiorowiskiem grobów, których tu więcej się spotykało na każdym kroku niż żywych ludzi. Ziemia, drzewa, wody wesoło znowu przędły życia swego dzieje, człowiek nie potrafił przywrócić tego co tu niegdyś istniało — potęgi i siły. Ludzie nowi wyglądali jak mrowisko na szerokiem polu pustkowia; wesołość natury ze smutkiem osieroconych resztek rozpędzonego narodu, była w sprzeczności obrazowi temu nadającej cechę własną.
Ruiny ledwie widoczne panowały jeszcze nad żywotem i w nich go więcej było niż w tem co się tu poruszało leniwo i smutnie. Co krok obok chaty ubogiej spotykało się kupę rumowisk, której wieki pożyć nie mogły, stojącą jak pytanie, jak rozwalony grób bez imienia. Tylko w ustach ludu do każdej z tych mogił przywiązana była baśń, pieśń, legenda, jedna strofa rozerwanej i zaginionej epopei. Na tem zgliszczu jednak i pieśń nie śmiała się rozlegać głośno, przez poszanowanie przeszłości, i ludzie stąpali cicho, i podanie szeptano półgłosem u wieczornego ognia, aby widm śpiących nie zbudzić.
Było to jakby jedno wielkie grobowisko. Dwie tylko prastare świątynie nanowo wyrosły z gruzów i świątecznemi ubrały się szatami — Sofia i Michał. W pierwszej z nich świeciły jeszcze szklanne obrazy, których lata skruszyć nie mogły; na drugim błyszczał złocisty dach, zwiastujący, że pod nim spoczywały zwłoki świętej męczennicy Barbary.
Całe życie przeszłości w tych dwu jeszcze świątyniach biło tętnem dawnem pocichu. Dokoła gęste drzewa i zarośla zdala widziane stanowiły jakby morze zieleni, gdzieniegdzie szarym dachem i czarnym upstrzone kominem, żórawiem studni, wierzchem krzyżyka jakiejś kaplicy lub domu modlitwy.
Szeroko u stóp wzgórza w padole nad rzeką rozciągały się rozpierzchłe domy, objęte wałem i drewnianemi tynami, które mur obronny zastępowały. Ponad temi kurtynami bastyony drewniane także z daszkami śpiczastemi występowały, jak straże czujne w dal spoglądając.
We wnętrzu grodu życie płynęło cicho i jak w starcu krew zgęsła, powolnie... czuć było jakby dwa prądy jego wzajem unikające starcia i spotkania, wchodzące w ziemię, wytryskujące z pod niej, przeciągające istnienie uparte walką upartą.
Wsłuchawszy się w rannych dzwonów modlitwę, ucho rozróżnić mogło, dwoma językami z dwóch krańców przeciwnych świata, nawoływanie do Boga. Inaczej tętniały Ś. Zofia i Michał, różnie od nich bernardyńskie dzwony na górze, dominikańskie w rynku, jezuickie na pochyłości ku rzece. W pół góry stało też drewniane zamczysko, smętne, szare, opuszczone, jakby w swój żywot długi wierzyć nie śmiało, około którego roił się lud rycerski na straży.
Dwie czy trzy szersze ulice a raczej gościńce przerzynające miasto, cała sieć wązkich i krętych zaułków, parkanów i płotów, rzadki dwór rozleglejszy, stanowiły miasto cale, w którem drzewa ukrywały ludzi, a domostwa wyglądały jak więzienia. Życie i ruch nie w środku tego grodu, ale na kresach, rozbudzało się nad rzeką, gdzie i głosy ludzkie brzmiały śmielej i twarze odkrywały się jawniej, i śmiech czasem przerwał ciszę cmentarną, której szum rzeki wtórował pacierzem swoim.
Pieczerski monaster naówczas jeszcze dzieliło od miasta pustkowie, ale bez niego Kijów nie miałby życia i był z nim związany nieustannym żywych ludzi prądem, sznurem pielgrzymów, nieustającą modlitwą.
Z zamarłego grodu tu zbiegły i pościekały wszystkie prastarych dziejów najdroższe wieńce, korony, klejnoty i relikwie, a ziemia otworzyła im macierzyńskie łono swoje, aby w niem przetrwały bezpiecznie burze i boje, zniszczenia i zawieje. Od lat tysiąca jedna, nieprzerwana mruczała pod sklepieniami wykowanemi pobożną dłonią modlitwa, i ona jak krew ciału, dawała życie temu sercu bijącemu w zastygłych zwłokach.
Dla zbliżającego się naówczas podróżnego to miasto, którego imię i sława były większe niż ono samo, nie oznajmywało się blaskiem żadnym.
Potrzeba się było domyślać grodu, który zdawał się chcieć kryć w płaszczu zieleni, w fałdach wzgórzów, za ścianami brzegów wysokich.
Ledwie dwa czy trzy złote krzyże i lśniący dach św. Barbary wzbijały się wyżej nieco.
Ranek był wiosenny, piękny, spokojny, pogodny, cały jeszcze zwilżony pocałunkami nocy, cały owiany jak marzeniem mgłami rozpowijającego się poranka. U góry ledwie zaczynał przeglądać błękit bladawy północnego nieba, gdy wkoło niżej osłaniały go jak opony różnobarwne leciuchne obłoczki, z poza których słońce czasem strzelało już pasem czystego światła.
Na gościńcach wiodących ku miastu codziennem strumieniem życie płynąć rozpoczynało, szły skrzypiące maże i wozy, sunęli się piesi, a z pod drzew miejskich trzody krów wypędzane na paszę, powolnie kroczyły z podniesionemi głowy, i pastusze odzywały się trąbki, i psów naszczekiwania niespokojne.
Gościńcem jechał powoli znajomy nam Płaza-Wierzbięta, z głową na piersi spuszczoną, z czołem pofałdowanem, smutny, chociaż się zbliżał do celu, a nieśpieszący wcale, aby się dobić do niego.
Wszystkie troski, jakie wiózł z sobą w sakwach podróżnych, ciężyły mu teraz więcej jeszcze.
Zdala, w myślach trudności się rozwiązywały łacniej; tu rzeczywistość stawała naprzeciw fantazyi, śmiejąc się z niej szydersko. Płaza miał tyle przed sobą zawiłych, niebezpiecznych zagadnień, a do rozwiązania ich jedną swą starą, zmęczoną głowę, dwoje rąk osłabłych i serce, które teraz nanowo bić zacząwszy niepokoiło go ruchy swojemi.
Westchnął Płaza i przeżegnał się. Pomyślał, że przecież Bóg tam w pomoc przychodzi, gdzie niema nikogo.
Kijów był mu dawniej znanym, chociaż w nim po kozaczemu obracał się w kółku kozaczem i nie wychodził za nie. Znał też dobrze u brzegu rzeki obszerną ale napozór opuszczoną i ubogą gospodę Niżowców, utrzymywaną przez starą Marfę, którą nazywano niemą. Była to prawa kozacza niewiasta, silna, śmiała, w obejściu się zuchwała i szorstka, przebiegła, odgadująca ludzi, która zmuszona tylko kilku wyrazami zbywała swoich gości.
Słów obawiała się jak zdrajców, a sama milcząc, ze wzgardą też spoglądała na tych, co sypali niemi bez rozwagi i miary. Dość było wielomówstwa dla niej, aby wiarę straciła w człowieka. Najczęściej nawet, gdy zbyt się kto przed nią rozgadał, porzucała go nie dosłuchawszy do końca.
Gospoda u Marfy zbudowaną była na wzniosłym brzegu rzeki, tak aby ona jej na wiosnę zalać nie mogła, chociaż trafiało się, że nagle wezbrany Dniepr zajrzał do niej na krótko. Naprzeciw rodzaj przystani zawsze prawie pełen był wszelkiego rodzaju bark, czółen, dębów, czajek, a wiele z nich, porzucone od lat dawnych, rozpadały się i gniły.
Stroma ścieżyna wydeptana od wieków, poobrywana deszczami, wiodła do ogromnej szopy, wklęsłej już napół w ziemię, pogarbionej, popodpieranej i często na pustkę wyglądającej, bo z kilku wrót jedne się nie zamykały nigdy, drugie nie mogły otworzyć.
W tej ciemnej budzie, której wnętrze przedzielały płoty i ściany z desek, mieściły się wszelkiego rodzaju składy drzewa, siana, słomy, zboża. Była ona oborą razem, stajnią, a wśród zakamarków poplątanych, między któremi tylko obeznany z niemi mógł się pokierować człowiek, kryły się i izby podróżnych, to jest szynkownia. Tu na niewygasającym nigdy kominie ulepionym niezgrabnie bezprzestannie coś się warzyło w sporym kociołku na żelaznych prętach zawieszonym.
Balasy niezgrabne dzieliły obszerną izbę tę od zaścianka, w którym jedna na drugich stały beczki, a ponad niemi na sznurach wisiały rzędami obwarzanki, cebule, czosnek i poschłe jakieś trawy a ziela.
Najjaśniejszych dni w izbie tej zawsze mrok panował, światło wkradało się do niej przez kilka małych okien napół zaszklonych, wpół łuczywem cienko wystruganem założonych. Izba ta miała też swe właściwe powietrze, które wchodzących owiewało, złożone z resztek dymu błąkających się zawsze pod stropem nieszczelnym, z wyziewów kociołka, beczek wódki, dziegciu, smoły i suszonej ryby. Komin tylko i nigdy niezamykające się drzwi odnawiały tu ciężkie powietrze, w którem Marfa żyć była nawykła
Ciężkie, szerokie ławy, które i za siedzenia i za łoża nocą służyć musiały, biegły w okrąg pod ścianami, a dwa stoły w ziemię wbite, zastawione zawsze blaszankami i miskami, wszystkim były sprzętem. U drzwi tylko dwa ogromne wiadra i dwa czerpaki drewniane dopełniały wyposażenia.
Tokowisko nigdy nieumiatane, zawsze prawie wilgotne, pogarbione, niekiedy kałużkami pozalewane, mieściło na sobie szczątki tego wszystkiego co się tu spożywało, nosiło i rozlewało, nie wyjmując krwi, często w nie wsiąkającej.
Płaza postawiwszy pod dachem konia, z jakąś odrazą wsunął się do wnętrza tej ciemnicy, która mu się stokroć obrzydliwszą wydała niż dawniej, gdy uczęszczał do niej, tak jak w ogóle cały teraz świat ten kozaczy napełniał go wstrętem i trwogą. Czuł w nim nieprzyjaciela, choć długo był i liczył się jeszcze pobratymem. Zbliżenie do rodzimego żywiołu dało mu nagle poczuć, że ten musiał mu być obcym i wrogim.
Każdy ktokolwiek w ciągu życia zmuszonym był obracać się w różnych sferach i warstwach i zrastać się niejako z niemi, doświadczył tego na sobie, że w warunkach ducha rozmaitych uczuwa się dla nich z kolei niekiedy współczucie, to znowu nieznośną odrazę.
Płaza mógł w innym wypadku może uczuć się z kozactwem do pewnej jedności ducha, teraz go ono odpychało.
Zbliżając się ku progowi, gdy zdala ujrzał ogromną postać Marfy, w krasnej chustce zawiązanej na głowie rozczochranej, z rękami obnażonemi po łokcie, z których jedna była warzęchwią zbrojna, wzdrygnął się cały.
W izbie oprócz gospodyni, która tu widocznie królowała i gości uważała za poddanych, znajdowało się kilku kozaków, ale cicho się zachowujących. Jeden spał głowę złożywszy na rękach, a ręce na stole, a wypróżniony kubek stał przed nim; drugi nucił coś siedząc na ławie i przez małe okienko wyglądając ku Dnieprowi; trzeci rozmawiał z Marfą. Dwóch cicho szeptało coś do kąta poszedłszy.
Kozactwo to uderzało wielką rozmaitością typów twarzy i figury. Płaza ze drzwi biegając oczyma po nich, usiłował rozpoznać czy między nimi znajdzie znajomych. Długi pobyt na Niżu liczbę ich niesłychanie powiększył.
W rozmawiającym z Marfą poznał zaraz Stareńkę, który ważne zajmował miejsce w radzie i w gromadzie, bo go miano za „znachora“; w siedzącym przy oknie — przyjaciela swojego Lackowicza (tak mu się on mianował), zbiega z Polski jak on sam, z którym żył oddawna jak z bratem.
Reszcie już niebardzo się przypatrywał, bo ci mu starczyli.
Usłyszawszy chód i Marfa i Stareńko zwrócili oczy i kozak krzyknął poznawszy Płazę, którego w koszu nazywano Jeremą.
— A! dobrze robisz że przybywasz — zawołał wprost idąc na niego — my już oczy wypatrzyli.
— Nie chcieli mnie odprawić — wyjąknął Płaza — dopominałem się ciągle, dopiero teraz list dano. Jechałem na złamanie karku.
Marfa słuchała też — dla niej tu nie było tajemnic.
— Ja umyślnie naprzeciw wyjechałem — odezwał się Stareńko — pilno nam było. Możesz sobie tu spocząć u Marfy, a ja muszę z listami zaraz na Sicz. Dobrze my domyślali się, że tobie na Kijów będzie składniej.
Posłyszawszy rozmowę Lackowicz poznał Płazę i prędko ku niemu pośpieszył. Podali sobie ręce. Mężczyzna był nadzwyczaj urodziwy, twarzy tak pięknej, a tak niewieściego wdzięku, że go stare kozactwo Carycą przezywało. Chłop był osobliwego charakteru, gwałtowny a dobry, potrzebujący koniecznie pobratyma i serca, a razem zazdrośny i podejrzliwy; w boju jak lew, w spoczynku rozmarzony i śpiewający.
Płaza wiedział, że to było dziecko niegdyś krakowskiego bruku, które niepowodzenie wygnało z rozpaczą w sercu aż tutaj. Wykałano mu oczy w Krakowie jego pochodzeniem ulicznem, potem gdy kleryka suknię wdział, mieszczaństwem, i niecierpliwy młodzian zbiegł na Niż.
Tu mu naprzemiany bywało i bardzo dobrze, czasu wycieczek na tatarskie wioski koczujące, to nieznośnie, gdy w koszu spoczywając nędzne, powszednie spełniał posługi.
Pisarz go brał czasem do pomocy. Kozacy starsi obchodzili się z nim jak z dziewczyną lub dzieckiem, chociaż znali jego męztwo. Kilku się w nim tak kochało jak owi rzymscy Cezarowie w swych Antinousach.
Lackowicz do Płazy był przywiązany namiętnie, jak do ojca, bo z nim jednym o przeszłości, o Krakowie mówić mógł i utyskiwać, chociaż powracać tam się wzdragał.
Zobaczywszy starego druha Lackowicz mu się z okrzykiem rzucił na szyję, ale Stareńko nie dał czasu się witać i rozczulać.
— Słuchaj, Jerema — rzekł pasa poprawując — dawaj bumahy, ja z niemi tej godziny jechać muszę.
— A ja? — zapytał Płaza.
Zamyślił się kozak.
— Zostań tu — rzekł — mnie się widzi, że trzeba będzie znowu posyłać do Warszawy.
Nie dokończył jeszcze gdy trzech kozaków, ludzi ogromnego wzrostu i dumnej postawy, wtargnęli do izby z takiemi ruchy i obejściem się, jakby tu rozkazywać przychodzili. Wszyscy na widok ich przybrali oblicza pokorniejsze.
Ogromnym głosem jeden z nich wkoło się ozierając huknął: Sława Bohu! Odpowiedziano mu jednym jakby głosem. Stareńko się zbliżył do przybyłych.
— A ot — rzekł — Jerema, ja już chciałem listy mu wziąć i jechać do was.
— Listy — podchwycił drugi — a nu! czas było, aby odpisali. Dawaj je.
Płaza już chustę dobywał.
— A gdzie ten diaczek, pisarz niezdara, pewnie śpi pijany — huknął jeden i oglądając się postrzegł głowę na stole leżącą, w którą pięścią uderzył, budząc diaczka.
Ten przerażony oczy przecierał.
Trzej, widocznie starszyzna, obejrzeli się po gospodzie; jeden z nich popatrzył na Marfę, która mu na drzwi małe wskazała.
Wszyscy oni trzej, diaczka i Płazę prowadząc za sobą, przez nizkie te wnijście, którego drzwi trudno było otworzyć, wcisnęli się do alkierza Marfy. Spory był, ciemny jak sama gospoda, a czuć w nim się dawała przejmująca woń kapusty, której kadź stała w kącie. Była to razem śpiżarnia i sypialnia gospodyni. Na półkach faseczki, garnki, flaszki, po kątach beczki i nasypki, na deskach chleb i obwarzanki. Nieład i brud były odrażające.
Na nizkiej ławeczce naprzeciw okienka w grubej koszulinie, bosa, z włosami dawno nieczesanemi, blada, ale w oczach mająca dziki jakiś rozum zwierzęcia, siedziała dziewczynka lat może dwunastu i czesała kłaki. Na widok wchodzących rzuciła się z siedzenia ku drzwiom i znikła.
Kozacy podeszli ku oknu, kazano diaczkowi, ledwie rozbudzonemu i jeszcze może niezupełnie otrzeźwionemu, listy czytać. Stanął z nimi pod oknem, wlepił w nie oczy blachmalem zaszłe i naprzód sam je starał się wydecyfrować.
Płaza przyzostał dalej ku progowi. Trzej panowie starszyna naradzali się pocichu.
Jeden z nich począł potem pytania rzucać Płazie. Z głośni tonu widać było taką pewność siebie, jakby do odpowiedzi z Warszawy niezbyt wielką przywiązywano wagę.
Diaczek nakoniec jąkać począł owo pismo od kanclerza.
Słuchano go z uwagą, uśmiechając się niekiedy i spoglądając po sobie.
Gdy pisarz dokończył, jeden ze starszyzny kazał mu czytać raz drugi. Zbliżyli się, musiał powoli słowo im po słowie powtarzać i każdy frazes po kilka razy. Starali się tak wyrozumieć to dyplomatyczne pisanie, jakby pod niem chytrej się dwuznaczności obawiali. Potrząsali głowami, uśmiechali się.
W końcu jeden pismo wziął z rąk diaczka i schował go zanadrę, a chwiejącemu się na nogach pisarzowi drzwi pokazał, z czego on skwapliwie skorzystał.
Płaza stał jeszcze. Zaczęli go znowu o Warszawę pytać, a głównie o królewskie zbrojenie się na wojnę, przygotowanie do niej czynione i nadzieje jakie tam miano, że się na turka siła zbierze potężna.
Płaza nie potrzebował nic taić.
— Szlachta — rzekł — wojny nie życzy, opierać się jej będzie, ale król ze swymi przyjaciołmi chce ją mimo sejmu i narodu koniecznie wypowiedzieć. Do ostatniego grosza wydał na działa i na znaczne zaciągi. W Warszawie bawi poseł wenecki, i włosi też na turka mu pieniędzmi i okrętami chcą posiłkować. Obiecuje się też car moskiewski, z którym właśnie o granice teraz się układają, a król gotów słyszę Trubczesk odstąpić, aby sobie cara zjednać do sojuszu.
Płaza mówił im tak dosyć długo; słuchali z uwagą.
— Król rozumny — rzekł jeden — ale czy on na swojem postawi? kto to wie? Tam co szlachcic to król sobie, nikogo słuchać nie chce. Z nami jednak musi Władysław kończyć, albo tak lub inaczej, bo my długo czekać nie możemy. Posyłają do nas cesarscy, obiecując dobrze zapłacić. Z carem moskiewskim też my możemy się porozumieć. Są i inni coby nas pociągnąć chcieli. Chce nasz pan a król z sobą kozaków mieć, musi nietylko buławę i chorągwie i bębny złocone posyłać, ale żołd dobry zapewnić i zapłacić co zgóry, aby potem my jak jego kwarciani, nie potrzebowali się o swój własny grosz dobijać i głodem mrzeć.
— My królowi nietylko na turka — dodał drugi — ale gotowi i na szlachtę pomagać. Niechaj tylko skinie! Pójdziemy my ich poskromić, że myszych dziur szukać będą, i zrobimy mu porządek w domu.
Rozśmiali się wszyscy, a trzeci dodał.
— Mało szlachty, jemu i pankom karków nagiąć potrzeba, bo i ci sobie królują, a on im tylko lalką. Niechajby my na sejm pojechali! byłby ład dopiero.
— Ale cóż — rzekł drugi — w listach kanclerza ciągle łaska królewska dla wojska kr. JMci zaporożskiego... łaska. My to znamy tę łaskę, aleby ją czas na drobny pieniądz wymienić.
Spytali potem o ożenienie królewskie, bo i o tem wiedzieli, że królowa francuzka miała wielkie z sobą przywieźć skarby, a Jerema potwierdził, iż powszechnie twierdzono w istocie jakoby posag miała znaczny.
— W listach znowu tylko łaska stoi króla JMci — dodał jeden — a nam trzeba żołdu i bezpieczeństwa, iż zostanie wypłacony. Broni musimy kupić, czajki budować, ludzi ściągać, a nasze gródki poumacniać, bo turek zaczepiony, wraz z tatarami na nas padnie.
— A co z tych listów — niechętnie rzekł trzeci — my jemu czołem bijemy, on nam łaskę swoją posyła... i z tego ślinienia nic... ino czas marnie uchodzi.
Wszczęli tedy naradę, nie pozbywając się Płazy, który stał, a w końcu wszyscy się na to zgodzili, że im trzeba jechać do kosza, radę zwołać, postanowić coś, listy odprawić, warunki w nich jasno opisać, a o dokończenie układów naglić, aby wiedzieć czy cesarskich posłów z niczem mogą odprawić.
Cesarzowi niemieckiemu, choć wiele obiecywał, wierzyć jakoś nie chcieli.
Władysław z tem swem postanowieniem poskromienia panów bardzo im się podobał.
— A cóż ja mam począć z sobą? — zapytał Płaza w końcu — do kurenia odpocząwszy, czy co?
Lasota miał już cały swój plan osnuty, dla którego chciał do Siczy się dostać, ale starszyzna naradzała się cicho, a najpoważniejszy z nich Netreba rzekł.
— Poco tobie darmo na Sicz i z Siczy znowu nazad. My musimy ostatnie listy wyprawić, ty drogi znasz, ludzi widziałeś. Naco nam innego szukać. Długo nie zabawi musimy cię wyprawić znowu. Zostań tu, czekaj. Gdy listy będą gotowe, przywiezą ci je tutaj, wypoczniesz tymczasem.
Płaza coś zamruczał chcąc się wypraszać. Netreba go po ramieniu uderzył.
— Tymczasem twoje miejsce tu — rzekł stanowczo. — Krzywdy nie będziesz miał. Marfa lepiej warzy i piecze niż nasz w kureniu, odpasiesz się u niej na słoninie i mięsie.
I nie słuchając go wyszli nazad do gospody, a on wywlókł się za nimi. Nie obejrzeli się już nawet na niego, sobą zajęci.
W izbie na wychodzącego z posępną twarzą oczekiwał już Lackowicz-Caryca i pochwyciwszy go pod rękę wyciągnął z sobą na podwórko od strony rzeki.
Krzaki tylko wiśniowe dzikie, poczepiane na stoku urwiska, oddzielały ich od majestatycznego widoku Dniepru, na którym właśnie, po spłynięciu lodów, ruch się największy objawiał.
Lackowiczowi pilno było pytać, ale Płazie odpowiadać trudno, taki jakiś ciężar czuł na sercu; a nie spadł mu on z niego, aż temu druhowi, którego był pewien, wyspowiadał się ze wszystkich przygód swoich. Przyznał mu się i do tego, że córkę znalazł, i że już mu cale życie na Siczy nie smakowało, które raz na zawsze porzucić był gotów, byle z Chortycy dobył swój skarb i mógł go uwieźć z sobą.
O skarbie tym Lackowicz dawniej już wiedział, ale teraz posłyszawszy zaczął bardzo głową potrząsać.
— A oni mnie — dodał Płaza w końcu — nawet na Sicz jechać teraz nie dopuszczają, bo zaraz nazad z listami mają odsyłać. Nie gniewałbym się ja zato, gdybym moją krwawicę tylko mógł odzyskać.
Rozmawiając tak przechadzali się długo nad brzegiem, aż Płazie głód dokuczać zaczął i musiał do Marfy zawrócić, a Lackowicz go nie odstępował.
Biedny ten wygnaniec z upragnieniem słuchał każdego słowa, które się z ust Płazy wyrwało o Warszawie, o dworze, o powszedniem życiu, za którem tęsknił.
— A! głupim był — wyjąknął w końcu na stole się rozpierając Caryca — lepiej mi tam żebrakiem było zostać, niż tu atamanem. Ludzie są pobratymy, u wielu z nich serca dosyć, a no tu ani lud ani serca nie nasze.
Płaza tymczasem rozmyślał. Siedzieli tak do wieczora. Kozak rozpowiadał nawzajem o Kijowie, o wojewodzie, o tem co na zamku się działo, i jak kozacy nieufnem okiem patrzeli na tutejsze urzędy i starszyznę.
— Króla słuchać — rzekł — pod jego rozkazy pójść, prędzejby się zgodzili, a szlachcie podlegać i tej rzeczypospolitej szlacheckiej, ani im o tem gadać. Niewolą im to pachnie. Wojewoda, starosta, gdy z kozakami do czynienia mają, jak swoich chłopów ich uważają i pomiatają nimi.
Nazajutrz po nocy niespokojnej Płaza wstał chmurniejszy jeszcze niż wczora. Lackowicz już przy nim był.
— Wiesz co mnie nocką do głowy przyszło — odezwał się do niego Płaza — gdybyś ty mi druhem był, tobyś za mnie się postarał na Chortycę jechać. Ciebie oni puszczą, Carycy wszyscy słuchają. Tambyś mojej skrzynki dobył z pod kamienia, jeśli jej już kto nie zwietrzył i nie wypatroszył, i przywiózłbyś do mnie.
Lackowicz ruszył ramionami.
— Jam się do tego nie zdał — rzekł — a skarbu twego szukać ty tylko sam możesz; daj mi pokój.
— Ja w tobie wiarę mam, miejsce rozpowiem, trafisz po omacku — zawołał Płaza, ręce ku niemu wyciągając.
Zadumał się Caryca.
— Żebym za to choć z tobą razem powracać mógł! — westchnął.
— Spróbuj się prosić — odparł Płaza — mnie towarzysz potrzebny.
Przez cały dzień potem naradzali się i spierali. Płaza nalegał, zaklinał, prosił; Lackowicz się ociągał, obawiał się albo nic lub źle zrobić.
— Tak czy inaczej, toć przepadnie krwawica — mruczał Płaza — popróbuj.
Lackowiczowi nad wszystko uśmiechało się wyzwolenie. Nigdy on nie pokazywał po sobie jak mu tu życie ciężyło, teraz się ono stało nieznośnem.
Trzeciego czy czwartego dnia Lackowicz się wreście zgodził próbować, ale nie ręczył za skutek.
— Ja na Sicz i do Chortycy pojadę — rzekł — a nuż tu tobie listy przyjdą z przykazem jechać? Ty będziesz musiał przez...
— A no powrócę po ciebie — dodał Płaza — toć vadium masz w ręku.
Caryca się skrzywił, ale podumawszy zmilczał. Tegoż dnia począł się bardzo pośpiesznie w drogę wybierać. Ów zakopany skarb był ukryty na wyspie w miejscu pustem prawda, ale do wyszukania łatwem. Ogromny złom skały je odznaczał, a Płaza na tej stronie gdzie się podkopał, krzyżyk na kamieniu wyciosał.
Pozostał tedy sam w tej smutnej Marfy gospodzie, a ona do niego ani on do niej przystać nie mógł. Baba w nim wietrzyła lacha, a tego rodu cierpieć nie mogła, ledwie czasem raczyła przemówić do niego słowo. Płaza po całych dniach, nie mając co robić, wdziawszy odzienie, po któremby niełatwo było poznać kim był, wałęsał się po Kijowie, zachodził do kościołów i do cerkwi, przysłuchiwał i przypatrywał życiu, które tu dwoma prądami przeciwnemi płynęło, unikając starcia z sobą.
Pomiędzy mieszczaństwem, które jawnie w polskich kontuszach i żupanach występowało, było tak samo dwa obozy jak w ulicy, jak w służbie Bożej. Rzadko się znalazł kto, coby od archimandryty poszedł do przeora Dominikanów, który chlubił się tem, że rusinem był i po rusku mówił dobrze. Z zamku, w którym życia było niewiele, do monasteru na Pieczerskie niewiele pielgrzymowało. Spoglądano na siebie z pewną nieufnością i obawą, jakby się wzajem śledzono.
Łatwo z tego było się domyśleć, że tu więcej się umysły zwracały do przeszłości niż w teraźniejszości rozmiłowywały. Gruzy i ruiny świadczyły o wielkości, nowe kleci starczyły ledwie za obozowisko.
Nieraz u szczątków złotych wrót, w których już ani wrót ani złota nie było, stawał mnich czarno odziany, który Nestora czytał i dumał zatapiając się we wspomnieniach. Zwracał się potem w stronę zamku, gdzie mieszkał pan wojewoda maleńki, i wzdychał. Złotych teremów wielkich kniaziów nie było ani śladu, szare parkany drewniane opasywały to wieków pobojowisko.
Płaza więcej to wszystko odgadywał, czuł, niż czytał jasno. Nieraz jako kozak podsłuchał żalów, a gorycz ich trwogą go przejęła.
Powrotu Lackowicza żadna rachuba dać nie dozwalała odgadnąć. Konno, czółnem, pieszo i wedle okoliczności sprzyjających lub przeciwnych musiał się przenosić z miejsca na miejsce. Dać o sobie znać trudno i niebezpiecznie było.
Codzień prawie przybywali kozacy nowi i odjeżdżali nazad; spytać ich o Carycę nie śmiał. Jeden z nich przypadkiem o nim wspomniał, że go widział, ale w miejscu dosyć od Chortycy odległem i z rybakami na łowach.
Listów też, które mu przysłać miano, słychać nie było. Pisarz dawno ztąd do kosza powrócił.
Nudziło się Płazie okrutnie; siadywał więc nad brzegiem rzeki i na barki a tratwy patrząc, męczył się myślami. Bietka mu jego na oczach stała, a niepokój o nią ogarniał.
Dnia jednego rano spał jeszcze na sianie w szopie, gdy nad sobą usłyszał głosy i wołanie: Jerema.
W tych co go tu wyszukali poznał dwu ze starszyzny pułkowników i Netrebę. Porwał się więc z posłania.
— Wstawaj — zawołał Netreba — pisma ci przywieźliśmy, a jeśli nie dziś, jutro w drogę musisz.
Wzięli go z sobą pilno do tego samego alkierza, z którego znowu wypłoszyli chude dziewczę, z pierzem w garści tym razem.
— Listy masz — rzekł Netreba — a jest ich nawet więcej niż pierwszym razem, bo i do innych panów z naleganiem pisać musimy. Niechaj raz koniec będzie. Regestra są wiele nas tysięcy stanąć może.
Mówcie im ustnie a powtarzajcie, że nam żołdu i pewności potrzeba, ile nas mieć chcą gotowych.
Zechcą kogo tu swojego przysłać, aby się przekonać, że my pod chorągwiami stoimy, nie zbronno. Pieniędzy przysłać muszą. Płacą obcym zaciążnym i drożej ich niż my kosztować będą, a bez nas się nie obejdą.
My na zawołanie będziemy. Król skinie, skoczym na turka i potargamy go tak i na lądzie i na morzu, w jego galerach, że się rozsierdzić musi... ale nam też pewność potrzebna, że gdy pohańcy na nas uderzą, sami nie zostaniemy. Król swoje wojska wysłać musi, a póki my o nich wiedzieć nie będziemy, nie ruszymy się.
Płaza musiał cierpliwie słuchać nauki jaką mu dawano, a że prości ludzie nigdy pewni nie są, iż się jasno wypowiedzieli z myślą swoją, powtarzano mu ją nieskończoną liczbę razy, jak gdyby trudną do zrozumienia była.
Każdy zosobna, na swój sposób tę samą piosnkę mu kładł do ucha. Jerema potakiwał, oni wznawiali jeszcze, żeby kanclerzowi to wraził, że pieniędzy potrzebują, że umowa stanąć musi o liczbę, i że wojsko trzeba wysłać na granicę zawczasu.
Pisma w chusty tureckie poobwijane wedle obyczaju, zaszyte w płótno oddano wreście posłowi, który ledwie się mógł do dnia następnego wyprosić z wyjazdem. Nie spodziewał się już Lackowicza-Carycy.
Podszepnął wprawdzie, że radby towarzysza do podróży miał, ale mu odparto, że ją już raz sam odbył, a nic mu się nie stało, i mniej oczów zwracał na siebie.
Tak więc, żadnej nie mając wiadomości o Carycy, ani jemu o sobie dać jej nie mogąc, dodnia wyjechać musiał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.