<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Nad modrym Dunajem
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przed godziną obiadową, która prawie w całych Niemczech, w klasach średnich, jest dosyć wczesną, panna Aniela siedziała w swoim pokoju, od którego drzwi do ojcowskiego były otwarte — gdy zapukano leciuchno, i w tejże chwili kobiecina młoda, wystrojona, w której od pierwszego spojrzenia łatwo było można poznać Wiedenkę, wbiegła niezmiernie żywo do pokoju, z roztwartemi rękami, uśmiechniętą twarzyczką, rzucając się ku Anieli.
— Anielusiu moja droga!
— Dyziu! Dyziu moja, jakżem rada, że cię mam!
I uścisnęły się serdecznie, długo, jak dwie siostry, chociaż były tylko dobremi przyjaciółkami z jednej niegdyś pensyi. Dyzia wyszła jakoś za mąż do Wiednia, los jej poszczęścił — była dla tej stolicy stworzoną. Chociaż pochodziła z zamożnej lwowskiej rodziny, i była Polką, wychowanie, wpływy, coś zresztą niewytłomaczonego, czyniło ją, już nawet w latach, gdy się najwięcej zachowuje cech rodzicielskiego domu — prawie cudzoziemką.
Zamążpójście jeszcze się do tego więcej przyczyniło. Była jeszcze na pensyi, gdy piękna jej twarzyczka rumiana, okolona włoskami złotemi, buzia różowa do całowania stworzona, oczki niebieskie, uśmiech figlarny, skusiły młodego człowieka, wówczas jeszcze kończącego uniwersyteckie nauki. Dyzia była córką rodziców dosyć majętnych, ale rodziną obarczonych — stanowiło to właśnie trudność dla kochanka, który nie miał nic, nad głowę jeszcze nie zupełnie umeblowaną, i pięć palców, które nie wiele robić umiały, a nic zarobić nie mogły. Nie miała tyle aby jej posag starczył dla obojga, ani była tak ubogą, aby ją za pierwszego lepszego wydać chciano.
Młodzieńcza miłość pana Anzelma była szaloną, gwałtowną, namiętną — oboje kochali się tak, jak to tylko za młodu i w powieściach się ludzie kochają — co najdziwniejsza — wytrwali z tem przywiązaniem lat parę. Pan Anzelm, który w ówczesnych szkołach i uniwersytecie po niemiecku lepiej się nauczył niż po polsku, skończywszy nauki poleciał do Wiednia, szukać dla obojga chleba — poleciał z myślą o Dyzi.
Miłość czy talent — zagadka do rozwiązania trudna — poszczęściły mu. Z rozpaczy rzucił się do dziennikarstwa. Była to chwila gdy ono we Wiedniu rosło na drożdżach spekulacyi giełdowych, nawzajem spekulacye podtrzymując, gdy ludzie z cynizmem najosobliwszym dorabiali się pieniędzy i renomy. I miłości tylko wiele a trochę talentu potrzeba było, aby się przebić. Na tych panu Anzelmowi nie zbywało; z dosyć nędznie w początku płaconego feljetonisty w jednej z mnogich Press niemieckich, zyskał wprędce i dobił się stanowiska zapewniającego mu niezależność. Rodzice Dyzi złamani jej prośbami, stałością jego, wydali ją za pełnego nadziei młodzieńca — choć stary ojciec tego powołania dziennikarskiego i chleba papierowego nie rozumiał a mało weń wierzył. Dyzia od półtora roku była najszczęśliwszą z małżonek.
Wiedeń podobał się jej nadzwyczajnie, gdyż była roztrzepaną, zalotną, pustą, lubiącą się stroić, biegać, szczebiotać i zalecać kobieciną. Miłość dla męża trwała jeszcze, ale już znacznie pożyciem z nim złagodzona. Ze swej strony pan Anzelm był małżonkiem wygodnym i z systemu — eklektykiem. Miłość dla Dyzi nie przeszkadzała mu do małych intryżek za kulisami, do różnych przelotnych stosuneczków w mieście, do kolacyjek we czworo gdy się nadarzyła zręczność. Tak mało się z tym rodzajem życia ukrywał, że żona wiedziała lub domyślała się prawie wszystkiego, i — korzystała z nauki. Zresztą żyli z sobą jak najlepiej.
Chwile szału minęły, nastąpiła polityka i rachuba. Dyzia była świeżą i jak — szatanik ponętną, młodzież roiła się koło niej, męża to wbijało w pychę, a ją niezmiernie bawiło.
O przyszłości nie myślano tak bardzo wiele.
Dyzia nauczyła się tu na świat i życie patrzeć z epikurejskiego i utylitarnego stanowiska.
Być może iż teorye męża, z któremi się nie taił także — zastosowywała w innej sferze. Pan Anzelm, który dawno postradał rodziców, i wychowywał się o jałmużnie moralności, chwytając zrzynki i resztki etyki, jakie czasem na gościńcu młodzieńczego życia spotykał — za zasadę miał — dobić się mienia a życia używać.
Wiedział tylko to jedno, że są granice, po za które niebezpiecznie jest przechodzić, lecz gdyby nie to że groziło wyjście za nie — nie wiadomo gdzieby się zatrzymał. Wszystko mu jedno komu służył i jaką sprawę popierał. Gotów był dowodzić czarno, biało, czerwono, byle mu się to jak najlepiej opłacało. Był niby uczciwym człowiekiem w rzeczach drobnych i powszednich, w ważniejszych kierował się odrębną moralnością polityczną, która, jak wiadomo — zbyt skrupulatną nie jest.
Szkoła dziennikarska wiedeńska, w której się wychował, była jedna z najdoskonalszych do wyrobienia człowieka bez charakteru. Miał talent, to mu starczyło. Uważał go za jedyny majątek — zadaniem dlań było, aby jak najlepiej procentował. Umieszczanie tego kapitału było dlań obojętnem, byle hypoteka pewna.
Nie miał pan Anzelm w młodzieńczym zapale dosyć taktu, aby w tej kuchni swojego życia smażyć przy oknach zamkniętych... swąd wypuszczał na stolicę, wcale się go nie wstydząc. Cynizmu tego nauczył się od mistrzów wiedeńskich. Przychodził wieczorem do żony, opowiadał jej jakim sposobem u tego a tego antreprenera kolei lub banku, grozą lub artykulikiem, wycisnął tyle a tyle tysięcy guldenów — chwalił się, czytając przed nią zjadłe napaści, które sam później posmarowaną ręką odbijał.
Żona oburzała się z początku, on się śmiał, całując niewiniątko — potem ruszała białemi ramionami — które z tych tysięcy guldenów odłamany grosz okrywał szalami i naszyjnikami — na ostatek uśmiechała się, a w końcu samym przyklaskiwała i nauczyła się olbrzymi talent i zimny cynizm męża uwielbiać.
Lecz stało się to, co się zawsze dzieje — zaraza zepsucia udzieliła się kobiecie, przenosząc w inne sfery życia... Co mężowi wolno było w jego zawodzie, miałożby jej być wzbronionem w tem kółku, w którem życie kobiece jest zamknięte?
Weszła z własnem sumieniem blondynki (sumienia wszakże bywają czarne, czemu by i blond być nie miały?) — w układy — i stare zasady przywiezione z rodzicielskiego domu, wraz ze staremi sukienkami odłożyła — na później. W tych starych zasadach było jej teraz tak niewygodnie, jak w sukienkach z których wyrosła.
Dyzia jednak miała więcej (kobiecego) taktu, niż małżonek, bo się nigdy przed swym panem nie wygadała z tem, że zmieniła przekonania i poglądy. Była wyrozumialszą dla drugich, a nadzwyczaj ostrożną względem siebie.
Od pensyi a raczej od zamążpójścia nie widziały się z sobą przyjaciółki — dla obu spotkanie to było miłą niespodzianką. Dyzi się zdawało, że Anielka powinna się była zmienić jak ona, Anieli, że w Dyzi znajdzie dawne, żywe, serdeczne, wesołe dziewczę, stworzone do stałej miłości i domowego szczęścia i ciszy...
Spojrzały na siebie, uściskały się raz jeszcze — a piękna Wiedeńka padła na krzesło, znużona bo pieszo malutkiemi nóżkami przybiegła aż do Kärtnerringu.
Zniżyła głos. — Nie mów o tem nic nikomu, dla ciebie nie chcę mieć tajemnic. Mamy wielkie nieszczęście w domu, Bóg mnie dotknął! Zaklinam cię — Dyziu, nie wygadaj się z tem, zgubiła byś mnie... Od niejakiego czasu, (zbliżyła się do ucha przyjaciółki, i poczęła szeptać po cichu) ojciec mój, często dziwnie milczący — dostał — dostał rodzaju łagodnego — obłąkania.
Jest zupełnie spokojny, przy obcych i gdy niema mowy o kraju, jest najzupełniej przytomnym. Sam na sam ze mną lub w poufałem towarzystwie, zdradza się ze swoją idée fixe... Zdaje mu się, że jest kimś innym... oddawna zmarłym... jakimś Hetmanem... Lękam się, rozpaczam, płaczę...
— Przeciwnie ty — dodała szybko — jak cię kocham, Anieluniu — jesteś dopiero w całym blasku i rozkwicie... Ale co za dziw! Ja poszłam za mąż, mam wszystkie mojego męża kłopoty i zmartwienia na głowie — i to wiedeńskie życie w ukropie, bez chwili odpoczynku... a ty na wsi, przy ojcu, w tej ciszy...
Aniela, słuchając potrząsała głową i łzy się jej z oczów potoczyły. Dyzia pochwyciła ją za ręce...
— A! ty się kochasz — krzyknęła... — Łzy! ty się kochasz! jestem tego pewną...
Płochej kobiecinie na myśl nawet inna łez przyczyna przyjść nie mogła. Aniela na nią spojrzała z powagą surową i ruszyła ramionami.
— Dziecko ty jesteś — rzekła cicho i smutnie — nie mam ja czasu dać sercu w świat polecieć.
Aniela poszła na palcach zajrzeć co robi ojciec, znalazła go jeszcze z książką do nabożeństwa i różańcem w ręku — z lekka przymknęła drzwi i usiadła naprzeciw przyjaciółki.
— Tyś się nic a nic nie zmieniła! — zawołała, wpatrując się w nią.
— O! w łaskawych oczkach twoich, ale mąż mi powiada nawet czasem, gdy jest w różowym humorze, żem wypiękniała — chociaż przyjaciółkom i mężom wierzyć nie można — pochlebcy są. Mówcie wy co chcecie, zwierciadło nieubłagane powiada mi, żem zestarzała. Patrz! pod oczami sino, puszek młodości starł się z twarzy... czasem aż mi strach... W Wiedniu to się tak żyje galopem, a za nic bym starą być nie chciała. Obrzydliwa rzecz.. Westchnęła biedaczka.
Dyzia słuchając spoważniała, nastraszyła się widocznie, załamała rączki... z trwogą powiodła oczyma po pokoju.
— Ale, czyż to może być?
— Niestety! jest to aż nadto wyraźne a ja muszę to taić, ukrywać — umieram ze strachu aby się o tem nie dowiedziano. Ty nie znasz rodziny mojej. Ojciec ma o rok starszego od siebie brata, z którym od dawna nie żyje. Jest to człowiek zły, chciwy, przewrotny, pomimo pozorów największej delikatności i uprzejmości. Gdyby mógł ojcu dowieść obłąkania, pod pozorem opieki nademną, wsadził by go do szpitala, majątek by zagarnął w swój zarząd i mnie także... Naówczas kto wie, jaki by mnie los czekał.
Aniela zaczęła płakać gorzko, łzy chusteczką coprędzej ocierając, w miarę jak płynęły. Dyzia, jakby osłupiała, siedziała milcząca. Pierwszy to raz taka tragiczna, straszna strona życia objawiła się jej oczom. Spodziewała się tu rozrywki... wpadła w dramat, wśród którego się czuła — zupełnie nie swoją... Rada by była uciec — taki ją ogarniał przestrach.
— Ależ to okropne — to okropne — wyszepnęła, oglądając się trwożliwie Dyzia... to prawdziwie przerażające... moja biedna, biedna Anieluniu.
Co tu począć! co tu począć!
— Przybyłam z ojcem aby się poradzić doktora... Lecz i lekarza tego, któremu się mam zwierzyć — muszę dobrać tak, abym mu się bez obawy zdrady całkowicie mogła wyspowiadać... Potrzebuję doktora i opiekuna i przyjaciela zarazem, doradcy, któryby nie dał poznać ojcu dlaczego przychodzi... Rozumiesz mnie! Dlatego napisałam zaraz do ciebie — ty mi go musisz dać.
Dyzia główką potrząsała. — Nie będzie to tak łatwo znaleźć podobnego człowieka — ale poradzę się, pomyślę.
— Mąż by ci mógł nastręczyć! — wtrąciła Aniela.
— Mąż! mój mąż! — rzucając gwałtownie ramionami, odezwała się młoda pani — mój mąż jest do niczego, jak skoro odejdzie od biurka i rzuci pióro, lub wyjdzie po za zakres codziennych swych zajęć dziennikarskich... Naówczas — chyba do trzpiotania się i zabawy jest zdatny. Mój mąż! — powtórzyła z wyrazem dziwnym, ruszając ramionami.
— Jakto? ten twój Anzelm, któregoś ty tak kochała?
— Ale ja go i dziś jeszcze kocham, a przynajmniej lubię bardzo — mówiła Dyzia dosyć zimno — ale z nim o takich sprawach mówić — ani podobna... Tyle bym zyskała, że może jutro, gdyby mu zabrakło przedmiotu — gotów by tę historyę w Pogadankach i Przechadzkach wiedeńskich, przyprawną po swojemu, umieścić.
— O, mój Boże! twój Anzelm!
— Jenialny człowiek — póki pióro trzyma w ręku i pisze — jenialny, powiadam ci — iskry mu się sypią z pod pióra — ale całe życie szafuje na te codzienne fajerwerki... i na nic więcej go nie ma...
— Surową bo jesteś dla niego, i ręczę — za surową...
— A! chyba za łagodną! — przerwała Dyzia. — Jestem z uwielbieniem dla niego, ale bym się go nie poradziła nigdy.
— Ale ja — ja prócz ciebie nie mam tu — nikogo! zawołała Aniela — rachowałam na ciebie... jedną i jedyną... Cóż ja pocznę?
Dyzia zadumała się mocno i zapatrzyła w okno.
— Juściż ja ci się na coś przydam, to pewna — rzekła cicho — ale nie z pomocą męża. O! moja ty najdroższa! — dodała z uśmieszkiem tryumfu — my, to jest ja, mam stosunki ogromne... Mam cały dwór wielbicieli, a jakich jeszcze. W Volksgartenie gdy się pokażę, tłumy chodzą za mną.
— I ty pozwalasz na to?
Dyzia się śmiać zaczęła.
— Czyż może być co przyjemniejszego jak królować tłumom! jak hołdami być otoczoną! jak słyszeć szmer uwielbień do koła!
Smutnie słuchała Aniela i szepnęła:
— A mąż — cóż na to?
— Mąż? Ale on na to nie patrzy, bo pewnie innej jakiejś, mniej świeżej piękności hołduje naówczas, dla rozmaitości, a zdaje mi się, że gdyby czegoś dojrzał, to by się tylko uśmiechnął. Życie, moja droga, krótkie, młodość krótsza jeszcze. My więdniejemy tak prędko w tym pyle i wirze...
Nie wiedziała już co mówić panna Aniela, ona też przestraszyła się tem, co znajdowała w przyjaciółce.
— A! doktora, doktora dobrego, uczciwego, surowych zasad człowieka ja ci wyszukam — mówiła Dyzia, ciągle zamyślona. Przychodzi do mnie na wieczory staruszek jeden, który, sam o tem nie wiedząc, nie przyznając się do tego, tak się dobrze we mnie kocha jak i młodzi... Jest to człowiek poważny, radca ministeryalny. Ja się jego poradzę — a od czegoż on radzca i siwy?
Szeptały tak z sobą, gdy drzwi się pomału uchyliły, i spokojna, wypogodzona twarz pana Słomińskiego ukazała się w progu. Dyzia odwróciła głowę, pobladła ze strachu i z oczyma wlepionymi weń, siedziała nieruchoma.
Stary drzwi otworzył i wszedł.
Patrząc nań teraz, niepodobna się było słabości domyśleć, chyba po ogniu oczów i spojrzeniu nad wiek jego i ruchawem.
Zobaczywszy kobietę siedzącą przy córce, zatrzymał się zdala, nie mogąc jej od razu poznać i przypomnieć sobie, wlepiał w nią wzrok ciekawy.
— Tatko sobie nie przypomina... panny Dyonizy, a dziś pani Anzelmowej X...
— Panny Bremer! wszak tak! — zawołał wesoło stary — przyjaciółki twojej od serca, którą mieliśmy przyjemność mieć raz na wakacyach na wsi — a! jakże! przypominam! I owszem.
To mówiąc, rękę wyciągnął uprzejmie. Przestraszona pani Anzelmowa jeszcze do siebie przyjść nie mogła, ale widząc go tak spokojnym, uprzejmym, pamiętającym dobrze przeszłość — ośmieliła się w krotce.
— A pani co tu w Wiedniu porabia? — rzekł stary.
— Ja, panie, zostałam Wiedenką — odezwała się Dyzia, rumieniąc — poszłam tu zamąż.
— Jak to! Za Niemca? — spytał Słomiński.
— A! nie, mąż mój jest jak i ja ze Lwowa — lecz z wielą innemi, tutaj zrobił karyerę — ma tu zajęcie.
— I czemże się zajmuje?
— Jest dziennikarzem.
— A! nie wiedziałem, prawdziwie! aż mi wstyd! Jest więc polski dziennik we Wiedniu?
— A! nie, — rumieniąc się przerwała Dyzia — mąż mój pisze po niemiecku.
— Po niemiecku!! — zawołał stary zdziwiony, spojrzał jakoś dziwnie i zamilkł.
— Jakże? — spytał po chwili — możecie tu państwo wyżyć w pośród obcych?
— O! panie! myśmy się już z niemi zżyli i sami prawie stali obcymi.
Słomiński się zadumał smutnie, twarz mu się jakimś chłodem oblokła, znikł z niej wyraz wesołości z jaką witał Dyzię, westchnął.
— Bardzo jestem szczęśliwy — rzekł zimno i ceremonialnie — iż Aniela na czas naszego pobytu, znajdzie tak miłą towarzyszkę.
Wymówiwszy te słowa skłonił się, uśmiechnął grzecznie i wyszedł do swojego pokoju.
Dyzia rzuciła się do ucha przyjaciółki.
— Ale się wam śni chyba! Ojciec twój zupełnie jest zdrów i przytomny.
Aniela nic na to nie odpowiedziała, łzy biegły jej z oczów. Dyzia dała jej trochę wypłakać.
— Cóż ty dziś myślisz robić? — zapytała.
— Ja — będę przy ojcu siedziała — czekając aż mi dasz doktora, i obmyślimy środki wprowadzenia go do nas, pod jakimś pozorem...
— A wieczorem?
— Wieczorem, także...
— Ale ojca by należało rozerwać — mówiła Dyzia, niema nic lepszego na melancholię jak trochę zabawy... Dają dziś tę cudowną Fantaskę... możebyśmy bilet dostać potrafili. Napisałabym o to do męża, do biura, nakazując mu, pod utratą mej łaski...
— A! dziękuję ci serdecznie — ale ojca na teatr prowadzić nie mogę — exaltuje go zbytecznie lub gniewa...
— Ale się będziesz ogromnie nudziła!
— A! bynajmniej, jam do samotności nawykła i mam książki, — mówiła Aniela — nie troszcz się o mnie.
— A! proszę cię! książki — przerwała Dyzia żywo — któż to dziś może czytać? w mieście? — przynajmniej ja oprócz dziennika, a w nim artykułu mojego męża — nie mogę w rękę wziąść książki. Zresztą oni ciągle jedno i jedno piszą. Ja już to wszystko doskonale wiem. Naturalnie, cóż innego czytać można oprócz romansu, noweli itp. A ja znajduję, że oni teraz nawet romansów zupełnie pisać nie umieją — salon w nich prawie nie wychodzi. Same łachmany. A jak zaczną o sercu i miłości — pasya porywa.
To wszystko bałamuctwo. Mój mąż powiada, że gdyby chciał, a miał czas, to by na rok nie wiem wiele takich romansów jak Jokai, Auerbach, Gutzkow napisał...
A — Auerbach ten nudny jak emetyk, po którym długo się skutku doczekać nie można a męczy... Pisze, pisze, pisze i niema końca... Czytałam trochę „Auf der Höhe“, także chwalono — ale to... Rączką niecierpliwie uderzyła się po kolanach...
Aniela nic jej nie odpowiadała.
— Przynajmniej w dzień, pojedźcie gdzie z ojcem dla rozrywki... no — na Prater! koniecznie!
— Może — gdybyś ty pojechała z nami...
— Bardzo chętnie, służę! Będę się starała ojca rozerwać, bylem się go obawiać przestała. Zobaczysz — zabawię go, zapaplam... rozerwę — mówię ci.
To mówiąc, poczęła trochę ściskać Anielę zawsze smutną i milczącą, poszła do zwierciadła poprawić ubranie, uśmiechnęła się sama do siebie, i nagle, jakby już zapomniawszy o wszystkiem, zwróciła się do przyjaciółki.
— Wiesz — szepnęła jej, śmiejąc się, na ucho — mam tu jednego młodziutkiego artystę — nigdym do niego trzech słów nie przemówiła, nie znam go, ale się we mnie na śmierć rozkochał. Gdzie ja się tylko pokażę, jest... Wszędzie, krok w krok, za mną... Modli się do mnie oczami, a ja udaję taką strasznie surową, ale mi go okrutnie żal... Śliczny chłopak i takiego coś ma w sobie poetycznego... Oczy czarne, włos długi... A, powiadam ci, czy szpieguje, czy sługi przepłaca, ale każdy mój krok odgaduje, pewną jestem, że go znajdę zawsze. Czasem, gdy nie wychodzę, to przed oknami krąży godzinami i wzdycha! Takie to zabawne powiadam ci...
Aniela zdumiała się niezmiernie tej mowie zamężnej pani, która dopiero przed półtora rokiem, z miłości za mąż poszła, ale nim miała czas na to dziwne zwierzenie się odpowiedzieć, Dyzia obwiązała się szalem, pocałowała ją w czoło, i jak ptaszek podskakując, wybiegła — drzwiami trzaskając za sobą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.