<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Na strychu
Pochodzenie Książka dla Tadzia i Zosi
Data wyd. 1892
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NA STRYCHU.

„A psik!“ — kichnęła Mańcia wschodząc na ostatni szczebel drabiny, która w chacie starej Tomaszowej z sionki na strych wiodła: — „A psik!“ — kichnęła powtórnie, tym razem już z żartów. Istotnie z otwartych drzwi strychu dobywały się zmięszane, silne wonie ziół aromatycznych.
Kichnięciu temu towarzyszył wykrzyk wesołego śmiechu.
— Tomaszowa! — Co tam Tomaszowa robi? — Tabakę kręci?
— Dziecko drogie! Panienko! — zawołała stara wieśniaczka, a Mańcia jednym skokiem już była na strychu i zarzuciła obie ręce na szyję dawnej swej piastunki.
— Co to, Tomaszowa, czary tu jakie wyprawia? — wołała dziewczynka, biegając wzdłuż ustawionej na kozłach deski, na której rozpostarte były kupki ziół suchych i świeżych; obok na ubitej z gliny podłodze stał koszyk pełen białego kwiecia, dalej płachta z której wyglądały zielone łodygi, wreszcie sito pełne lśniących żółtych kwiatów.
— Bogać tam czary, mój robaczku złoty! — rozśmiała się Tomaszowa. — A toć to moja apteka!
— Apteka?... A lekarstwo na figle jest?...
— Oj jest! — pogroziła palcem Tomaszowa.
Ale Mańcia już pobiegła na drugą stronę deski, i wsadziwszy nosek w kupkę przesuszonych liści, znowu kichnęła.
— Dajże Boże zdrowie! — rzekła dobrodusznie stara piastunka.
— Brrr!... a jakie mocne! — otrząsnęła się Mańcia.
— A mocne! mocne! — Sprawiedliwie powiedziałaś mój kwiatuszku. Mocne jest, bo moc w sobie ma. Taką moc, że to i człowiekowi pomoże i chorobie na stracenie idzie.
— A co to takiego? — zapytała dziewczynka.
— A toć mięta! Bo to nie znasz robaczku? — Ale nie ta żabia, co to po mokradłach sterczy na grubych łodygach, jakoby konopie. To jest mięta sprawiedliwa, pieprzowa, co jak ją wrzątkiem nalać, a choremu dać, to i boleści go ominą i język go do wieczora piecze.
— Niby znam... Niby nie znam! — mówiła Mańcia, przechylając główkę na jedną i na drugą stronę, i przypatrując się drobnym różowym kwiateczkom, rozpostartym na samym końcu deski.
— To tysiącznik, panienko. Nie wszędzie to znaleść można, ale drugi raz, jak się dobra ziemia trafi, to i na lada trawie urośnie. Okrutnie to gorzkie ziele; kładź miodu, kładź cukru, — nic. Niczem tej gorzkości nie ugasi. Ano gotują to ludziska i piją na febrę. Przeto też i zbieram, że Józiek gajowego ma febrę. Choć to i niezawsze pomaga, ale Karpielowi pomogło: dwa razy dnia dawałam mu po garnuszku, ano i poszła sobie febra na bagna, bo też i ztamtąd przyszła.
— Aha! bzowy kwiat! — wykrzyknęła Mania, zajrzawszy do koszyka. Już sama wiem, że się to pije na poty. Najpierw się bierze cukier, potem żółtko, to się ubija, polewa odwarem z bzowego kwiatu i już. Ach, jakie to dobre! Ale tego to nie znam, dodała, wskazując płachtę w której były pęki łodyg o srebrzystych podłużnych listeczkach.
— To piołun, panienko.
— A na cóż to?
— E... — to tam takie lekarstwo nie dla panienki. Nie takie to słodkie, nie takie smaczne, jako bzowe ziele. To trza pięknie listków naskubać, we flaszkę wrzucić, wódką nalać, na słońcu postawić, niech sobie stoi. A jak przyjdzie taki czas, co człowieka w środku ściska, albo po jakiej surowiznie, albo, ot ze zimna, to trochę w kieliszek onej wódki nalać, wypić, to tak rozgrzeje, że to ha! Okrutną też w sobie gorycz ma on piołun; ale zdrowiu to nieraz pomoże.
— A to co? — zapytała Mania — dotykając białawych korzonków drobno pokrajanych.
— To ślaz, robaczku!
— Jakto ślaz? — Czy ja to ślazu nie znam? — Przecież ślaz ma dzwoneczko liliowo-różowe, a w każdym dzwoneczku jest jakby taki guziczek... Przecież to, co w ogrodzie koło płotu rośnie!
— Panienka wie jedno — rzekła Tomaszowa — a ja wiem drugie. Co insze jest kwiatek, a co insze korzeń. To przecie jest ślazowy korzeń; ino że pięknie opłukany i wysuszony. To lekarstwo na kaszel, na duszność. Stara Pawłowa gadać nie mogła, tak chrypiała, a jakem jej ślazowego korzenia nawarzyła, miodem pięknie osłodziła i pić dała, tak i chrypienie przepadło.
Ale Mańcia już pobiegła dalej. Leżała teraz przed nią kupka bladozielonych listków, tak otwartych, jakby skrzydełka do lotu!
— To lipa tak kwitnie! — zawołała wesoło. — A na cóż tego tak dużo?
— Ej — to się przyda! — Czasem dziecko niektóre, albo i człowieka taka gorącość ogarnie, żeby tylko pił, a pił: No, to się takiemu lipowego ziela zaparzy, coś niecoś przysłodzi i da. To bardzo w onej spiekocie i gorączce przyjemne jest... Choremu to się ino do szklanki ręce trzęsą...
— A to rumianek! — wykrzyknęła — zanurzając rączki między białe gwiaździste główki świeżo zerwanego kwiecia.
— A rumianek panienko, rumianek! — Ale że są dwa rumianki: jeden gruby, psi, co skuteczności w sobie nie ma najmniejszej, a drugi to znów ten prawy, co sobie pięknie, drobniutko rośnie, a bardzo człowieka na wnętrzu zdrowi.
— A to co? — pytała dalej Mańcia — wskazując na sito, pełne żółtych kwiatków.
— To jest dziewanna. — A to jej uzbierałam od tego przypadku, że się stary cieśla często zadychuje i raz wraz kaszle. To mu to tak wygładzi w gardle... Jeszcze jak mu tu płukanie ze szałwii zrobię i melisy dodam, to się starowina co nieco skrzepi...
— Macierzanka! — wykrzyknęła Mania. — Na co wam, Tomaszowo, tyle macierzanki? A jak pachnie! To ona mi tak w nosie zakręciła, kiedym tu weszła. A psik! A psik!... zaczęła kichać figlarnie.
Stara Tomaszowa śmiała się, kiwając głową.
— Oj mój robaczku! Oj moja panienko! A toć nie mało ja onej macierzanki nazbierałam i do twoich kąpieli, jakeś malutka była. Takiego ziela garstkę, dwie, do kąpiołki dziecku wsyp, otrąbek dodaj, to ci maleństwo rośnie, kieby ten kwiatek w sadzie...
— Aha... do kąpieli! — mówiła z roztargnieniem Mańcia. — Ale powiedzcie mi Tomaszowo, gdzie wy to wszystko zbieracie?
— Ano, gdzie ono co rośnie, to i zbieram. Jedno w domu, drugie w łąkach, insze w polu, insze po rowach, a znów insze to po górkach, po piaskach... gdzie to Pan Jezus Przenajświętszy temu rosnąć przykazał... każde ma swoje miejsce. Ze starej Tomaszowej roboty teraz niema, bo już lata ciężą, do ziemi przyciskają, — to ta sobie raniutko wstanie, kijkiem się podeprze, płachtę na plecy weźmie, koszyk też i idzie, pacierze mruczy, a owych ziółeczek po ziemi upatruje... To pszczółka brzęknie, to ptaszątko zaświergoce, to konik polny zastrzyże, to żabka zielona „dżdżu“ z pod listka woła, to tu gdzieniebądź z pastwiska fujarkę zasłyszysz. A słoneczko ślicznie sobie het precz świeci, a one chmurki, jako te aniołeczki białe wiaterek pogania, a kłosy i trawy szumią, a szumią, właśnie jakby do człowieka gadały. Oj dobra ta ziemia, dobra! I chleba da i wody źródlanej i cienia da i owocu z drzewa i ziela nahoduje różnego na różne ludzkie słabości... Żeby ino ludzie tak ją miłowali, jako ona matką dobrą człowiekowi jest...
Zadumała się staruszka i trzęsła głową siwą. Ale Mańcia, której oczka świeciły jak dwie gwiazdeczki, skoczyła jej na szyję, wołając:
— Moja nianiu! Moja nianiu! Jak jeszcze po zioła kiedy pójdziesz, to mnie też weź z sobą.
— Ano, czemu nie! Jeśli tylko mama pozwoli. Ale musisz, kwiatuszku, rano wstać, bo to po rosie najlepsze zbieranie.
— Wstanę, nianiu, wstanę!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.