Nad modrym Dunajem/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Nad modrym Dunajem
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
NAD MODRYM DUNAJEM.
NOWELLA
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.




WARSZAWA.
NAKŁADEM MICHAŁA GLÜCKSBERGA.

1885.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 30 Мая 1885 года.

Warszawa. — W Drukarni S. Orgelbranda Synów, Bednarska N. 20.





Dzwoniono raz ostatni, gdy młodzieniec po podróżnemu, dosyć wytwornie i smakownie ubrany, z pięknym, małym tłumoczkiem w ręku, dopadł szybko wagonu drugiej klassy, nie pytając konduktora, niepatrząc kogo w nim znajdzie i zatrzasnął drzwi za sobą, rad, że pociągu nie straci. Trzymał w ustach cygaro, i dopiero umieszczając swoje pakunki na półce w górze, dostrzegł, że w wagonie siedziała kobieta i stary mężczyzna z siwemi wąsami. Skłonił się, wyjmując cygaro z ust i zapytał grzecznie:
— Czy pani pozwala?
— Proszę — odpowiedziano krótko.
Pociąg już ruszał — para świstała przeraźliwie, z ganku kłaniano się i wiewano chustkami odjeżdżającym, którzy rodziny i znajomych rzucali. Młodzieniec pakował się zmęczony, układał rzeczy i nie rychło usiadł w przeciwnym końcu.
Mimowolnie oczy się jego zwróciły na towarzyszów podróży.
Mężczyzna miał piękną, jakby ze starego portretu pożyczoną twarz, pełną powagi, bladą, wyrazem jakiegoś smutku i zamyślenia napiętnowaną.
Na pierwsze wejrzenie wydawała się ona typem polskim dosyć pospolitym, bo w kraju naszym nie zbywa na obliczach, które więcej obiecują niż znaczą w istocie. Wpatrzywszy się jednak lepiej w starca, postrzedz było można w oczach jego coś wybujałego, we wzroku jego niepokój jakiś i jakby egzaltacyę. Majestatycznie siedział, podparłszy się w bok z widoczną myślą uczynienia na widzu wrażenia. Powaga była przesadzona, ruchy wyszukane...
Ubranie acz podróżne, wedle starego polskiego obyczaju — okazywało także chęć odznaczenia się, dziwną w starym już człowieku. Z pod szarej, z pięknego sukna, z jedwabnemi potrzebami taratatki, widać było karmazynowy żupan atłasowy.
Gruby złoty łańcuch od zegarka z dewizkami świecącemi, wywieszony był wyraziście, u szyi błyszczała spinka z dużym rubinem, na pięknych, białych rękach sygnet z krwawnikiem świecił i kilka dużych pierścieni. Głowę nieco wyłysiałą okrywała czapeczka konfederatka, na bakier ułożona, aksamitna, niewiele osłaniająca wyniosłe czoło. Rysy szlachetne, kształtne, miały wyraz pańskiej dumy.
Nad wszystko jednak w tym człowieku uderzały oczy wypukłe, odznaczające się jakimś zagadkowym wyrazem, przybierały one tak rozmaity charakter, tak niespokojnie latały, a za każdym razem odpowiadały ich ruchom usta, tak dziwnemi drganiami, iż można było posądzić, że świeże wzruszenie zamąciło spokojem tej twarzy i wprawiło ją w jakiś stan nadzwyczajny.
Kilka razy głowa starca zwróciła się ku młodzieńcowi, jakby badając go, zdawało się, że nieznajomy zagadnie i przemówi, ale siedząca naprzeciw kobieta (prawdopodobnie córka, sądząc z wieku) — albo oczyma, lub dotknięciem lekkiem ręki, a nawet szeptem powstrzymywać się zdawała ojca i błagająco, niemal usilnie do milczenia go zmuszała.
Druga ta postać niemniej od pierwszej była zajmującą. Była to kobieta lat dwadzieścia lub niewiele więcej mieć mogąca, piękna bardzo, ubrana ze smakiem a skromnie, w której każdym ruchu znać było osobę lepszego wychowania, do wyższych klas społeczeństwa należącą. Ubranie jej, stosowne do podróży, widocznie ze staraniem było obmyślane i przystawało wybornie do charakteru twarzy, nieco surowego wyrazu, myślącej, a mimo młodości okrytej smutkiem głębokim.
Włosy miała ciemne, gładko przyczesane, oczy niebieskie, owal lica nieco pociągły, rysy regularne i delikatne.
Wpatrzywszy się w te dwie twarze, znać w nich było familijne podobieństwo, i mężczyzna w młodości mógł być tak pięknym jak była teraz smutna — prawdopodobnie córka jego. Podróżny przynajmniej na pierwszy rzut oka, pewnym był tego stosunku, który pełne poszanowania obejście się, potwierdzało.
Ciekawy trochę młodzieniec miał czas się pięknej pannie przypatrzeć, gdyż w chwilach, gdy się starym swym towarzyszem nie zajmowała, patrzała uparcie w okno, jak gdyby chciała wszelkiej ze strony nieznajomego zaczepki uniknąć.
Pociąg biegł już coraz żywiej, gdy od strony, przy której ci państwo siedzieli, stanął w oknie konduktor dopominając się o bilety, — kobieta żywo się ku niemu pochyliła i po cichu szeptać coś zaczęła... Widać było, że się uniewinniał, pomięszany nieco, a gdy młodzieniec bilet swój podał mu do odstęplowania, zapytał go, kto mu to dał miejsce, gdyż wagon ten był zamówiony.
— Na pierwszej stacyi będę pana prosił, ażebyś się przesiadł — rzekł — dam panu inny...
Gość odpowiedział dosyć kwaśno, kobieta się zarumieniła mocno, a stary z góry spojrzał na natręta — ale zmilczał.
Młodzieniec, bilet odebrawszy, rzucił się na swoje miejsce z wyrazem widocznym nieukontentowania i obrazy. I on też teraz począł w przeciwne patrzeć okno, żywo paląc cygaro... Gniewało go to nie wiedzieć dla czego, iż ci państwo sami dla siebie tylko cały wagon mieć chcieli i mogli wzgardzić jego towarzystwem.
Postanowił im to dać uczuć, iż wcale ani natrętnym być nie myśli, ani nawet zwraca na nich uwagę.
Młoda kobieta musiała to spostrzedz, bo parę razy przelotnie spojrzała niespokojna nieco i jakby sama z siebie nie rada. Przy pierwszej stacyi konduktor przyszedł coś poszeptać jej — a że młodzieniec już się gotował do wyjścia z wagonu i zdejmował już swój tłómoczek, oświadczył mu zafrasowany ażeby pozostał, bo miejsca w innym wagonie niema.
— Niechciałbym nikomu zawadzać! — mruknął głosem, w którym czuć było podrażnienie.
Kobieta spojrzała nań, rumieniąc się mocniej jeszcze, ale nie odezwała się nic, gdy stary mężczyzna zwrócił się ku niemu, i pomimo, że go córka za rękę chwyciła — odezwał się głośno:
— Wcale nam waćpan dobrodziej nie zawadzasz tutaj — miejsca mamy dosyć — ale — jeżeli wolno spytać? — z kimże mam honor?
— Eljasz Rżewski, odparł kłaniając się i usuwając, a nie bardzo chcąc w dłuższą wdawać rozmowę młody podróżny.
— A ja — wskazując na siebie palcem, który wprost do piersi skierował — odezwał się stary — ja jestem: — Koniecpolski Hetman koronny, Starosta...
Rżewski spojrzał na kobietę, której twarzyczka stanęła w płomieniach, łzy się jej zakręciły w oczach, bystro rzuciła nań błagającym wzrokiem. Obiema rączkami pochwyciła ojca, usiłując go powstrzymać od mówienia. Stary się uśmiechał z rodzajem politowania, a piękna twarz jego ciągle zwróconą była ku Rżewskiemu.
Teraz się tłumaczyło wszystko, pan Eljasz złagodzoną twarzą zwrócił się ku kobiecie, dając jej uczuć, że się niema od niego czego obawiać.
— Nieprawdaż, że to was — mój panie Rżewski dziwi, iż widzicie przed sobą Hetmana Koniecpolskiego, żywego i zdrowego? hę? W teraźniejszych czasach... pan Hetman z jednym Szerepetką służącym, jadący koleją, incognito, do rakuzkiej stolicy! Prawda!! mirabilia! — Rozumiem zdziwienie pańskie. — Ale — za pozwoleniem. — Oczywiście waćpan jesteś dobry szlachcic — patrzy mu to z oczów, masz fizys szlachecką. — Przepraszam, Rżewscy, jakim się herbem pieczętują — zapomniałem.
— Moja rodzina, odparł Eliasz, nosi na tarczy Krzywdę...
— Aha! tak jest! zawołał stary — wiem, pamięć mnie zawiodła! przepraszam! Stara i prawdziwa szlachta, bo to teraz fabrykowanej mnóstwo, a już wolę plebejusza jawnego, jak te bronzy pozłacane.
Rozśmiał się stary z ironią lekką, przymrużając oczy.
Rżewski słuchał nie mogąc wzroku odwrócić od kobiety, której twarz świadczyła co cierpiała. Oblewała się płomieniami i bladła, drżała i chwytała ojca za ręce, szeptała mu coś do ucha — wszystko to było próżnem.
Staruszek z lekka ją odtrącał i czując się sympatycznie pociągnionym ku sąsiadowi, chylił się do niego, zdając się mieć niepomierną ochotę przedłużenia z nim rozmowy. Na ostatek pocałował córkę w czoło i szepnął pół głosem:
— Ale dajże mi troszynę pogawędzić z szanownym sąsiadem. Czegoż się lękasz? On mojego incognito nie zdradzi przed Rakuszanami. I pytający wzrok łagodnie zwrócił ku Eliaszowi, który widząc już z kim miał do czynienia, starał się jak najpowolniejszym okazywać na wszystko.
— Moja droga Anielko — dodał odwracając się do córki — proszę cię, nie miej żadnej obawy, szlachcic czystej krwi szlachcica nie zdradzi. Droga się nam nie będzie wydawać tak długą. Czemubyśmy nie mieli pogawędzić??
Panna Aniela z oczyma błagającemi ciągle, popatrzywszy na nieznajomego, zdawała się nieco uspokajać — westchnęła tylko, padła w głąb siedzenia, podparła się na ręce, i zaczęła z rodzajem rezygnacyi smutnej patrzeć za okno, choć oczy nic pewnie, prócz własnych, kręcących się w nich łez, nie widziały. Cała była jeszcze przejęta, zarumieniona i drżąca.
Staremu przeciwnie twarz się wyjaśniła — uśmiechał się.
— Tak — mówił — dziwi to pewnie waćpana dobrodzieja, że mnie tu widzisz. Rzecz w istocie rzadka, widzieć umarłego, który tyle lat w grobie leżał, powróconego do życia — i to w takich jak ja okolicznościach. Ja tylko to panu jednemu, sub rosa, powiadam, kto jestem. Anielka ma słuszność, że o tem drudzy, ogół, vulgus, wiedzieć nie powinien. Oczywista rzecz, sceptycy, niedowiarki, śmiaćby się mogli, wzięliby mnie za szalonego, powiedzieliby żem mente captus. A no — tak nie jest — nie, zaręczam waćpanu. Jestem tylko w bardzo dziwnem i przykrem położeniu... Mam missyą, z którą zostałem wysłany, chociaż mi credentiales nie dano! Wystawże sobie być Rzeczypospolitej polskiej Wielkim Hetmanem Koronnym, a obudzić się wśród takiego nie swojego, zwichniętego świata!
Pan Eliasz słuchał nie przerywając, z uwagą wielką. Stary mówił ciągle żywo, ale wesoło i ochoczo — jakby miał gwałtowną wygadania się i wywnętrzenia potrzebę, długo niezaspokojoną.
— Niezbadane są wyroki Boże! Po co mnie zesłano na to nieszczególne widowisko! — nie mogę sobie jasno zdać sprawy, lecz że to na coś być musi potrzebnem, nie wątpię. Leżałem w trumnie zamczystej, cynowej, pod pieczęciami i kluczem, tak że z ziemskiej mej powłoki nic się uronić nie mogło.
Jednego poranka, dano znać — wstawaj — i zbudziłem się, oblekając ciało bez najmniejszej trudności...
Stary z uwagą popatrzał na twarz słuchającego, a nie znajdując na niej wyrazu ironii ni niedowiarstwa, bo pan Eliasz umiał je w sobie poskromić i litość czuł nad biednym starcem obłąkanym — mówił dalej coraz poufniej:
— Nie byłem dobrze poinformowany, jakie zaszły zmiany w Rzeczypospolitej — mnóstwo mnie spotyka niespodzianek. Przeszłości z tą teraźniejszością pogodzić nie umiem jeszcze.. ale — oswajam się powoli. Poczekał trochę na odpowiedź, a nie odbierając jej, mówił zwolna.
— Jestem tedy zesłany tu, incognito, w celu zbadania gruntownego, co się z tą naszą nieszczęśliwą Polską stało — a widzę, że czas był aby z góry o tem pomyślano jak radzić — bo dyable źle jest u nas. Nie spodziewałem się takiego upadku. Co najgorzej, z koleiśmy się wyrwali, tradycyi pozbyli, rozpierzchnęli, rozleźli, ten do Sasa ów do lasa...
Znowu spojrzał Rżewskiemu w oczy — a ten milczał nie wiedząc czy ma potakiwać, czy badać, zaprzeczać czy milczeć. Ostatnie zdawało się najbezpieczniejszem.
— Ja się w tem wszystkiem rozpatrzeć muszę, mówił stary, i w górze zdać raporta. Należy coś radzić. Bezkrólewie u nas kompletne — formalne interregnum, bez Prymasa, nawet sądy kapturowe się zbłąkały i powagi nie mają. Gdyby tak dłużej iść miało, przepadniemy; a Polska ginąć nie powinna i nie może... Prawda? zapytał wlepiając oczy w towarzysza.
Ten, głową tylko, dał znak potwierdzający i — jakby rady zasięgnąć pragnąc, co ma uczynić z biednym obłąkanym, popatrzał na córkę — która oczyma proszącemi miłosierdzia wejrzała na niego. Łzy się w nich ciągle kręciły.
Pan Eliasz Rżewski był chłopakiem żywym wprawdzie, ale dosyć rozsądnym — umiał się więc do każdego zastosować położenia. Stary pan przysunął się do niego, okazując wielką jakąś sympatyę. Białą swą rękę wyciągnął ku jego dłoni i uścisnąwszy ją, począł mówić dalej z wyraźnem zadowolnieniem, iż mu wolno było długie przerwać milczenie.
— Osobliwsze sprawy boże — rzekł z uśmiechem dobroduszności pełnym. Ja! Wielki Hetman Koronny, pan z panów, niegdyś pierwszy dygnitarz w naszej Rzeczypospolitej, dziś skazany na odegrywanie roli podrzędnej jakiegoś zamożnego szlachcica i ukrywający się pod imieniem pana Modesta Słomińskiego — nie uwłaczam ja urodzonym Słomińskim, jak i innej szlachcie naszej, z której łona i my wyszliśmy gradatim do buław i krzesła, ale co Koniecpolski, to przecie nie Słomiński...
Rozśmiał się, potarł czoło, poprawił czapkę, córce dał znak, aby była spokojną i mówił dalej:
— A waćpan dobrodziej — (rzekł cicho), czy należysz do wskrzeszonych, czy do żyjących po raz pierwszy?
Odpowiedź była nader trudną, zatrzymał się z nią młodzieniec chwilę, a żwawy starzec już ciągnął dalej:
— Jest to rzecz powszechnie wiadoma, choć się o tem nie mówi publicznie, że są dwa ludzi rodzaje — zmartwychwstańce, którzy przychodzą z tamtego świata, na nowo ciało przyoblekając, aby kierować młodymi — i ci, co się raz pierwszy rodzą. Właśnie to pomięszanie dwóch rodzajów, ludzkość wiedzie bezpieczniej, aby nie pobłądziła.
Jakże? czy asindziej czujesz w sobie starego jakiego nieboszczyka, rediviva? hę? co?
Rżewski zebrał się nareszcie na odpowiedź bardzo prostą:
— Nie, nie czuję, panie hetmanie.
— A! tsyt! Hetmanem mnie na głos nazywać nie wolno! O tem, najgłębsze milczenie — mogłoby to całkiem missyę moją sparaliżować. Mundus vult decipi. Tymczasem przypuszczaj asindziej, że masz przed sobą prostego szlachcica... choć, choć ja wielkiego ducha w sobie noszę...
A! ciężar to też wielki! wierz mi, oczyma przeszłości patrzeć na teraźniejszość i czytać, co to teraźniejsze tałatajstwo pisze o nas, tyle nas rozumiejąc co chińszczyznę.
Począł się śmiać serdecznie...
— Ile razy czytam co o przeszłości naszej, chce mi się śmiać i płakać! Co oni z nas i naszego świata robią — dodał z politowaniem. Klucz stracili do pisma naszego, czytają go w swoim języku, i dziwolągi ztąd rosną. Jeden nas mierzy francuskim metrem, drugi niemiecką stopą, trzeci moskiewskim arszynem, a czwarty idealną miarą przez siebie wymyśloną, do swej karłowatej postaci. Cha! cha! cha!
— Mój kochany ojcze — odezwała się cicho panna Aniela — mówicie zbyt żywo... Zawsze ojca takie mówienie rozdraźnia. — Możemy spocząć trochę.
— Moja Anielciu droga, już ty się tak bardzo nie troszcz o mnie, proszę cię. Ja rad jestem że oto tak miłego znalazłem interlokutora, przed którym się wywnętrzyć mogę, nie obudzając jego śmiechu. To mi ulgę sprawia — powiadam ci...
— Tak, tak — ciągnął zaraz dalej zwracając się ku panu Eliaszowi, przeszłość nasza jest zupełnie zapomnianą i zdefigurowaną. Ja wprawdzie nie asystowałem wielkiej metamorfozie, gdy w pożarze naszej Troi spłonęły tradycye narodowe — bom leżał jeszcze w mojej trumnie cynowej, z której niekiedy tylko duchem wyrywałem się pobujać nad ziemią naszą. Tych rekreacyi nieboszczykowskich używałem zwykle, jako wielki miłośnik natury, na wycieczki po nad lasy i pola. — Nie rychło dopiero, uderzyło mnie to, że i twarz naszej Rzeczypospolitej zmieniać się zaczęła, wykrzywiać, a zmarszczkami okrywać. Właściwie niewiem dotąd kiedyśmy stracili wątek.... a waćpan niewiesz?
— Nie — ja nie wiem — krótko rzekł Rżewski.
— I nikt niewie. Pytałem jednego profesora, uczonego aż do fiksacyi w Krakowie, i jednego niemniej rozumnego i erudyta, choć jeszcze przytomnego, we Lwowie, — żaden z nich niewie dobrze, gdzie się nam nić urwała — choć jeden się grzebał w archiwach austryackich, tam szukając koniuszka, drugi pruł mnóstwo książek, myśląc że się gdzie mógł w nich zapodzieć. Oba mi mówili iż urwanego końca żaden nie znalazł, a z labiryntu w jakim jesteśmy, bez tej przewodniej nici Aryadny wyjść nader trudno... Może, niepodobna. Ja właśnie jadę oto do Wiednia, przyznam się panu dobrodziejowi, dlatego ażeby dośledzić czy koniec nitki z węzełkiem, nie dostał się Austryakom przy pierwszym rozbiorze. Oni sami mogą o tem niewiedzieć — tak jak w ogóle nie dobrze wiedzą zawsze co się z nimi dzieje. Co się tyczy Prusaków, tam już niema co szukać, bo oni by z niego albo knot zrobili do armatniego lontu, albo by go na swoją barwę przefarbowali i — z pozwoleniem — spaskudzili. Że w Moskwie niema nitki tej, dotąd pewny byłem — ale? któż to wie — u kaduka... mógł ją sołdat schować do kieszeni.
Westchnął.
— Szukaj że tu!! dodał smutnie.
— Niechaj ojciec odpocznie — odezwała się panna — tak śliczne mijamy położenia, kraj taki żyzny — drzewa — łąki...
Stary wyjrzał oknem i westchnął.
— E! to wszystko furda jest — rzekł — przeciw temu czem była Polska za moich czasów — to była śliczność! to był obrazek! to był raj ziemski... ach!
Pan Eliasz Rżewski, który się w tej wierze chował, że świat i Korona polska, acz połamana, ogromnie od lat kilkuset wypiękniały i wyrosły — nie mógł się już tym razem od śmiechu wstrzymać.
Staruszek to dostrzegł.
— Śmiej się asindziej — ja mu tego za złe nie wezmę, śmiej się, boś starej Polski nie znał i nie widział. Było inaczej, ale, Bóg mi świadkiem, jak w Raju... W Raju, jak wiadomo, były węże — i u nas na nich nie zbywało, przecież raj dla tego był rajem. Później się to coraz psować zaczęło i do szczętu wywróciło. Ale za moich czasów, miłosierny Panie — jak to wszystko w piękną było zlane całość — jak to śpiewało chórem zgodnym chwałę Bożą!
— Jednakże — odważył się wtrącić Rżewski.
— Jednakże — podchwycił, niedając mu mówić stary — jednakże z okruchów nie sądźcie — kości się tylko zostały, z których wy o żywem ciele rzeczypospolitej wyobrażenia mieć nie możecie. Wam się zdaje, że z zęba można odgadnąć słonia i nosorożca... — ale, choćbyście go nawet odbudowali, nie zagada on do was — życia jego nie zgadniecie... Życie ma tajemnice swe, które z niem schodzą do grobu. Tak z nami zeszła tradycya polska, polski duch, polskiej zagadki słowo...
Stary mówiąc to w okno zaczął patrzeć i śmiał się sam do siebie. Panna Aniela skorzystała z tej chwili, i dobywszy prędko kobiałkę, którą miała przy sobie, chcąc widocznie odwrócić rozmowę — otworzyła ją, pytając czyby ojciec nie chciał czego zjeść lub napić się.
— Ja właściwie — rzekł stary z półuśmiechem pełnym ironii dumnej, — ja właściwie — ty — wiesz — ja wcale jeść nie potrzebuję — ja żyję duchem, ale dla oka ludzkiego, nie chcąc zdradzić mojego incognito — jem przez grzeczność tylko — i — żeby ciebie uspokoić — bo, i ty mnie nie rozumiesz — i ty mi nie dowierzasz...
Westchnął boleśnie.
— Wszyscy wy, macie mnie za pospolitego człowieka, podlegającego zwykłym warunkom życia, potrzebującego chleba i mięsa...
To mówiąc stary ruszył ramionami, zapatrzył się we wnętrze kobiałki, sięgnął machinalnie ręką, dobył kawałek bułki, w której szynka była ukryta, i jeść zaczął z największym apetytem — na co sam nie zdawał się najmniejszej zwracać uwagi.
Panna Aniela wyciągnęła swoją podróżną spiżarnię do towarzysza podróży — z uprzejmem zaproszeniem, ale ten odmówił grzecznie. Pan Słomiński wydobył flaszkę z winem, nalał sobie kubek, wypróżnił go ochoczo, i jakby już zapomniał o czem tylko co mówił — bezmyślnie się w okno zapatrzył.
W tem właśnie się zatrzymano na stacyi; i z wagonów trzeciej klasy, mężczyzna w siwej kapocie, zbliżył się do drzwiczek, spoglądając w okno. Był to stary sługa pana Słomińskiego, który zobaczywszy go, uśmiechnął mu się.
— Cóż, mosanie Fedorowicz — rzekł do niego — czy i ty pochwalasz tę szaloną jazdę, którą szatan wymyślił... aby ludzi nabawić nieustającą gorączkę. Opisana jest w Apokalypsie... hę?
Fedorowicz ramionami ruszył tylko.
— Nie lepiej to nam było dawniej, mówił stary, jechać ze dworem, własnemi końmi, własną wolą, ruszać sobie rozglądając się swobodnie po świecie — niż dziś tą parą lecieć do dyaska na skręcenie karku, pozamykanym w pudełkach, pod komendą niemieckiego wartownika, który cię w niewolę zakuwa. Zawołajże tu — stój — abyś fantazyi dogodził...
— Ale za to, prędko jaśnie panie, odparł zażywając tabaki Fedorowicz.
— Prawda, tak prędko że się niewidzi nawet przepaści przed sobą, a gdy się ją dojrzy, nie czas się cofnąć.
Zadzwoniono. Fedorowicz skłonił się i odszedł tabakierkę chowając, stary jeść przestał i pociąg ruszył dalej.
— Powiadacie że u was teraz gospodarstwo lepsze — odezwał się śmiejąc stary — gdybyście moje widzieli i szkuty co szły do Gdańska i spichrze!! Ba! ba! Ziemia się wysiliła, a może i zniechęciła do takich dudków rodzić — bo ona też nie taka głupia jak się wam zdaje...
Ręką machnął.
Mijali właśnie fabrykę jakąś, z której kłęby dymu buchały. Stary w milczeniu potrząsnął głową.
— Truciznę na alembikach pędzą, rzekł — ale trudno — trudno — na to już poszło.
W czasie rozmowy i wykrzyków starego, Rżewski zrazu zaciekawiony słuchał pilnie, później go więcej może zajmowała, cierpieniem widocznem napiętnowana twarzyczka córki niż ojca. Na niej znać było obawę, ból, upokorzenie, tak że Eliasz patrzał na nią nie mogąc oprzeć się współczuciu, które się w nim coraz wzmagało... Ona ciągle się starała nakłonić starego aby zamilkł — nic to jednak nie pomagało...
Szczęściem kieliszek wina wypity i sam ruch jazdy, a może ranne wstanie, spowodowały senność, westchnął parę razy, wygodnie zasiadł w kątku, począł drzemać, usta mu się zlekka otwarły, uśmiech łagodny zdawał rozjaśniać twarz bladą — i — usnął. Córka śledziła w milczeniu każdy ruch jego i zdawała się lżej oddychać, gdy się przekonała, że sen nim owładnął zupełnie. Tym samym wzrokiem proszącym litości, spojrzała na Eliasza, który z ostrożnością zbliżywszy się do niej szepnął:
— Bardzo mi przykro, żem mimowoli naraził panią na taką nieprzyjemność — ale — nie mogłem przewidzieć!
Panna Aniela dziękczynnie mu spojrzała w oczy.
— Obrońże pan nas, jeśli to możliwe, od innych, niepotrzebnych świadków — rzekła głos zniżając — nieszczęście to, niedawno nas spotkało, mało kto oprócz najbliższej rodziny, wie o niem.... Jesteśmy w takiem położeniu, że się z tem taić musimy. Wiozę ojca do Wiednia, aby zasięgnąć rady lekarzy.
— Jeżeli pani pozwoli, a ja się jej na co przydać mogę, będę chętnie służył, gdy raz już wypadkiem zostałem wtajemniczony. Na deskrecyę moją liczyć pani może bezwarunkowo... gdyby tylko sam ojciec pani, nie wydał się z tem.
— A! to co się z panem trafiło, było zupełnie wyjątkowem — odezwała się panna Aniela. — Nie wiem, podróż, rozdrażnienie, czy jakaś sympatya skłoniła go do tego. Zwykle się lęka szpiegów, widzi ich we wszystkich, nie mówi nic, a w życiu codziennem jest zupełnie przytomnym.
— Ale cóż za przyczyna mogła...
Aniela westchnęła.
— A! panie! miłość kraju, ciągła myśl o nim, o jego przeszłości, o nieszczęściach, co nas spotykają... spowodowała chorobę...
Zamilkli, stary spał ciągle, ale we śnie poruszał ustami, jakby z duchami rozmawiał. Córka patrzała nań i łzy się jej z oczów toczyły...
Zbliżyła się stacya i przystanek, była więc obawa, aby to Słomińskiego nie przebudziło... Córka troskliwie firankami przysłoniła okna, a Rżewski usunął się na miejsce swoje.
Nie pomogły jednak te ostrożności, bo gdy się pociąg zatrzymał, stary obudził się, oczy przetarł, chwilę zdawał się zbierać myśli i przypominać sobie, gdzie, jak i z kim się znajduje. Spojrzał na córkę, na Rżewskiego, odsunął firanki i wyjrzał na podwórzec przed stacyą, wśród którego kręcili się z wielkim pospiechem podróżni, usiłując coś na prędce dostać do zjedzenia i wypicia. Niektórzy wygodnisie w pantoflach haftowanych i czapeczkach lekkich, z cygarami w ustach, przechadzali się przed drzwiczkami swych wagonów, aby nieco rozprostować po długiem siedzeniu.
Stary milczał i nie wyglądał już nawet — choć znowu podszedł ku niemu Fedorowicz. Panna Aniela rzucała roztargnionemi oczyma, nie widząc nic, gdy nagle nasunęła się jej na oczy jakaś figura, i szybko zasłoniła się firanką, rzucając w głąb powozu, dając znak Fedorowiczowi, aby odszedł. Skinęła na ojca, aby się także schował, co on zrozumiawszy, usłuchał jej.
Rżewski ciekawym był, co za człowiek mógł takie na biednej rodzinie uczynić wrażenie i podniósłszy się nieco, dostrzegł dosyć śmieszną, ale nie zasługującą, jak mu się zdawało, na tak wielką uwagę — postać, znajomą sobie oddawna.




Przechadzający się po peronie mężczyzna, zaledwie średniego wieku, raczej młody niż stary — z daleka wcale pokaźnie wyglądał; widziany w pewnej odległości mógł złudzić wielkiem podobieństwem do bardzo przyzwoitego człowieka. Ale to czem się wydawał, winien był wielkiemu kunsztowi z jakim zrobił z siebie tę lalkę sztucznie wytresowaną. Był on jednym z tych co gdy się sam na sam z sobą zostaną, cale są inaczej, niż gdy na pokaz występują. Wszystko w nim było obrachowane, wystudyowane, zapożyczone, wyrobione pracą, począwszy od rysów twarzy, aż do chodu i mowy.
Dość było spojrzeć aby odgadnąć pochodzenie jego: kształt nosa, mięsiste usta, oczy czarne, brwi grube i gęste, włos kruczy kręcony, zdradzał krew wschodnią. Nie był wcale brzydki ale wyraz twarzy, dobroduszny i miławy, okrywał źle ów egoizm spotęgowany do najwyższego stopnia, egoizm plemienia długo prześladowanego, które w końcu w obronie bytu, nawykło niepatrzeć za jakie chwyta środki, byle wypłynąć. Wieki owe prześladowania minęły, ale nawyknienie i tradycya samolubstwa wkorzeniły się i wlały w krew pokoleń.
Pan Izydor Paschalski, na którego w tej chwili patrzał zdala, z wagonu podróżny, od lat kilkunastu był już z imienia chrześcianinem. Środek ten snać także mu był potrzebnym do przebicia się przez świat. Kosztował on go wiele, gdyż starą matkę (jak mówiono) o śmierć przyprawił. To jednak nie zdawało się wcale ciężyć na sumieniu tego jegomości, który chodził i poświstywał wesoło. Oblicze miał swobodne, bo przed ludźmi z troskami się popisywać jest najfałszywszą w świecie rachubą. To odstręcza — wiedział o tem Paschalski — i był też zawsze twarzy jasnej, humoru przedziwnego, wesołości niczem nie zamąconej. Jakim sposobem dorobił się dosyć znacznego, przynajmniej na pozór, majątku, nikt dobrze nie wiedział, ale się temu nie dziwowano. Paschalski stosunki miał różnostronne, w górę i na dół rozprzestrzenione, rozgałęzione, niknące oczom ludzkim w głębinach i wyżynach, do których sięgały. Ze znakomitym talentem, możnaby powiedzieć cynizmem, wciskał się tam nawet, gdzie mu stanowczo niechęć i wstręt okazywano.
Tak pewien był siebie, że zdobywszy najmniejszą nić przewodną, szedł dalej obcesowo, śmiało, z przewrotną rachubą na słabości ludzkie, które umiał zbadać, i z których bezwstydnie korzystając, rozpościerał się wkrótce tam, gdzie go w początku niemal za drzwi wypychano.
W tem robieniu stosunków z pomocą jednego środka — wygadzania słabościom, pan Paschalski był prawdziwie jenialnym. Śmiał się potem na uboczu z ludzi, których zwyciężył, podbił, wprzągł do swojego pługa, — i wyzyskiwał ich tym samym sposobem bez litości. W istocie obchodziło go tylko jedno w świecie — przebić się... przekonań, zasad, zdania szukać w nim było próżnem. Ludzie, pomimo że go po troszę znali, nie sądzili tak bardzo złym i niebezpiecznym jak był. Niektórzy, obałamuceni pozorną dobrodusznością, mieli go za istotę mierną i obojętną, a w pewnych danych razach, dającą się nawet zużytkować. W towarzystwach, do których się wciskał, Paschalski nie był zawadnym, gdyż umiał zręcznie zrobić z siebie co było potrzeba, grał rolę, jakiej wymagała chwila, bywał pobożnym aż do fanatyzmu w towarzystwie starych pań, libertynem z młodzieżą, ze spekulantami giełdziarzem, z literatami miłośnikiem poezyi, ze smakoszami gastronomem, a z anachoretami gotów był pościć o chlebie i wodzie, byle nie długo, a nadewszystko, gdy mu się to na co przydać mogło.
Żartował sobie potem zarówno ze wszystkich... Dla swych dawnych współwyznawców był nielitościwym. (Utrzymywano że ojca żyjącego miał w łapserdaku, do którego się nie przyznawał). Tak samo szydził z fanatyków wyszedłszy z ich towarzystwa i konceptami rzucał na niedowiarków. Słowem, oprócz niego samego nie obchodziło go nic.
Tak samo w przekonaniach politycznych, kierował się tylko potrzebami chwili — był austryackim schwarzgelberem zagorzałym w Wiedniu, patriotą polskim we Lwowie, czcicielem tradycyi i konserwatystą w Krakowie, wielbicielem Rossyi gdy jechał do Warszawy, admiratorem, dostawszy się do Berlina. Na prawdę ostatni mu najwięcej imponował, bo dla Paschalisa siła — była jedynym Bogiem.
Jak nikt nie wiedział zkąd doszedł do dwóch wsi i znacznych (których się domyślano) kapitałów, tak też nikt nie mógł wyjaśnić, gdzie i jak się wychował.
Jak on cały, tak i to było zagadką. W salonie umiał się znaleść, prawie nie narażając na śmieszność, chyba tem, że salonowe obyczaje — nie czując miary — trochę przesadzał. Mówił wybornie i „z szykiem“ po francusku, po niemiecku jak wiedeński „stutzer“, po polsku czytał i poprawnie, po włosku wcale nie źle, a po angielsku z biedy się mógł rozmówić. Pod tym względem nie dorównał mu żaden portjer wielkiego hotelu stołecznego.
Co więcej daleko. Paschalski czytał dużo i tak umiał się wywinąć z rozmowy o literaturze, iż się nigdy nie skompromitował. Takt miał nadzwyczajny — milczał, uśmiechał się, mruczał i zastawiał takiemi ogólnikami, z których można było bezpiecznie, jak z wexlu na kolei żelaznej, pojechać w prawo i w lewo.
Rżewski spotykał go we Lwowie w rozmaitych towarzystwach, nie miał dlań szczególnej sympatyi, ale go znosił. Pan Eljasz bowiem wielkim znawcą ludzi nie był, życie nie tak bardzo dawno rozpocząwszy na omyłki był narażony.
Uderzyło go to mocno, że panna Aniela, tak się przed wzrokiem Paschalskiego ukryła z pewną trwogą.
Zdala zobaczył go, niby obojętnie przechadzającego się po peronie, niby ani patrzącego na wagony — ale zarazem, wpatrując się uważniej, dostrzegł iż na zawrocie oczyma badał co się w ich wagonie działo — jakby się chciał przekonać kto tam siedział...
Przystanek był dosyć długi, poczta wypakowywała tłumoki i zabierała ztąd nowe. Paschalski po pewnym namyśle, poskoczył do swego wagonu, pochwycił torbę elegancką, na której widać było baronowską koronę, i przypadł do drzwiczek, które otworzył... Panna Aniela wstrzęsła się i zadrgała cała. Zajrzawszy, już nogą stał na stopniu aby wnijść, gdy kobieta, jakby o ratunek prosząc, strwożona spojrzała na Eljasza, a ten zrozumiawszy ją, podbiegł i zaparł sobą drogę natrętowi.
— Wszystkie miejsca zajęte! — zawołał stając we drzwiczkach.
— Jakże zajęte? — zapytał zmięszany zjawieniem się jego Paschalski. A! to wy, kochany Eljaszku... ale...
— Proszę cię — mówię — zajęte...
Paschalski się rozglądał, a panna Aniela widocznie oczów jego unikała — stary milczał dumnie.
Wtem dzwonić po raz drugi zaczęto... Natręt się parł do wagonu jeszcze, gdy Rżewski coś mu na ucho szepnąwszy i odtrąciwszy go z lekka, zatrzasnął drzwiczki, i założył je...
Zarumieniony mocno Paschalski stał jeszcze chwilę, rozśmiał się uśmiechem przymuszonym i złośliwym — i — odszedł.
Panna Aniela odetchnęła, oczyma tylko podziękowała Rżewskiemu, który na swoje miejsce powrócił. Pociąg już ruszał, gdy stary się odezwał:
— Ale dla czegożeście nie wpuścili Paschalskiego? Wszak to on zdaje mi się? Tak! Wcale miły i porządny człowiek — a jaki patryota??
Nikt nie odpowiedział staremu, który się zadumał — a wkrótce potem znowu drzemać począł.
Panna Aniela dobyła książkę z podróżnej torbeczki, podparła się na ręku i czytać zaczęła.
Rżewski to na nią spoglądał ukradkiem, to dumał, to po okolicy rzucał okiem roztargnionem.
Ta młoda kobieta, którą widział po raz pierwszy w życiu, mocno się go już zdawała zajmować, choć w ogóle nie zwykł był na kobiety lepszego towarzystwa zwracać uwagi. — Należał on do młodzieży naszego wieku, która zużywszy się na poufałem towarzystwie łatwo przystępnych piękności wszelkiego rodzaju, wytwornie przystrojonych i udających doskonale (przez parę godzin) ideały — nie ma już smaku w rzeczywistym wdzięku niewieścim, ani poczucia piękności czystej, skromnej, dziewiczej. Wychowany przez matkę pobłażającą, dobrą i łatwowierną do zbytku, pan Eljasz pokryjomu przed nią wiele świata widział i — choć dla niej uchodził za niewiniątko, w istocie bardzo już był przed czasem zobojętniałym.
Pomimo to poważna panna Aniela zajęła go i pociągała, urokiem dlań nowym.
Miała ona ten wdzięk surowy kobiet, które muszą wszystkim ciężkim wydołać obowiązkom, jakie na nie wkłada sieroctwo, niedola, miłość rodziny, opieka nad cudzym losem. Nieszczęście jakie dotknęło jej ojca, uczyniło ją dojrzałą, pasowało na rycerstwo niewieście, na siostrę miłosierdzia, która o sobie zapominając, musi być milczącą ofiarą.
Znać to było na niej. Skromna, cicha, zimna nieco, a mimo to uroczo piękna, dla Rżewskiego była tajemnicą i czemś niezrozumiałem. Niespojrzała nań ani razu z tą zalotnością niewieścią, której często i cierpienie i nieszczęście nie pozbawia — zajęta była ojcem tylko. Powagą na swój wiek wydawała się starszą.
Eljasz rozpatrywał się w tej postaci dlań nowej zupełnie, znajdował ją cudnie — nieporównanie piękną i szlachetną. Zdjęta rękawiczka pokazała mu rękę prześliczną — zrzucony kapelusik, odkrył prawdziwe włosy, dorównywujące obfitością i pięknością fałszywym. Płeć była delikatna, wejrzenie czarujące, usta się śmiały tą tęsknicą pociągającą, która jest wdzięczniejszą od wesela. Pomimo to, pan Rżewski mówił sobie, że owa śliczna Panna Aniela — jest czegoś bardzo straszną.
Przestrzeń pomiędzy dwoma następnemi stacyami była niewielka. Po chwili, która się krótką wydała, pociąg stanął znowu i znowu podróżni wszyscy powysiadali, a Paschalski też przechadzać się zaczął, ukośnym wzrokiem spoglądając na wagon, w którym Słomińscy siedzieli.
Obok znajdował się wagon pierwszej klasy; drzwiczki jego były zamknięte, dopiero na tej stacyi głos się dał słyszeć z wewnątrz, dopominający się u konduktora, aby mu otworzono.
Na głos ten panna Aniela znowu zadrżała i nim ojca pospieszyła powstrzymać, stary się wychylił, rozśmiał, ręce wyciągnął.
— Hrabio Penterze! jak się masz.
Właśnie z tej pierwszej klasy dobył się człowiek lat średnich, otyły, słusznego wzrostu, twarzy okrągłej, z małym wąsem — i zdziwiony niby widokiem pana Słomińskiego, bystro rzuciwszy okiem wewnątrz wagonu, przystąpił do drzwiczek.
— Dokąd że to? do Krakowa, czy do Wiednia? — zapytał.
— A! do Wiednia — rzekł stary.
— No, to się doskonale składa, grubym głosem począł hrabia — ale dla czegożeście nie wzięli pierwszej klasy? Jak to można? Przynajmniej jaka taka jest rękojmia, że się nie znajdzie w towarzystwie nieprzyzwoitem.
— Ale bo ja — odparł Słomiński — ja, znajduję, że teraz częstokroć przyzwoitsze bywa uboższe towarzystwo niż majętne. Wszyscy komisanci bankierów i szulery jeżdżą pierwszą klasą.
— No — no! — zawołał poziewając hrabia — zapewne, trafia się to, ale od czegoż reński szafnerowi.
Wtem postrzegłszy pannę Anielę, wyprostował się, ukłonił i przybrał postawę kawalera, choć włosy miał dobrze szpakowate.
Wszystko to zdawało się dowodzić, że o Słomińskich nie wiedział wcale, że się bytności panny nie domyślał.
Stary pochylił się ku niemu przez okno.
— Czegoż to do Wiednia, hrabio? — zapytał.
Ruszył ramionami zagadnięty, położył rękę na oknie i odezwał się cicho:
— Jestemże przecie deputowanym i delegatem... obowiązki — obowiązki najświętsze. To darmo. Byłoby co robić w domu, ale kto wziął na ramiona ciężar, dźwigać go powinien.
— Nie uwierzysz, mój drogi Modeście, jak to dziś trudno, wśród tego chaosu drogę wyszukać, iść nią i drugich prowadzić. Ha! ha!
Słomiński pokiwał tylko głową i szepnął:
— Nie gadajże — zmiłuj się — szpiegów wszędzie pełno. Cicho.
I schował się w kąt wagonu. W istocie Paschalski podchodził już, jakby chciał podsłuchiwać. Hrabia nie oddalił się od drzwiczek, zajrzał ku pannie Anieli.
— Jakże pani — zdrowie?
— Dziękuję hrabiemu, — jam zawsze zdrowa.
— Podróż pani nie męczy.
— O! bynajmniej.
Ciekawe oko puścił hrabia w głąb wagonu, dostrzegł w nim widać Rżewskiego, którego osobiście nie znał i to go od przedłużania rozmowy wstrzymało.
— Panie Modeście — rzekł na odchodnem po cichu schylając się do starego — przesiądź się ze mną do pierwszej klassy. W cenie mała różnica, będzie państwu wygodniej. Ja za konduktora ręczę że samych nas zostawi.
Aniela tylko spojrzała na ojca jakby się lękała przyzwolenia, a Słomiński zrozumiawszy córkę, podziękował.
— Dobrze nam i tu — rzekł — zostaniemy.
Jeszcze miał wychyloną głowę, gdy przechodzący młody mężczyzna usłyszał głos jego i skłonił mu się.
Hrabia przywitał go dosyć zimno.
— Patrzajże — szepnął — i ten do Wiednia, ani chybi już coś knują.
— Tst! zlituj się! szpiegi, żywo przerwał Słomiński — jesteś nieostrożny.
— Bo niemam nic do zatajenia — odparł Hrabia — mógłbym się spowiadać na Rynku... Co mi tam!
Mężczyzna, który w tej chwili pominął hrabiego, a którego Paschalski za rękę pochwycił i witał śmiejąc się głośno — był słuszny, przystojny, śmiałego wyrazu twarzy, ale rysów dosyć pospolitych. Energia tylko biła z tego oblicza wyciosanego grubo ręką natury, w twardej bryle jakiejś, która się kształtniej obrobić nie dała.
Wszystko w nim zdradzało plebejusza — budowa, ramiona, ręce i same ruchy swobodne a zaniedbane. Ubiór też był niewykwintny, na pół myśliwski. W oczach błyszczała inteligencya i łatwość pojęcia.
Przywitał Paschalskiego widocznie mu się przylizującego — dosyć obojętnie i zimno. Ten usiłował go zatrzymać — ale młodzieniec wyrwał mu się pod jakimś pozorem i poszedł na stacyę.
— To jeden z menerów, szepnął hrabia po cichu... demokrata, liberał — konstytucyjny... — djabli wiedzą co... Niebezpieczny człowiek... bo to z fanaberyą, nie głupie, a bez tradycyi.
W naszych rękach mogłoby się to przydać, jako narzędzie — ale to już rości sobie równe naszym prawa, samo chce kierować sobą i drugimi, niewiedząc dokąd i po co? Już wolę takiego Paschalskiego, który za pieniądzmi goniąc służy nam i do przewodnictwa nie rości sobie pretensyi, ale to — ptaszki! ptaszki!
— Któż to taki? zapytał cicho Słomiński.
— Jakiś Troiński — nawet nie wiem i extra powątpiewam czy szlachcic — ale — co chcesz? taki delegat jak ja... a okrutnie nudna sztuka, wszędzie by rad nos wścibić, o wszystko się spiera, a rusza na przełaj swoim dworem. Żadnej karności, żadnego powodowania się nam, co mamy prawo, wymagać od nich deferencyi i akomodowania się.
Wtem dzwonek zaczął się odzywać niespokojnie, rozmowa się nagle przerwała, hrabia pożegnał Słomińskich, rzucił okiem na Rżewskiego i schował się w swej pierwszej klasie. Paschalski też pobiegł na miejsce, a ten, którego nazwano Troińskim, z bułką w ręku pospieszył zająć swe stanowisko, bo już drzwiczki z trzaskiem ryglowano. Machina świstała przeraźliwie, pociąg ruszał.
— Znasz pan hrabiego Pentera? — zapytał stary milczącego na uboczu Eljasza.
— Z imienia i z widzenia — ale osobiście — nie...
— Jest to mąż wielkiego poświęcenia... człek ofiarny! rzekł Słomiński. Wysoce go szacuję... rozumu wiele, charakter energiczny. Takich by to nam potrzeba.
Aniela drgnęła prawie nieznacznie, Eljasz, który może zdania tego nie podzielał — zmilczał. Stary popatrzał się na własne ręce i zadumał.
Jak gdyby pierwsze zwierzenie się przed Rżewskim wyczerpało go, stary długo do rozmowy nie wracał, nie mówił już nic, zdawał się przybity i smutny.
Tak cały niemal dzień upłynął. Nad wieczór dopiero przechylił się ku Eljaszowi.
— Zdaje mi się... ale nie jestem tego pewnym, bo pamięć mam osłabioną... często mnie ona zawodzi. Zdaje mi się, że wyznałem przed panem kim jestem w istocie. Tak? proszę więc o tajemnicę... Im bardziej się zbliżamy do Wiednia, tem należy być dyskretniejszym. Policya, szpicle, szpiegi, denuncyacye... moskiewscy ajenci... pruskie psy gończe... wszystkiego tego pełno. Gdyby tylko zwąhali kim jestem i co im grozi — Amen mnie.
Rżewski pospieszył go zapewnić najuroczyściej, że na niego rachować może.
— Bo widzisz — szeptał stary ożywiając się — gdyby się domyślili, że mam misyą spenetrowania jak tu rzeczy stoją, od samego Boga Ojca — dopiero by był strach! Jeszcze się go boją! A wiedzą że mnie ani zastraszyć, ani przekupić, ani zbałamucić nie potrafią — to darmo! oho!
Spojrzał bystro i znacząco...
— Możesz pan łatwo zmiarkować jakiej to wagi jest dla ojczyzny naszej: gdy Pan Bóg się dowie raz dokładnie i dokumentalnie co z nią ludzie bez jego wiedzy zrobili...
Jemu tam od 1772 roku ciągle fałszywe zdawano raporta... jedni przekupieni, drudzy aby nie martwić staruszka... Ja mu powiem całą prawdę, co będzie to będzie... Niech wie, jak się jego rozkazy spełniają. Nie ulega to wątpliwości, że w 1772 kazał nas przetrzepać i dać pro memoria. Skorzystano z tego i machnęli sobie proprio motu... Ale ja odraportuję... Nakaże śledztwo... i kompartacyą dokumentów, do tego jestem przygotowany... Zjedzie komisya na grunt...
Stary już się był zapalił i rozgadał bez miary... ręką machał... twarz mu płonęła — gdy córka nie wiedząc jak go pohamować, dobyła koszyczek i poddała mu jedzenie. Słomiński jeszcze kończąc i uśmiechając się do swego powiernika, machinalnie rękę ściągnął i głód zaczął zaspakajać. Rozmowa w istocie została przerwana — i — jechali dalej w milczeniu.




Znużeni przybyli podróżni do Wiednia. Stary przespał znaczną część drogi, Eljasz ją przedumał, nie mogąc się zdrzemnąć, tak dziwnie był sam, nie wiedząc dla czego, przejęty i niespokojny, panna Aniela twarz zakrywszy gęstą zasłoną, nieporuszona siedziała, nad ojcem czuwając.
Rżewski po kilkakroć miał przyjemność wysługiwać się w drodze towarzyszce, przynosił jej kawę, poił wodą, oznajmywał o odpoczynkach. Proszono go nawet, aby pozostał w wagonie. Staremu urządził siedzenie wygodne... Małe te grzeczności zawiązały rodzaj znajomości i stosunku, chociaż pan Eljasz myślał po cichu, że z każdą inną młodą osobą byłby więcej uszedł drogi i znaczniejsze uczynił postępy, niż z panną Anielą.
Przy wielkiej grzeczności i uprzejmości była dlań tak zimną, tak małomówną, tak jakoś do końca obcą — jakby do tego rodzaju poświęcenia, najmniejszej nie przywiązywała wagi.
Ponieważ stary Fedorowicz, sługa pana Słomińskiego, mało z domu wyjeżdżał, na kolei wcale sobie rady dawać nie umiał, i jego więc nietylko zastępować musiał Rżewski, ale się nim opiekować po troszę.
Gdy nareszcie przybyli do Wiednia i wedle starego obyczaju, zażądali jechać do Stadt Frankfurt, nie wiedzieć dla czego, pan Eliasz, który zwykle stawał po większych hotelach, postanowił towarzyszyć Słomińskim.
— Jeśli pani pozwoli — rzekł na Banhofie, pomagając do odbierania pakunku, stanę w tym samym hotelu co państwo. Naprzykrzać się im nie będę — ale, w razie potrzeby, będzie się pani mogła mną posłużyć. Znam Wiedeń doskonale, do roboty tak dalece niemam nic, a tu czy tam stanę, wszystko mi jedno...
Panna Aniela się nieco zarumieniła, trochę zdawała namyślać, spojrzała chłodnemi oczyma na grzecznego młodzieńca — i niemym tylko odpowiedziała mu ukłonem. Było to niewątpliwe przyzwolenie.
Pan Eliasz więc wziął drugą dorożkę i kazał się za Słomińskiemi wieźć do Stadt Frankfurt.
Dla czego to czynił, sam dobrze nie wiedział. Panna mu się tak bardzo nie podobała, żeby aż szalał za nią, stary go więcej śmieszył swoją niedolą, niżeli przywiązywał do siebie. Lecz obawa Paschalskiego, pewny wstręt do hrabiego Pentego, jakieś dziwne na widok ich wzdryganie się panny Anieli — odkryły mu część tajemnicy, którą był rad i ciekaw zbadać.
Ci ludzie widocznie także radzi byli w ślad iść za Słomińskiemi, w jakimś celu, bo hrabia Penter oświadczył głośno, że zawsze nie gdzie indziej stawał i staje, a Paschalski dopadł do zamówionego dorożkarza, dał mu papierek w rękę, i adres od niego dostał, dokąd jadą.
Rżewski to podsłuchał, podpatrzył, widział frasunek i obawę na twarzy panny, rad się był przypatrzeć tym jakimś dziwnym ich zabiegom. Co to wszystko znaczyć miało? nie pojmował...
Miał przeczucie, że może tam być użytecznym.
Cały więc szereg dorożek podążał do Frankfurtu i prawdziwym trafem w tej staroświeckiej gospodzie, więcej obrachowanej na gości przychodzących niż przyjeżdżających, tyle się razem wolnych mieszkań znalazło.
Oberkelner, widząc że pan Eliasz opiekuje się rzeczami Słomińskich i starym, dał mu pokój obok tych, które oni zajmowali. Hrabia Penter wziął paradniejszy apartament na pierwszem piętrze, Paschalski niewiadomo gdzie się pomieścił.
Nazajutrz jeszcze się Rżewski nie był ubrał, gdy do drzwi jego zapukano. Nie mógł o tak ranne odwiedziny posądzać kogo innego jak usługę hotelową i zawołał, że wejść wolno.
W tem nieznajomy mężczyzna, z uśmiechem na ustach, wsunął się do pokoju.
Z ubioru wniósł naprzód pan Eliasz, że się omylił chyba, wyglądał bowiem przyzwoicie i nie miał pozoru człowieka, który spekuluje na nieznajomych, ani pudełka pod pachą, ani książeczki za surdutem, chociaż wziąć go za komisanta podróżnego nic nie przeszkadzało.
Uśmiech i strój niby elegancki, a tandetny, błyskotki z talmigoldu, pierścień kawalerski na palcu, rękawiczki nowe, starannie poopinane, laseczka, płaszczyk, podejrzana wytworność ubrania, świeżo z rąk fryzyera wyszłe włosy — zbytek starania o powierzchowność, zawsze dowodzący, że we środku nie wszystko być musi w porządku... budziły wszakże pewne podejrzenia.
Rżewski też, zapytującego czy ma honor mówić z obywatelem, panem Eliaszem Rżewskim — przyjął potwierdzająco ale extra zimno, nie prosząc nawet siedzieć na razie.
Nastąpiło wymówione z cicha nazwisko pana Ernesta Zielonowskiego... Przybyły na dowód złożył kartkę wizytową na stole, a rzuciwszy na nią okiem, pan Eliasz wyczytał:

Ernest Zabawa
Ritter von Zielonowski.

U góry stał herbik jak plamka.
Przybyły tak niespodzianie rycerz ten, zaprezentowawszy się, zdawał nieco zakłopotany, jak ma przystąpić do rzeczy. Gospodarz mu się przypatrywał ciekawie. Był blady (życie wiedeńskie soki wysysa), oczy miał odrobinę kose, uśmiech jakiś krzywy, czoło niskie, nos nieoznaczonych ściśle kształtów, młody kartofel przypominający, coś niespokojnego w ruchach, jak człowiek, który całej swej odwagi musi używać, aby niedorzeczność popełnić.
— Czemże ja panu dobrodziejowi służyć mogę? podpomógł Rżewski.
— Mnie, osobiście, niczem, rzekł prędko gdy mu się raz usta otworzyły, rycerz — ja nie jestem z tych ludzi, którzy po hotelach napastują podróżnych. Niech pan wierzy...
Wstęp ten naiwny, wydał się panu Eliaszowi przerażającym. Rycerz zaczął mówić dalej, zawsze z wielkim pośpiechem, zdradzającym niepokój o wrażenie jakie uczyni, i oczyma śledząc pilnie twarz słuchacza.
— Jestem, mogę powiedzieć, reprezentantem... to jest, że się tak wyrażę... reprezentantem wielkiej idei, i w jej to imieniu, do pana dobrodzieja, jako znanego ze szlachetnych sentymentów, przychodzę...
Wielka idea i szlachetne sentymenta jeszcze mocniej nastraszyły Rżewskiego, któremu często małe nawet idee dały się we znaki. Zdało mu się, że ktoś zimną rękę wpuszcza do jego kieszeni.
— Zdaje mi się — rzekł chłodno — że tu zachodzić musi jakaś omyłka. Ja jestem człowiek bardzo pospolity i z ideami wielkiemi nie mam wcale do czynienia... więc...
— Przepraszam pana dobrodzieja — podchwycił rycerz — bardzo przepraszam, nie ma omyłki żadnej — pozwoli pan kilka słóweczek, to się zaraz wyjaśni... Wielkie idee potrzebują rozmaitych sił, aby się urzeczywistnić i wcielić mogły... Tu idzie o zbawienie ojczyzny.
Rżewski zbladł.
— Darujesz mi pan, rzekł, ale ja się nie czuję powołanym do tak wielkiego dzieła...
— Ale pan się przyczynić możesz do spełnienia go — dodał przybyły z rosnącym zapałem. Niech się pan nie trwoży, nie idzie tu o żadne ofiary osobiste. Pan dobrodziej podobno jest w pokrewieństwie, czy też w stosunkach z czcigodnym patryarchą naszym, panem Modestem Słomińskim?
— Ja! ja! podchwycił Rżewski — pokrewieństwo to ogranicza się tem, że mój tłumok stał przez pięć minut obok walizy pana Słomińskiego... a znajomość datuje od wczora.
— Jednakże — odparł rycerz jeszcze nie zniechęcony odporem — masz pan dobr. choć przystęp do niego. Tu idzie tylko o to, aby ten znakomity mąż i gorący patryota, chciał przeczytać mój projekt zbawienia ojczyzny. Poszlibyśmy z nim ręka w rękę.
— Darujesz mi pan — zawołał Rżewski cofając się — nie mogę mu być w niczem pomocnym — w niczem.
Rycerz się nieco zakłopotał.
— Raczże pan dobrodziej wysłuchać — mówię tu w imieniu tego co nam wszystkim jest najdroższem — w imie kraju. Mam nieochybny sposób wyzwolenia go i przywrócenia mu dawnej świetności.
To mówiąc przybyły ujął, nie pytając o pozwolenie, za krzesło i począł z kieszeni surduta dobywać mozolnie rękopism, którego rozmiary, do rozpaczy przywiodły Rżewskiego. Spojrzał na zegarek.
— Mam bardzo pilny interes — zawołał — przepraszam — natychmiast muszę wychodzić.
Ukłonił się. Rycerz nie zmięszany rękopism nazad do kieszeni wciskać zaczął, niespiesząc i dodał:
— Zatem jutro — albo po obiedzie, naznaczy mi pan łaskawie godzinę.
Nim pan Eliasz zebrał się na odpowiedź, puknięto do drzwi — i wszedł — Paschalski.
Rycerz na widok jego, już się niedopominając odpowiedzi, pochwycił płaszczyk i laseczkę i wysunął się z miną obrażonego.
Nowy gość z natarczywą poufałością, zbliżył się do pana Eliasza, usiłując go w twarz pocałować — ale Rżewski potrafił się jakoś obronić sztywnie rękę wyciągnąwszy.
Paschalski strojny już był bardzo smakownie i wdział na ranek swój najlepszy humor, którym myślał zapewne czarować, uśmiechał się cały zawczasu — od stóp do głów. Ręką wskazał na drzwi sąsiednie i zapytał cicho:
— Wszak tu stoją?
— Kto!
— Słomińscy.
— Być może — nie wiem.
— Nie wiesz? jechałeś przecie cały czas z niemi?
— Ale — o to nie dopytywałem, gdzie stać będą.
Pan Izydor rzucił się na krzesło — i zniżając głos tak, aby go z drugiego pokoju słyszeć nie było łatwo — spytał:
— Gdzieście się poznali!
— W wagonie — odparł Rżewski.
— A! a! I jakże się podobali! hę!
Coś złośliwego przebijało się w pytaniu, któremu wzrok towarzyszył przenikliwy.
— Staruszek i jadł i spał na przemiany, panna milcząc przez całą drogę w okno patrzała — odpowiedział Eliasz kończąc ubranie. Znajomość ograniczyła się tem, żeśmy wymienili nazwiska.
— A jednak! o figlarzu ty! stanąłeś dla nich umyślnie we Frankfurcie — rzekł Paschalski śmiejąc się ciągle. Panna ładna, nie przeczę — tylko po przyjacielsku, uprzedzić muszę, — bo ja ich dawniej znam, że — próżne marzenia i starania, stary — dziwak, ona też w zbytnich pretensyach. Lada szlachetka, jak my, posunąć się tam nie może...
A cóż myślisz robić w Wiedniu? — dodał. Juści nie spiskować? choć ten twój ranny gość dałby do myślenia — bo, coś mi na konspiratora wygląda...
— Konspiratora przeciw kieszeni — roześmiał się Rżewski — ja go nie znam.
Rozmowa się przerwała, Paschalski mimo to siedział, widocznie mu jeszcze o coś chodziło.
Zaczął dopytywać, usiłując dobadać co Rżewski z dniem pocznie, gdzie i o której godzinie jeść myśli, czy będzie na obiedzie w hotelu, w którym na górze jest sławne jedzenie.
Szło mu widocznie aby się coś jeszcze o Słomińskich dowiedzieć, że pan Eliasz mu w tem usłużyć nie mógł, bo i sam nie był uwiadomiony, a nie rad też mu posługiwać. Wietrzył jakąś intrygę, która w nim poczciwy wstręt obudzała.
Paschalski mimo swej śmiałości, poczuwszy że tu jakoś nie idzie mu łatwo, zaczął mówić o czem innem.
— Hr. Pentera znasz?
Z widzenia tylko.
— A, i ten tu już się znalazł? Bardzom ciekawy po co?
Słyszałem parę słów, które mówił do starego, o sprawach delegacyi, o kraju... gra rolę polityka!!
Rozśmiał się.
Jak gdybyśmy nie wiedzieli że przyjechałby starać się o koncesyę, a kto wie czy nie o portfel ministeryalny. W naszej poczciwej Austryi wszystko możliwe, nawet taki hr. Penter na ministeryalnym fotelu. Przed Słomińskim będzie grał rolę patryoty — to naturalna — po troszę przed wszystkimi Polakami, tylko z różnych tonów, nastrajając się wedle ich kamertonu, w gabinecie ministra udawać będzie jedyną podporę rządu w Galicyi i schwarz-gelbera.. Jemu, tak jak wszystkim nam, idzie tylko o siebie. Rozśmiał się znowu i dodał cicho:
— Nie przysiągłbym że stary wyga, gotów się pokusić o pannę Anielę... ojcu baki świecąc patryotyzmem.
Nie wdając się w drażliwą rozmowę, Rżewski powoli nakładać zaczynał ciasne rękawiczki i zwracając się do Paschalskiego, zapytał:
— A pan, jeśli pytać wolno, za jakim interesem przybyłeś do Wiednia?
— Ja? — rzekł pan Izydor — ja się rozrywam i obserwuję, nie mam potrzeby nic robić i o nic się starać. Mam dosyć tego, com się dorobił, w politykę bawić się nie lubię, do ambicyi jeszcze nie dosyć zestarzałem. To resurs na te lata, gdy już inne potrawy nie smakują.
Muszę zobaczyć operę, zjeść parę razy kolacyą w przyjemnem towarzystwie, posłuchać muzyki w Volksgartenie, pośmiać się z naszych menerów u Dauma... Słowo honoru — to wszystko...
— Ja tak samo — śmiejąc się, powtórzył Rżewski.
Paschalski popatrzał nań z uwagą, i wziął powoli, ociągając się, za kapelusz.
— Idziemy razem? — zapytał.
— Przepraszam... — właśnie przypominam sobie, że mam słówko napisać do domu.
— A! mruknął gość, wyciągając rękę — więc, do zobaczenia.
Zakręcił się po pokoju, jakby jeszcze coś chciał powiedzieć, rozmyślił się i wyszedł.
Rżewski popatrzył na zegarek, przejrzał się w zwierciedle, pogładził włosy, dopił resztkę oddawna wystygłej kawy, która stała na stoliku, i pomyślał co robić z sobą.
Wczorajsza twarzyczka panny Anieli, przypominała mu się ciągle, niepokoiła go swym smutnym wyrazem, radby ją był znowu zobaczyć.
Czy będzie na obiedzie z ojcem na górze, o tem wątpił; czy mu wypadało pójść do Słomińskich z wizytą? rozważał właśnie.
W Wiedniu w istocie do roboty nic nie miał. Przyjechał tu rozerwać się, sprawić trochę sukni, pochodzić trochę po Grabenie i pospacerować po Stadt-Parku, nie zapominając wieczorem Volksgartenu. Opieka nad tą panną, samą jedną z ojcem chorym, uśmiechała mu się, jako bardzo przyjemny obowiązek. Chciał się jednak dowiedzieć coś wprzódy o tych Słomińskich, bo zaledwie słyszał o nich.
Przeszedłszy się z temi myślami po pokoju, wziął za kapelusz. Nie szkodziło przejść się po mieście i siąść na chwilę w kawiarni, naprzeciw św. Stefana.
Zamykał swe drzwi właśnie, gdy z sąsiednich wybiegła prędko panna Aniela, obejrzała się i dała mu znak głową. Pan Eljasz krok podstąpił, aby spytać o zdrowie i rozkazy.
— Ach, proszę pana, proszę — zawołała pospiesznie Słomińska — o stanie mojego ojca, z którym się on przed nim, przypadkiem wydał w chwili zapomnienia, o którym nikt prawie nie wie, proszę, zaklinam, nie mów pan nikomu, nikomu...
Miałoby to daleko groźniejsze i boleśniejsze dla nas skutki, niżeli sam sobie wyobrażać możesz...
Złożyła przed nim ręce jak do modlitwy.
— Błagam pana!
Łzy postrzegł w jej oczach.
— A! pani! — zawołał przejęty — dosyć jej rozkazu...
Panna Aniela podała mu rękę i znikła.




Przed godziną obiadową, która prawie w całych Niemczech, w klasach średnich, jest dosyć wczesną, panna Aniela siedziała w swoim pokoju, od którego drzwi do ojcowskiego były otwarte — gdy zapukano leciuchno, i w tejże chwili kobiecina młoda, wystrojona, w której od pierwszego spojrzenia łatwo było można poznać Wiedenkę, wbiegła niezmiernie żywo do pokoju, z roztwartemi rękami, uśmiechniętą twarzyczką, rzucając się ku Anieli.
— Anielusiu moja droga!
— Dyziu! Dyziu moja, jakżem rada, że cię mam!
I uścisnęły się serdecznie, długo, jak dwie siostry, chociaż były tylko dobremi przyjaciółkami z jednej niegdyś pensyi. Dyzia wyszła jakoś za mąż do Wiednia, los jej poszczęścił — była dla tej stolicy stworzoną. Chociaż pochodziła z zamożnej lwowskiej rodziny, i była Polką, wychowanie, wpływy, coś zresztą niewytłomaczonego, czyniło ją, już nawet w latach, gdy się najwięcej zachowuje cech rodzicielskiego domu — prawie cudzoziemką.
Zamążpójście jeszcze się do tego więcej przyczyniło. Była jeszcze na pensyi, gdy piękna jej twarzyczka rumiana, okolona włoskami złotemi, buzia różowa do całowania stworzona, oczki niebieskie, uśmiech figlarny, skusiły młodego człowieka, wówczas jeszcze kończącego uniwersyteckie nauki. Dyzia była córką rodziców dosyć majętnych, ale rodziną obarczonych — stanowiło to właśnie trudność dla kochanka, który nie miał nic, nad głowę jeszcze nie zupełnie umeblowaną, i pięć palców, które nie wiele robić umiały, a nic zarobić nie mogły. Nie miała tyle aby jej posag starczył dla obojga, ani była tak ubogą, aby ją za pierwszego lepszego wydać chciano.
Młodzieńcza miłość pana Anzelma była szaloną, gwałtowną, namiętną — oboje kochali się tak, jak to tylko za młodu i w powieściach się ludzie kochają — co najdziwniejsza — wytrwali z tem przywiązaniem lat parę. Pan Anzelm, który w ówczesnych szkołach i uniwersytecie po niemiecku lepiej się nauczył niż po polsku, skończywszy nauki poleciał do Wiednia, szukać dla obojga chleba — poleciał z myślą o Dyzi.
Miłość czy talent — zagadka do rozwiązania trudna — poszczęściły mu. Z rozpaczy rzucił się do dziennikarstwa. Była to chwila gdy ono we Wiedniu rosło na drożdżach spekulacyi giełdowych, nawzajem spekulacye podtrzymując, gdy ludzie z cynizmem najosobliwszym dorabiali się pieniędzy i renomy. I miłości tylko wiele a trochę talentu potrzeba było, aby się przebić. Na tych panu Anzelmowi nie zbywało; z dosyć nędznie w początku płaconego feljetonisty w jednej z mnogich Press niemieckich, zyskał wprędce i dobił się stanowiska zapewniającego mu niezależność. Rodzice Dyzi złamani jej prośbami, stałością jego, wydali ją za pełnego nadziei młodzieńca — choć stary ojciec tego powołania dziennikarskiego i chleba papierowego nie rozumiał a mało weń wierzył. Dyzia od półtora roku była najszczęśliwszą z małżonek.
Wiedeń podobał się jej nadzwyczajnie, gdyż była roztrzepaną, zalotną, pustą, lubiącą się stroić, biegać, szczebiotać i zalecać kobieciną. Miłość dla męża trwała jeszcze, ale już znacznie pożyciem z nim złagodzona. Ze swej strony pan Anzelm był małżonkiem wygodnym i z systemu — eklektykiem. Miłość dla Dyzi nie przeszkadzała mu do małych intryżek za kulisami, do różnych przelotnych stosuneczków w mieście, do kolacyjek we czworo gdy się nadarzyła zręczność. Tak mało się z tym rodzajem życia ukrywał, że żona wiedziała lub domyślała się prawie wszystkiego, i — korzystała z nauki. Zresztą żyli z sobą jak najlepiej.
Chwile szału minęły, nastąpiła polityka i rachuba. Dyzia była świeżą i jak — szatanik ponętną, młodzież roiła się koło niej, męża to wbijało w pychę, a ją niezmiernie bawiło.
O przyszłości nie myślano tak bardzo wiele.
Dyzia nauczyła się tu na świat i życie patrzeć z epikurejskiego i utylitarnego stanowiska.
Być może iż teorye męża, z któremi się nie taił także — zastosowywała w innej sferze. Pan Anzelm, który dawno postradał rodziców, i wychowywał się o jałmużnie moralności, chwytając zrzynki i resztki etyki, jakie czasem na gościńcu młodzieńczego życia spotykał — za zasadę miał — dobić się mienia a życia używać.
Wiedział tylko to jedno, że są granice, po za które niebezpiecznie jest przechodzić, lecz gdyby nie to że groziło wyjście za nie — nie wiadomo gdzieby się zatrzymał. Wszystko mu jedno komu służył i jaką sprawę popierał. Gotów był dowodzić czarno, biało, czerwono, byle mu się to jak najlepiej opłacało. Był niby uczciwym człowiekiem w rzeczach drobnych i powszednich, w ważniejszych kierował się odrębną moralnością polityczną, która, jak wiadomo — zbyt skrupulatną nie jest.
Szkoła dziennikarska wiedeńska, w której się wychował, była jedna z najdoskonalszych do wyrobienia człowieka bez charakteru. Miał talent, to mu starczyło. Uważał go za jedyny majątek — zadaniem dlań było, aby jak najlepiej procentował. Umieszczanie tego kapitału było dlań obojętnem, byle hypoteka pewna.
Nie miał pan Anzelm w młodzieńczym zapale dosyć taktu, aby w tej kuchni swojego życia smażyć przy oknach zamkniętych... swąd wypuszczał na stolicę, wcale się go nie wstydząc. Cynizmu tego nauczył się od mistrzów wiedeńskich. Przychodził wieczorem do żony, opowiadał jej jakim sposobem u tego a tego antreprenera kolei lub banku, grozą lub artykulikiem, wycisnął tyle a tyle tysięcy guldenów — chwalił się, czytając przed nią zjadłe napaści, które sam później posmarowaną ręką odbijał.
Żona oburzała się z początku, on się śmiał, całując niewiniątko — potem ruszała białemi ramionami — które z tych tysięcy guldenów odłamany grosz okrywał szalami i naszyjnikami — na ostatek uśmiechała się, a w końcu samym przyklaskiwała i nauczyła się olbrzymi talent i zimny cynizm męża uwielbiać.
Lecz stało się to, co się zawsze dzieje — zaraza zepsucia udzieliła się kobiecie, przenosząc w inne sfery życia... Co mężowi wolno było w jego zawodzie, miałożby jej być wzbronionem w tem kółku, w którem życie kobiece jest zamknięte?
Weszła z własnem sumieniem blondynki (sumienia wszakże bywają czarne, czemu by i blond być nie miały?) — w układy — i stare zasady przywiezione z rodzicielskiego domu, wraz ze staremi sukienkami odłożyła — na później. W tych starych zasadach było jej teraz tak niewygodnie, jak w sukienkach z których wyrosła.
Dyzia jednak miała więcej (kobiecego) taktu, niż małżonek, bo się nigdy przed swym panem nie wygadała z tem, że zmieniła przekonania i poglądy. Była wyrozumialszą dla drugich, a nadzwyczaj ostrożną względem siebie.
Od pensyi a raczej od zamążpójścia nie widziały się z sobą przyjaciółki — dla obu spotkanie to było miłą niespodzianką. Dyzi się zdawało, że Anielka powinna się była zmienić jak ona, Anieli, że w Dyzi znajdzie dawne, żywe, serdeczne, wesołe dziewczę, stworzone do stałej miłości i domowego szczęścia i ciszy...
Spojrzały na siebie, uściskały się raz jeszcze — a piękna Wiedeńka padła na krzesło, znużona bo pieszo malutkiemi nóżkami przybiegła aż do Kärtnerringu.
Zniżyła głos. — Nie mów o tem nic nikomu, dla ciebie nie chcę mieć tajemnic. Mamy wielkie nieszczęście w domu, Bóg mnie dotknął! Zaklinam cię — Dyziu, nie wygadaj się z tem, zgubiła byś mnie... Od niejakiego czasu, (zbliżyła się do ucha przyjaciółki, i poczęła szeptać po cichu) ojciec mój, często dziwnie milczący — dostał — dostał rodzaju łagodnego — obłąkania.
Jest zupełnie spokojny, przy obcych i gdy niema mowy o kraju, jest najzupełniej przytomnym. Sam na sam ze mną lub w poufałem towarzystwie, zdradza się ze swoją idée fixe... Zdaje mu się, że jest kimś innym... oddawna zmarłym... jakimś Hetmanem... Lękam się, rozpaczam, płaczę...
— Przeciwnie ty — dodała szybko — jak cię kocham, Anieluniu — jesteś dopiero w całym blasku i rozkwicie... Ale co za dziw! Ja poszłam za mąż, mam wszystkie mojego męża kłopoty i zmartwienia na głowie — i to wiedeńskie życie w ukropie, bez chwili odpoczynku... a ty na wsi, przy ojcu, w tej ciszy...
Aniela, słuchając potrząsała głową i łzy się jej z oczów potoczyły. Dyzia pochwyciła ją za ręce...
— A! ty się kochasz — krzyknęła... — Łzy! ty się kochasz! jestem tego pewną...
Płochej kobiecinie na myśl nawet inna łez przyczyna przyjść nie mogła. Aniela na nią spojrzała z powagą surową i ruszyła ramionami.
— Dziecko ty jesteś — rzekła cicho i smutnie — nie mam ja czasu dać sercu w świat polecieć.
Aniela poszła na palcach zajrzeć co robi ojciec, znalazła go jeszcze z książką do nabożeństwa i różańcem w ręku — z lekka przymknęła drzwi i usiadła naprzeciw przyjaciółki.
— Tyś się nic a nic nie zmieniła! — zawołała, wpatrując się w nią.
— O! w łaskawych oczkach twoich, ale mąż mi powiada nawet czasem, gdy jest w różowym humorze, żem wypiękniała — chociaż przyjaciółkom i mężom wierzyć nie można — pochlebcy są. Mówcie wy co chcecie, zwierciadło nieubłagane powiada mi, żem zestarzała. Patrz! pod oczami sino, puszek młodości starł się z twarzy... czasem aż mi strach... W Wiedniu to się tak żyje galopem, a za nic bym starą być nie chciała. Obrzydliwa rzecz.. Westchnęła biedaczka.
Dyzia słuchając spoważniała, nastraszyła się widocznie, załamała rączki... z trwogą powiodła oczyma po pokoju.
— Ale, czyż to może być?
— Niestety! jest to aż nadto wyraźne a ja muszę to taić, ukrywać — umieram ze strachu aby się o tem nie dowiedziano. Ty nie znasz rodziny mojej. Ojciec ma o rok starszego od siebie brata, z którym od dawna nie żyje. Jest to człowiek zły, chciwy, przewrotny, pomimo pozorów największej delikatności i uprzejmości. Gdyby mógł ojcu dowieść obłąkania, pod pozorem opieki nademną, wsadził by go do szpitala, majątek by zagarnął w swój zarząd i mnie także... Naówczas kto wie, jaki by mnie los czekał.
Aniela zaczęła płakać gorzko, łzy chusteczką coprędzej ocierając, w miarę jak płynęły. Dyzia, jakby osłupiała, siedziała milcząca. Pierwszy to raz taka tragiczna, straszna strona życia objawiła się jej oczom. Spodziewała się tu rozrywki... wpadła w dramat, wśród którego się czuła — zupełnie nie swoją... Rada by była uciec — taki ją ogarniał przestrach.
— Ależ to okropne — to okropne — wyszepnęła, oglądając się trwożliwie Dyzia... to prawdziwie przerażające... moja biedna, biedna Anieluniu.
Co tu począć! co tu począć!
— Przybyłam z ojcem aby się poradzić doktora... Lecz i lekarza tego, któremu się mam zwierzyć — muszę dobrać tak, abym mu się bez obawy zdrady całkowicie mogła wyspowiadać... Potrzebuję doktora i opiekuna i przyjaciela zarazem, doradcy, któryby nie dał poznać ojcu dlaczego przychodzi... Rozumiesz mnie! Dlatego napisałam zaraz do ciebie — ty mi go musisz dać.
Dyzia główką potrząsała. — Nie będzie to tak łatwo znaleźć podobnego człowieka — ale poradzę się, pomyślę.
— Mąż by ci mógł nastręczyć! — wtrąciła Aniela.
— Mąż! mój mąż! — rzucając gwałtownie ramionami, odezwała się młoda pani — mój mąż jest do niczego, jak skoro odejdzie od biurka i rzuci pióro, lub wyjdzie po za zakres codziennych swych zajęć dziennikarskich... Naówczas — chyba do trzpiotania się i zabawy jest zdatny. Mój mąż! — powtórzyła z wyrazem dziwnym, ruszając ramionami.
— Jakto? ten twój Anzelm, któregoś ty tak kochała?
— Ale ja go i dziś jeszcze kocham, a przynajmniej lubię bardzo — mówiła Dyzia dosyć zimno — ale z nim o takich sprawach mówić — ani podobna... Tyle bym zyskała, że może jutro, gdyby mu zabrakło przedmiotu — gotów by tę historyę w Pogadankach i Przechadzkach wiedeńskich, przyprawną po swojemu, umieścić.
— O, mój Boże! twój Anzelm!
— Jenialny człowiek — póki pióro trzyma w ręku i pisze — jenialny, powiadam ci — iskry mu się sypią z pod pióra — ale całe życie szafuje na te codzienne fajerwerki... i na nic więcej go nie ma...
— Surową bo jesteś dla niego, i ręczę — za surową...
— A! chyba za łagodną! — przerwała Dyzia. — Jestem z uwielbieniem dla niego, ale bym się go nie poradziła nigdy.
— Ale ja — ja prócz ciebie nie mam tu — nikogo! zawołała Aniela — rachowałam na ciebie... jedną i jedyną... Cóż ja pocznę?
Dyzia zadumała się mocno i zapatrzyła w okno.
— Juściż ja ci się na coś przydam, to pewna — rzekła cicho — ale nie z pomocą męża. O! moja ty najdroższa! — dodała z uśmieszkiem tryumfu — my, to jest ja, mam stosunki ogromne... Mam cały dwór wielbicieli, a jakich jeszcze. W Volksgartenie gdy się pokażę, tłumy chodzą za mną.
— I ty pozwalasz na to?
Dyzia się śmiać zaczęła.
— Czyż może być co przyjemniejszego jak królować tłumom! jak hołdami być otoczoną! jak słyszeć szmer uwielbień do koła!
Smutnie słuchała Aniela i szepnęła:
— A mąż — cóż na to?
— Mąż? Ale on na to nie patrzy, bo pewnie innej jakiejś, mniej świeżej piękności hołduje naówczas, dla rozmaitości, a zdaje mi się, że gdyby czegoś dojrzał, to by się tylko uśmiechnął. Życie, moja droga, krótkie, młodość krótsza jeszcze. My więdniejemy tak prędko w tym pyle i wirze...
Nie wiedziała już co mówić panna Aniela, ona też przestraszyła się tem, co znajdowała w przyjaciółce.
— A! doktora, doktora dobrego, uczciwego, surowych zasad człowieka ja ci wyszukam — mówiła Dyzia, ciągle zamyślona. Przychodzi do mnie na wieczory staruszek jeden, który, sam o tem nie wiedząc, nie przyznając się do tego, tak się dobrze we mnie kocha jak i młodzi... Jest to człowiek poważny, radca ministeryalny. Ja się jego poradzę — a od czegoż on radzca i siwy?
Szeptały tak z sobą, gdy drzwi się pomału uchyliły, i spokojna, wypogodzona twarz pana Słomińskiego ukazała się w progu. Dyzia odwróciła głowę, pobladła ze strachu i z oczyma wlepionymi weń, siedziała nieruchoma.
Stary drzwi otworzył i wszedł.
Patrząc nań teraz, niepodobna się było słabości domyśleć, chyba po ogniu oczów i spojrzeniu nad wiek jego i ruchawem.
Zobaczywszy kobietę siedzącą przy córce, zatrzymał się zdala, nie mogąc jej od razu poznać i przypomnieć sobie, wlepiał w nią wzrok ciekawy.
— Tatko sobie nie przypomina... panny Dyonizy, a dziś pani Anzelmowej X...
— Panny Bremer! wszak tak! — zawołał wesoło stary — przyjaciółki twojej od serca, którą mieliśmy przyjemność mieć raz na wakacyach na wsi — a! jakże! przypominam! I owszem.
To mówiąc, rękę wyciągnął uprzejmie. Przestraszona pani Anzelmowa jeszcze do siebie przyjść nie mogła, ale widząc go tak spokojnym, uprzejmym, pamiętającym dobrze przeszłość — ośmieliła się w krotce.
— A pani co tu w Wiedniu porabia? — rzekł stary.
— Ja, panie, zostałam Wiedenką — odezwała się Dyzia, rumieniąc — poszłam tu zamąż.
— Jak to! Za Niemca? — spytał Słomiński.
— A! nie, mąż mój jest jak i ja ze Lwowa — lecz z wielą innemi, tutaj zrobił karyerę — ma tu zajęcie.
— I czemże się zajmuje?
— Jest dziennikarzem.
— A! nie wiedziałem, prawdziwie! aż mi wstyd! Jest więc polski dziennik we Wiedniu?
— A! nie, — rumieniąc się przerwała Dyzia — mąż mój pisze po niemiecku.
— Po niemiecku!! — zawołał stary zdziwiony, spojrzał jakoś dziwnie i zamilkł.
— Jakże? — spytał po chwili — możecie tu państwo wyżyć w pośród obcych?
— O! panie! myśmy się już z niemi zżyli i sami prawie stali obcymi.
Słomiński się zadumał smutnie, twarz mu się jakimś chłodem oblokła, znikł z niej wyraz wesołości z jaką witał Dyzię, westchnął.
— Bardzo jestem szczęśliwy — rzekł zimno i ceremonialnie — iż Aniela na czas naszego pobytu, znajdzie tak miłą towarzyszkę.
Wymówiwszy te słowa skłonił się, uśmiechnął grzecznie i wyszedł do swojego pokoju.
Dyzia rzuciła się do ucha przyjaciółki.
— Ale się wam śni chyba! Ojciec twój zupełnie jest zdrów i przytomny.
Aniela nic na to nie odpowiedziała, łzy biegły jej z oczów. Dyzia dała jej trochę wypłakać.
— Cóż ty dziś myślisz robić? — zapytała.
— Ja — będę przy ojcu siedziała — czekając aż mi dasz doktora, i obmyślimy środki wprowadzenia go do nas, pod jakimś pozorem...
— A wieczorem?
— Wieczorem, także...
— Ale ojca by należało rozerwać — mówiła Dyzia, niema nic lepszego na melancholię jak trochę zabawy... Dają dziś tę cudowną Fantaskę... możebyśmy bilet dostać potrafili. Napisałabym o to do męża, do biura, nakazując mu, pod utratą mej łaski...
— A! dziękuję ci serdecznie — ale ojca na teatr prowadzić nie mogę — exaltuje go zbytecznie lub gniewa...
— Ale się będziesz ogromnie nudziła!
— A! bynajmniej, jam do samotności nawykła i mam książki, — mówiła Aniela — nie troszcz się o mnie.
— A! proszę cię! książki — przerwała Dyzia żywo — któż to dziś może czytać? w mieście? — przynajmniej ja oprócz dziennika, a w nim artykułu mojego męża — nie mogę w rękę wziąść książki. Zresztą oni ciągle jedno i jedno piszą. Ja już to wszystko doskonale wiem. Naturalnie, cóż innego czytać można oprócz romansu, noweli itp. A ja znajduję, że oni teraz nawet romansów zupełnie pisać nie umieją — salon w nich prawie nie wychodzi. Same łachmany. A jak zaczną o sercu i miłości — pasya porywa.
To wszystko bałamuctwo. Mój mąż powiada, że gdyby chciał, a miał czas, to by na rok nie wiem wiele takich romansów jak Jokai, Auerbach, Gutzkow napisał...
A — Auerbach ten nudny jak emetyk, po którym długo się skutku doczekać nie można a męczy... Pisze, pisze, pisze i niema końca... Czytałam trochę „Auf der Höhe“, także chwalono — ale to... Rączką niecierpliwie uderzyła się po kolanach...
Aniela nic jej nie odpowiadała.
— Przynajmniej w dzień, pojedźcie gdzie z ojcem dla rozrywki... no — na Prater! koniecznie!
— Może — gdybyś ty pojechała z nami...
— Bardzo chętnie, służę! Będę się starała ojca rozerwać, bylem się go obawiać przestała. Zobaczysz — zabawię go, zapaplam... rozerwę — mówię ci.
To mówiąc, poczęła trochę ściskać Anielę zawsze smutną i milczącą, poszła do zwierciadła poprawić ubranie, uśmiechnęła się sama do siebie, i nagle, jakby już zapomniawszy o wszystkiem, zwróciła się do przyjaciółki.
— Wiesz — szepnęła jej, śmiejąc się, na ucho — mam tu jednego młodziutkiego artystę — nigdym do niego trzech słów nie przemówiła, nie znam go, ale się we mnie na śmierć rozkochał. Gdzie ja się tylko pokażę, jest... Wszędzie, krok w krok, za mną... Modli się do mnie oczami, a ja udaję taką strasznie surową, ale mi go okrutnie żal... Śliczny chłopak i takiego coś ma w sobie poetycznego... Oczy czarne, włos długi... A, powiadam ci, czy szpieguje, czy sługi przepłaca, ale każdy mój krok odgaduje, pewną jestem, że go znajdę zawsze. Czasem, gdy nie wychodzę, to przed oknami krąży godzinami i wzdycha! Takie to zabawne powiadam ci...
Aniela zdumiała się niezmiernie tej mowie zamężnej pani, która dopiero przed półtora rokiem, z miłości za mąż poszła, ale nim miała czas na to dziwne zwierzenie się odpowiedzieć, Dyzia obwiązała się szalem, pocałowała ją w czoło, i jak ptaszek podskakując, wybiegła — drzwiami trzaskając za sobą.




O zwykłej obiadowej godzinie, w górnej sali hotelu Stadt Frankfurt, a raczej w dwóch obszernych pokojach, dosyć ciemnych, pełno już było osób zasiadających przy różnych stołach...
Restauracya w Stadt Frankfurt słynie oddawna kuchnią smaczną, zdrową, i niby to nie drogą, ma więc mnóstwo stałych stołowników, którzy kuchni w domu nie trzymając, radziby nie tracić się i nie rujnować. U jednego krągłego stołu w pierwszym ciemnym pokoju, zasiadają zwykle starzy wojskowi, czynni i dymisyonowani, jenerałowie i pułkownicy, u drugiego... ku oknom urzędnicy ministeryalni... u trzeciego nawet skromniejsi bankierowie i pomniejsza arystokracya giełdowa... Nie rzadko spotyka się tu i tytuł książęcy i jedną z tych znakomitości wiedeńskich, które wszystkie stare i młode, zarówno wyglądają na ruiny.
Przybywającego tu świeżo z Berlina uderzyć musi zupełna zmiana tonu towarzystwa i jego charakteru; nie zbywa i tu na pewnej dumie i pańskości, ale inaczej się one cechują. Czuć, że tu duszę napełnia niepowrotna przeszłość, gdy tam nadyma dorobkiewiczów teraźniejszość i ufność w swe siły.... W austryackim urzędniku i wojskowym łatwo dostrzedz, iż się godzi z musu z teraźniejszością ale przyszłości nie ufa.
Jeśli z nich który nie mówi o tem, nie może zakazać twarzy i postawie, by tajemnicy nie wypowiedziały... Jest coś dziwnie smutnego w tych spadkobiercach wielkości habsburgskiego cesarstwa, zrezygnowanych, chłodnych, lecz ze sceptycyzmem na czole wypisanym chodzących.
Przysłuchując się rozmowie, rychlej się dopytasz spraw niemieckich niż austryackich. W pojęciach też, jak u każdej potęgi, którą niezłomna konieczność ciągnie ku przepaściom, nieprzeliczona rozmaitość. Zdania się krzyżują, walczą — a ostatecznie z tego prądów tysiąca, powstaje chaos. Jest to najwyraźniejszy proces rozkładowy.
Może poczucie własnej słabości u wielu ludzi — ostrożne milczenie; nie chcą się wygadywać z tem co mają w głębi duszy — ani odkrywać ran i zwątpienia.
Ten ostatni wyraz najlepiej ducha teraźniejszego państwa maluje. Nikt tu nie ufa przyszłości — a cudu potrzeba ażeby się to ocaliło, co samo w swe ocalenie nie wierzy. Na twarzach posępnych widać rezygnacyę, ból, obojętność, zdrętwienie.
Wszyscy szepcą po cichu, choć nikomu nie zakazano mówić głośno. Świadkowie klęsk osiwiali, noszą ich moralne piętno na sobie, młodsze pokolenie patrzy w przyszłość głowę zwracając w inną stronę — ku wschodzącemu słońcu, czy ku błyszczącej komecie, której świetny pas, widnokrąg polityczny przecina.
Dziwna rzecz, te stare wyszarzane mundury czynią jednak wrażenie, że w nich chodzą dawni panowie z krwi i ducha — a w Berlinie, najświetniejsze stroje i dekoracye rzekłbyś lokaje w niebytności panów wdzieli na siebie. — Ale — ci panowie... patrzą w trumny, a ci lokaje... któż to może wiedzieć co z nich będzie??...
I tego dnia też w jadalnej sali nie było weselej. U stołu stojącego w pośrodku, gdzie radzcy ministeryalni siadają i biurokracja się przekarmia — przyszedł, zapewne, nie bez myśli i celu, przysiąść się hrabia Panter. Tu, niemal wszyscy go znali, jako częstego we Wiedniu gościa, ze wszystkimi się w przymilający nadzwyczaj sposób, witał, ściskał, zaprawiając cukrowym uśmiechem powitania. Był tu jakby na własnym, doskonale mu znanym gruncie, jakby w domu. Kelnerowie kłaniali mu się nizko i głośno palili — Herr Graf! Oczekiwał właśnie na kogoś, bo się nieustannie ku drzwiom oglądał, niespokojnie. Już sobie był jednak z karty obiad zadysponował i zabierał się do zupy, gdy wyświeżony Paschalski nadciągnął, i korzystając ze znajomości, uchwyciwszy się jej chciał zaraz do tego samego się przysiąść stolika, ale miejsca już tu brakło, a hrabia Panter nie zdawał się tem bynajmniej zasmucony.
Rozpoczął już cichą rozmowę ze swym sąsiadem, w którym łatwo było poznać typ biurowej ekscellencyi, wyrosłej w papierach od konceptuatu... — gdy — we drzwiach się ukazał Rżewski. Rzucił okiem po pokojach i stanął chwilkę, jak by niepewien gdzie usiędzie. Właśnie Paschalski też miejsca sobie szukał, mocno na to zważając, aby się nie spospolitować, i usiąść jak najwyżej — jak najdostojniejszych mając przy sobie sąsiadów.
Rżewski wszedł do drugiego pokoju, gdzie zwykle jadała polska delegacya — i tu usiadł w kątku. Paschalski też nie znalazłszy przyzwoitszego pomieszczenia — przysiadł się do niego.
Wkrótce potem zamaszysto wszedł do tego samego pokoju, widziany już na stacyi młody Troiński, rozpatrzył się w koło, i, nic nie mówiąc, siadł naprzeciw nich, u jednego stołu. Kiwnięto sobie głowami.
Na twarzy Paschalskiego odmalowało się nieukontentowanie, zaczął przed obiadem zęby wykalać, nie mając co robić — na cetel spoglądał pogardliwie... Parę razy, niby porozumiewając się, spojrzał na Rżewskiego, ubolewając, że im ten natręt rozmowę poufałą mięsza. Troiński wziął tymczasem Nową Pressę i cały się w niej zatopił.
Rżewski rzucał oczyma ku drzwiom, być może spodziewając się przybycia Słomińskich — ale niedoczekawszy się ich, wkrótce potem, godząc się z przeznaczeniem, począł jeść zupę... Milczeli wszyscy...
Byli przy rybie, gdy niespodzianie, ukazał się ranny rycerz, pan Ernest Zabawa Zielonowski, a spostrzegłszy pana Eljasza starał się wyraźnie przysiąść jak najbliżej koło niego. Lecz że miejsca innego nie było próżnego, zajął krzesło wakujące przy Troińskim.
Paschalski zmierzył go oczyma i zrobił minę taką jakby mu to apetyt odbierało. Przybyły bardzo śmiało począł się rozporządzać w hotelu, i przywitawszy demonstracyjnie Rżewskiego, który mu zaledwie oddał jego pozdrowienie — począł głośną rozmowę.
— Coraz więcej tu naszych ziomków przybywa — rzekł.
Nikt mu na to nie odpowiedział, tylko Troiński podniósł głowę zanurzoną w Pressie, popatrzał długo i uważnie na przybysza — i — powrócił do dziennika.
Karmili się wszyscy w uroczystem milczeniu; słychać było brzęk talerzy, nożów i widelców, latanie kelnerów i przelewanie austryjskiego wina z flaszeczek do szklanek.
Rycerz Zabawa ciekawemi oczyma plądrował po zasępionych twarzach. Nie powiodło mu się wprawdzie zawiązać rozmowę i kuso nań patrzano, ale go to nie zraziło; pracował snać nad znalezieniem innego środka wśrubowania się przymusowego między szanownych ziomków. Więcej oczyma niż gębą robił, jadł z roztargnieniem, co mu na zdrowie pójść nie mogło.
Ile razy wzrok wymierzył na Paschalskiego, tyle razy ten swój odwracał, dając do zrozumienia, że się z nim wdawać nie myśli. Rżewski był też milczący i patrzał tam gdzie się nie spodziewał spotkać rycerza. Musiał więc on, poznawszy instynktowo w Troińskim ziomka, na nim spędzić ochotę do rozmowy, rachując może, iż ona się stanie zaraźliwą.
— Zdaje mi się, że miałem przyjemność być panu przedstawionym u barona... — szepnął z cicha.
Troiński począł mu się przypatrywać z uwagą.
— Być może — odezwał się nader obojętnie — być może.
— Ernest Zielonowski.
— Jan Troiński.
— Bardzo mi przyjemnie, iż mogę się choć tu przypomnieć szanownemu ziomkowi, o którym tyle słyszałem.
Troiński skłonił się krzywiąc.
— A pan co tu w Wiedniu porabiasz? — zapytał.
Ten wystrzał, tak prosto w piersi, znalazł nieprzygotowanym rycerza, który odchrząknąwszy, dał wyrazem twarzy do zrozumienia, iż w tak różnorodnem towarzystwie, z całą otwartością tłumaczyć się nie podobna. Milczeniu temu umiał nadać znaczenie tajemnicy stanu. Troiński też nie myślał nalegać.
— Panowie to dobrodzieje — dodał po przestanku rycerz — przybywacie pracować nad losami kraju.
Troiński otwarcie się rozśmiał z tego patosu.
— Pan widzę jesteś naiwny — odparł — wierzysz w pracę naszą i jej skutki... a, to zabawne... słowo daję.
— Tylko skromność pana delegata, może tę pracę lekceważyć.
Troiński na dobre śmiać się począł, Paschalski siedzący naprzeciw niego, spojrzał nań bystro.
Rżewski jadł, wzdychał i popijał, drugą już flaszeczkę Vöslauera kończył. Ile razy się drzwi otwierały, wychylał głowę napróżno, zawsze jeszcze w słodkiej nadziei, która się ziścić nie miała.
Paschalski milczał, przybierając coraz dobitniej minę człowieka, który przypadkiem zamięszał się w niestosowne towarzystwo.
W pierwszym pokoju, po odejściu znacznej części gości od ministeryalnego stołu, hr. Panter mógł po niemiecku rozpocząć rozmowę z radzcą, który przy nim jeszcze pozostał.
Radzca ten, niejaki von Dornbach (von mu razem z Excellencyą przyrosło) był to typ urzędnika, z którego nudne ale czynne życie na bruku, w biurze, cały zapas sił wyssało, zostawiając ich tylko tyle ile ich było potrzeba — ażeby się machina obracała. Twarz jego nie zdradzała żadnego uczucia, oprócz ogromnego znudzenia i apatyi. Widać było że ten człowiek przeszedł już wszystkie stopnie, po których się mógł spinać do góry, że nie miał już nadziei dostać się wyżej, i że mu to już było prawie obojętnem.
W życiu publicznem i prywatnem, była to resztka tylko, spruchniały kołek w płocie, stojący na swem miejscu, więcej siłą tego co go otaczało, niż własną. W istocie pan Radzca von Dornbach był dwa razy żonatym, z bardzo pięknemi paniami, dzieci już porozposażał, synowie byli w wojsku, po biurach, córka zwodziła męża — on sam miał zabezpieczoną emeryturę, majątek, krzyże, rangi — był raz nawet o włos od portfelu, w chwili gdy już zań chwytał, popadłszy w niełaskę — dostał był nawet dymissyą, z której zwycięzko na wyższe miejsce powrócił. Słowem był pod wozem, na wozie, patrzał na niestałość rzeczy ludzkich, wybitniejszą w Austryi niż gdzieindziej — i — teraz — po obiedzie poglądał okiem chłodnego politowania na tok spraw tego świata...
Hrabia Panter, obok niego, wydawał się, mimo wieku już nie zbyt młodego, mimo otyłości, niemal dziecinnie żywym i namiętnym. Dornbach go słuchał, paląc austryackie cygaro (pod które wprzódy trzeba było ogień długo podkładać, nim się zażegło) — tak jak się słucha mruczenia strumienia, nie przywiązując najmniejszej wagi do tego szmeru.
Przed nim, hrabia Panter, odegrywał rolę ministeryalnego, lojalnego, oddanego dworowi człowieka — ale po cichu i po niemiecku, aby go w drugim pokoju nie słyszano. Dornbachowi zdawało się to dla monarchii austryackiej zupełnie obojętnem. Niekiedy z ukosa spozierał na mówiącego tak, jak się spogląda na pokazującego sztuki kuglarza, i pykał ciągnąc pracowicie dym z tego nieszczęsnego produktu fabryki narodowej, z którego dobyć go tak było trudno jak polityczną myśl z rządu państwa.
— Szanowny pan Radzca — mówił, raczysz tam słówko, przy zręczności rzucić prezesowi gabinetu... ja mu się podejmuję naszą delegacyę poprowadzić gdzie będzie potrzeba, tak że ona o tem sama wiedzieć nie będzie. Ja ich tu wszystkich na wylot znam, wiem o czem i jak mówić do każdego z nich, i jak go skaptować. Nikt lojalniejszych nie ma uczuć nademnie, dałem tego dowody, jak to panu Radzcy wiadomo... nieraz z narażeniem się osobistem... ale ja moich przekonań nie taję. Warchołom potrafimy solidarnością zamknąć usta. Wszystkie projekta przejdą... — byle coś w oddaleniu obiecać dla kraju, lub choćby dla kilku pojedyńczych osób... Ja zawsze pośredniczyć będę gotów — a co się tyczy mnie samego... mam przyrzeczenie...
Dornbach nieprzyzwoicie ziewnął, hrabia spojrzał nań. Widocznem było, że jeśli słuchał, to, co najwięcej, jednem uchem.
— Spodziewam się, dodał hrabia — że na ufność zasłużyłem. W razie potrzeby, dla zoryentowania się mogę dać notatkę o kolegach.
Radzca się obejrzał, głową niby kiwnął i ziewnął jeszcze przeraźliwiej niż raz pierwszy.
Junctis viribus — to powinno być godłem naszem — mówił dalej Panter — dźwigniemy Austryę do dawnej potęgi, to tylko kwestya czasu.
Radzca uśmiechnął się niedowierzająco i pyknął, kto wie czy nie porównał Austryi do tego cygara, które i śm... i palić się nie chciało.
— Wy?? spytał krótko.
— Z wami wspólnie — rozumie się — dodał hrabia z zapałem.
— Trudno — chociażby i junctis viribus, szepnął radzca — trudno.
— Winniśmy w to uwierzyć i do tego dążyć.
— Wiara się nie narzuca.
— Ale ja ją mam! bijąc się w piersi — zawołał Panter.
— Bardzo mu jej winszuję.
— A radzca? czyżbyś jej nie miał?
Na łaskotliwe to pytanie, Niemiec pokiwał głową nic nieodpowiadając.
— W najgorszym razie, szepnął Dornbach na wpół do siebie — to co niemieckiego przyjdzie do Niemiec — trudno!! konieczności fatalnej opierać się niepodobna.
— Ale jej przypuszczać nie należy.
— Tak! tak! poprawiając się ironicznie rzekł Dornbach. I półuśmiech sceptyczny wykrzywił mu usta.
Prawdopodobnie lojalnością swą musiał go hrabia znudzić, gdyż się podniósł, pożegnał go grzecznie, zabrał swój przyodziewek i spiesznie się wyniósł z pokoju.
Panter dokończył kremu, obejrzał się, przypomniał snać Troińskiego i uczuwszy potrzebę przyswojenia go, poszedł z kawą czarną przysiąść się do jego stolika.
Ale tu widok nieznanego mu rycerza i dwóch jeszcze słuchaczów, zawiązał mu usta. Pan Ernest Zielonowski siedział uparcie, hrabia go ignorował, nie bardzo mu się też chciało wdawać z Paschalskim i Rżewskim, bo mu w tej chwili nie byli na nic potrzebni. Odciągnął zręcznie Troińskiego na stronę — biorąc go za guzik.
— Mówiłem długo i obszernie z radzcą Dornbachem — szepnął — to człowiek wpływowy! Wyciągnąłem schwarz-gelberowi trochę much z nosa! Oh! oh! ja ich znam... nie potrzeba lepiej! nie pierwsza to moja kampania! Powinniśmy tylko iść solidarnie, trzymając się za ręce, a zrobimy co zechcemy... Pan dobrodziej jesteś młody i postępowy, oczywiście — ja starszy i konserwatysta — ale wierzaj mi pan, konserwatyzm, mój przynajmniej, nie wyłącza postępu. Ja młodych lubię i postępem się nie brzydzę.
Pochylił się do ucha Troińskiemu.
— Niemcy nas w kaszy nie zjedzą — damy sobie z nimi rady, ale się musimy trzymać ostro. To są — osły!
Rozśmiał się sam z dosadnej swej kwalifikacyi. Troiński jakoś się nie spieszył z odpowiedzią.
— Byleśmy tylko pozory lojalności zachowali — dodał — zresztą koncesye otrzymamy... muszą je dać — ja w tem.
— Jakie koncesye? szydersko spytał Troiński — koncesye? na co? komu?
— Rozumie się — krajowi!!
— A! myślałem, że na koleje i banki — rzekł śmiejąc się złośliwie młodzieniec — bez tych się obejść możemy.
— A! tak, zapewne — odparł hrabia — zapewne — chociaż i te nie są do pogardzenia. Gdy się zbogacają indywidua, kraj na tem zawsze zyskuje. Z nieprzyjaciela co się da udrzeć — to dobre.
— Jakto! z nieprzyjaciela? zapytał Troiński, z nieprzyjaciela?
Panter się za język ukąsił i rozśmiał.
Lapsus Linguae.
Z tym Troińskim nie szła jakoś rozmowa. Wyściskawszy go więc, captando benevolentiam, hrabia zamyślał odchodzić, gdy Paschalski się rzucił ku niemu i odprowadziwszy do drzwi, rzekł w progu:
— Przepraszam pana hrabiego, miałbym słówko — ale na osobności, w jego mieszkaniu.
Twarz Pantera zdradziła niepospolite zakłopotanie, skłonił się jednak i prosił z sobą na górę.
Paschalski wszedł dając sobie tony spoufalonego z wielkim światem człowieka.
— Panie hrabio, rzekł z cicha, gdy się znaleźli w mieszkaniu jego, ludzie jesteśmy — mniej więcej z jednego — z jednej — z jednych! — sfer towarzystwa.
— Mniej więcej, z naciskiem podchwytując powtórzył hrabia — tak — mniej więcej.
Niezważając na to złośliwie powtórzenie, Paschalski otarłszy twarz, po obiedzie jakoś transpirującą zbytnio, mówił dalej:
— Możemy być otwarci z sobą — Jouons-cartes sur table. Pan hrabia przyspieszyłeś tu przyjazd swój dla Słomińskich... ja to wiem. — Otóż ja otwarcie mu powiem, że i ja przybyłem za niemi.
Czekał na odpowiedź, Panter cokolwiek zmięszany obcesowością milczał.
— Jeżeli się z sobą nieporozumiemy, nawzajem sobie przeszkadzać będziemy.
— Mów pan dalej — ozwał się hrabia — poważnie i z góry jakoś traktując gościa — nie dobrze sobie zdaję sprawę z tego...
— Dla wszystkich może być tajemnicą stan starego Słomińskiego, ale dla nas — dla mnie i dla pana hrabiego, nią nie jest.
— Nie-ro-zu-miem — odparł bardzo powoli wyraźnie Panter.
— Jeżeli my temu nie zapobieżemy, to go brat, najczulszą otaczając opieką, wsadzi do czubków, a gdyby mu się to nawet nie udało, przynajmniej majątek zagarnie w opiekę...
Quo titulo?
— Czyż ja to, panu hrabiemu mówić potrzebuję? śmiejąc się zapytał Paschalski.
— Nie-ro-zu-miem — powtórzył hrabia.
— Słomiński, krótko mówiąc — jest mente captus.
— Pierwszy raz słyszę — odparł zimno hrabia...
Paschalski niecierpliwie ramionami ruszył.
Mów to pan komu chcesz, ale nie mnie.
Hrabia zmilczał poważnie, podniósł do góry głowę i zimno rzekł:
— Przypuściwszy tedy, że rzeczy stoją jak pan je wystawiasz — cóż dalej?
— Ja się z tem nie taję, że o rękę panny konkurować myślę, aby ją od stryjaszka ratować.
— A! a! rzekł szydersko Panter — ale nie wzbroniono panu starać się choćby o jedną z arcyksiężniczek, jeżeli chcesz tak bardzo dostać harbuza...
— Harbuz — to moja rzecz.
— Pytam się co mnie te wszystkie historye obchodzić mogą? rzekł hrabia podpierając się w boki.
— Pan hrabia masz te same zamysły.
— Ja?? ja? a któż to panu powiedział?
— Instynkt nieochybny, który wskazuje współzawodnika czy nieprzyjaciela...
Panter się dziwnie uśmiechnął, obie ręce włożył w kieszenie i usta wydął.
— Mój panie Paschalski — rzekł dumnie, nadzwyczaj by to było ciekawem żebyśmy się my mogli spotkać na wyścigach do jednej mety — ale — cóż się na świecie nie zdarza. Gurowski żeni się z królewną? a księżna S... S. — idzie za furmana! Przypuściwszy, że może być współzawodnictwo... jakże rozwiązać tę sprawę? na węzełki?
— Niema tu z czego żartować, panie hrabio — cynicznie odparł Paschalski — ja nie irytuję się przycinkami, pozwalam nawet powiedzieć, że moja izraelska krew (tu ruszył ramionami) propozycyę dyktuje.. Jeśli mi hrabia przeszkadzać nie będziesz, a powiedzie mi się — dam odstępnego,..
Panter całą swą olbrzymią postawą, rzucił się, jak lew zadraśnięty, i mógł nastraszyć silniejszego nawet niż Paschalski — który ani drgnął i wskazał mu nakazująco na drzwi.
— Panie hrabio, odparł zimno Izydor, popatrzywszy tylko na drzwi, jak gdyby inwitacyi nie rozumiał — w życiu pańskiem, niech sobie hrabia dobrze przypomnieć raczy — czy by to był pierwszy przykład odstępnego w tego rodzaju interesie?
Złośliwe to przypomnienie rzucić musiał na pewne — gdyż Panter się zmięszał, drgnął, rękę spuścił — stanął nadęty, i nie odpowiedział nic. Milczeli oba.
— Pan hrabia wie że ja to mówię na pewnym fundamencie — zawołał Paschalski. — Różne się rzeczy ludziom trafiają... Zresztą jest to trochę przedawniona historya — ale dowody ja mam w ręku...
Panter milczał, słysząc tylko ostatnie słowa z przyciskiem wymówione, popatrzył na Paschalskiego.
— Zimno biorąc ludzkie nasze interesa, — domówił Paschalski — bo się one inaczej nigdy jak chłodno i rozważnie brać nie powinny — cóż w tem złego? Czyż to nie spekulacya? nie ryzyko? nie handel??
Rozmowa tak cynicznie i dziwnie rozpoczęta — w tem miejscu przybrała charakter odmienny — po pewnym namyśle gospodarz wziął do okna Paschalskiego i począł z nim coś szeptać na ucho. Zdawało się patrząc na nich, że się porozumiewać zaczęli. Mówili bardzo żywo, chwytając się za ręce... przyskakując i odstępując, — to pierwszy to drugi na kilka kroków odchodził i powracał...
Zbliżali się niekiedy sobie do ucha. Protestował jeden, bronił się drugi, przekonywał pierwszy, tamten głową potrząsał przecząco. Niekiedy słowo urwane buchało, jak z kipiącej wody tryskają krople gorące, to znowu szeptano coś niedosłyszanem mruczeniem. Na chwilę do milczenia zmuszony, namyślał się Paschalski... to hrabiemu zdało się braknąć argumentów...
W końcu hrabia Panter zdawał się osłabiony. Paschalski coraz żywiej nacierając, brał górę — oczy mu się śmiały i świeciły. Naprzemiany potem jeszcze ten malał i uginał się, drugi rosnął. Atleci widocznie godni byli siebie — pasowanie się trwało dobre pół godziny, aż Paschalski wykrzyknął głośno:
— Tak, to rozumiem! zgoda!
Hrabia parsknął.
— A ja tak nie rozumiem i rozumieć nie chcę — odparł śmiejąc się. — Dosyć. — Rad bardzo jestem żeś mi się asindziej wyspowiadał ze wszystkiego, i w wielu rzeczach mnie objaśnił. Będę z tego korzystał, aby zapobiedz i niedopuścić...
Paschalski stanął osłupiały, zmieniła mu się twarz, hamował gniew, który go opanował. Dla niego nie tyle może w tej chwili szło o rzecz samą, jak o to, że został podchwyconym i oszukanym. Człowiek takiej przebiegłości, dać się wziąć jednemu grubemu Panterowi!!
— Seryo? — zapytał oprzytomniając. — Hrabia seryo myślić możesz, iż ja jestem tak głupi, że się wygadam i sparaliżuję sobie plany moje, przez lekkomyślną paplaninę? A! to wyborne! to wyborne!
Począł się śmiać sucho i gniewnie.
— Hrabia sądzisz żeś przebieglejszy odemnie i że mnie starego wróbla weźmiesz... swoją przebiegłością.. Jeszcze by też?? Ale od czegoż by w moich żyłach ta izraelska krew płynęła, którą mnie prześladujecie?? Ruszył ramionami, skłonił się — i wyszedł.




Przez cały prawie ranek Aniela, zostawiła ojca samego, nie wiedziała nawet co robił. Dopóki siedział w domu i był z osobami obcemi, wiedziała, że może być o niego zupełnie spokojną.
Znaczniejszą część tego czasu stary spędził na zwykłej, gorącej modlitwie, później słyszała córka szelest papierów, i zdawało się jej, że czytać musiał. Gdy po odejściu Dyzi weszła do jego pokoju, zastała go palącego fajkę i spokojnie w krześle zadumanego.
— Zejdźmy na dół na obiad — rzekł stary — coś mi się po podróży jeść zachciewa, przyznam ci się.
— Na dół? do wspólnej sali? — zapytała Aniela niespokojnie — ale tatku kochany...
— Mógłbym tam kogo spotkać, zobaczyć, pomówić, chciałbym spełnić misyę moją i bliżej starać się poznać ludzi — mówił stary spokojnie...
Aniela zakłopotana widocznie, pocałowała ojca w rękę.
— Juściż byś mnie, kochany tatku, nie chciał tak zostawić samą, a ja, taki mam wstręt do tłumu, tak by mi trudno było tam wejść między obcych, nie jestem ubrana, ani usposobiona dziś do towarzystwa... pełno wojskowych.
— Ale cóż my się tu tak sami będziemy nudzili do wieczora? — zawołał stary, bo na wieczór ja zaradziłem...
Córka spojrzała oczyma przestraszonemi, ręce jej mimowolnie się splotły.
— Jakto? — zapytała żywo.
— Na wieczór zaprosiłem już, kogo tylko znam z delegacyi i z mieszkających tu ziomków, na herbatę do nas. Ja tam u tego Dauma siedzieć i gadać nie lubię, szpiegów pełno... Tu u nas będzie zupełna swoboda.
Z pobladłą twarzą, ze zwieszoną głową słuchała go córka, ojciec to spostrzegł.
— Herbata ci żadnego nie zrobi kłopotu, każemy ją przynieść, a choćby i dziesięć osób przyszło, miejsca dla wszystkich dosyć się znajdzie.
Za późno już było protestować przeciw temu, Aniela posmutniała tylko i zamilkła.
— Mój tatku — rzekła — ale przynajmniej obiad tu zjemy na górze — to już konieczne, ja o to proszę, nie odmówisz mi tego.
Słomiński, acz widocznie nie rad, przyzwolił na córki żądanie, zadzwoniono na służbę i kazano podawać. Stary w myślach pogrążony, nie odzywał się prawie przez obiad cały. Aniela tak była zmięszana, iż zapomniała mu nawet o przejażdżce z Dyzią oznajmić — i dopiero pod koniec obiadu, uwiadomiła go o zrobionym projekcie.
— Jak skoro jej przyrzekłaś — bardzo dobrze, odezwał się ojciec — ale tobie się nie chciało nawet na dół zejść, a mnie będzie równie ciężko pokazywać się na Praterze... ja sobie posiedzę w domu...
— Nie, kochany ojcze, pojedziesz z nami, albo ja zostanę z tobą — odparła Aniela.
— Strasznie się stałaś despotyczną — westchnął Słomiński. Córka pocałowała go w rękę.
Na tym wesoło wyrzeczonym zarzucie, skończyła się opozycya ojcowska. Dzień dosyć był piękny, jak rzadko bywa w Wiedniu na wiosnę, Dyzia wystrojona zupełnie inaczej niż była rano, zajechała powozem, dla zabrania przyjaciółki. Stary się trochę przybrał i siadł z niemi, prawie nie mówiąc słowa.
Zdawało się jednak później, iż go dosyć bawi i rozrywa przejażdżka. Wyelegantowani jezdzcy, przepyszne ekwipaże wyciągniętym kłusem przerzynające się i ścigające po Praterze, strojne pieszych widzów tłumy, cały ten ruch stołeczny, zdający się kwitnący kraj i miasto zamożne i szczęśliwe oznajmywać — trochę rozjaśniły mu twarz chwilowo. Ale natychmiast posmutniał znowu, patrząc z politowaniem jakiemś na te saturnalia płochego syna marnotrawnego, dożywającego resztek mienia i siły.
Dyzia była w najlepszym humorze, co chwila ukazywała kogoś, opowiadając to na ucho, to głośno, historye różne:
— Patrz proszę cię, to bankier N..., który dwa razy likwidował — bardzo zręczny i bogaty człowiek. — Patrz — to były minister... to ekwipaż posła... to konie hrabiego, który długów nie płaci, ale ma najpiękniejszą stajnię w całym Wiedniu.
Postrojone bardzo wytwornie kobiety, które ściągały uwagę Anieli, Dyzia witała uśmiechem dwuznacznym i ruszeniem ramion. Było ich bardzo wiele.
Starego już w końcu zdawała się ta przejażdżka wśród przemykających się postaci nieznanych, więcej nużyć niż bawić — nie pytał o nikogo — patrzał jakby nie widział.
Aniela spostrzegła nagle, że Dyzia spojrzawszy na powóz, który ich mijał (siedział w nim młody jegomość z bardzo wystrojoną panią) zbladła, zaczerwieniła się; zagryzła usta i uśmiechnęła szydersko.
— To był mój mąż! szepnęła na ucho Anieli... rada jestem żem go w towarzystwie tej jejmościanki spotkała... mam go w ręku.
Nie powiedziała nic więcej.
Deszcz zaczął przekrapiać, kazano z powozem zawracać do domu.
Rozrywka ta, oprócz Dyzi, która się nią bardzo ożywiła, nie zabawiła tak dalece nikogo. Przybywszy do hotelu ładna Wiedenka, wbiegła jeszcze do pokoju przyjaciółki, aby po cichu obznajmić, że się już o doktora postarała, i że sama go przyprowadzi... spojrzała na zegareczek, przypomniała sobie, że po raz czwarty musiała się przebrać do teatru, i do jutra pożegnała Anielę.
Ta czekała z największą obawą wieczora, nie lękała by się obcych ludzi spotkanych przypadkowo, przed któremi ojciec by się pewno nie wydał ze swojem obłąkaniem, ale zwołanych ziomków, widocznie na jakąś patryotyczną naradę, która starego mogła podrażnić, wyegzaltować — miała się obawiać prawo. Sama myśl tego nieszczęsnego wieczora, już ją przerażała.
Zwykle w takich razach, gdy ojciec się zapominał — wzrokiem, słowem, ruchem, umiała go powściągnąć i ubłagać o milczenie — ale tego wieczora, mógł się jej kazać oddalić, a w zapale wydać ze swojemi niedorzecznościami i fantazyami — o których, jak się zdawało, oprócz domowych, nikt prawie nie wiedział.
Nim więc zaczęli się zbierać goście, wcisnęła się po cichu do pokoju ojca i pocałowawszy go w rękę, szepnęła czule.
— Tatka, kochany tatku, zmiłuj się, błagam, zaklinam cię, dziś tylko o tym Koniecpolskim, o posłannictwie... o wszystkich tych twych... tajemnicach... przy ludziach — ani słowa — tatku!
Stary się rozśmiał...
— No — a gdyby? — rzekł — toć to są ziomkowie, polacy, a ci mnie zdradzić nie mogą...
— Ale gadatliwi, paple — przerwała żywo Aniela, kochany ojcze, ty sam im nieraz wyrzucasz, że paplą nadto i bez zastanowienia...
— To prawda — rzekł, namyślając się Słomiński — ale nie mam też powodu im się zwierzać z missyi mojej. Idzie mi raczej o wysłuchanie ich planów, projektu i programmu. Na tem się dziś ograniczę. Z odkryciem jawnem osobistości mojej i posłannictwa wstrzymam się jeszcze, nie nadeszła godzina. — Teraz badać tylko potrzebuję — bądź spokojną.
— Słowo twe — ojcze...
— Ale słowo, słowo Hetmańskie, Koniecpolskiego, dodał stary wesoło, w czoło ją całując. Zresztą — szepnął ciszej — gdybym im oznajmił, że Modest Słomiński został Hetmanem Koniecpolskim, oni by tego nie zrozumieli...
Na tem się skończyła rozmowa. Ku wieczorowi zapalono światła, stary się przybrał jak do gości, zamówił herbatę i przekąski — i — czekał niecierpliwie. — Aniela, skromnie się ubrawszy z mocnem postanowieniem dotrwania przy ojcu, dopóki tylko będzie można, wyszła do saloniku.
Około ósmej zaczęto pukać do drzwi.
Jeden z pierwszych wszedł hrabia Panter, w humorze wyśmienitym, nadęty jak przystało, ufryzowany zlekka, co go dostatecznie śmiesznym czyniło.
Zaproszony był i Rżewski, o co się może postarała panna Aniela, nie zapomniano o Troińskim, którego wprowadził inny delegat, wyśmienity człek, idący zawsze za drugiemi, nigdy samopas, bawiący się w Wiedniu wybornie, ubrany po polsku, ale u którego całe pojęcie obowiązków do stroju się ograniczało.
Oprócz tego nadeszło kilku jeszcze z deputacyi, jeden doktor, jeden giełdowy spekulant i jeden elegant, czas spędzający między Operą, Sacherem a Volksgartenem.
Paschalski proszonym nie był, ale wiedział o wieczorze i poradzić sobie na to umiał. Wszedł niby z wizytą na chwilę, zadziwił się pozornie tylu gościom, przepraszać zaczął pana Słomińskiego, że się tu wcisnął jako natręt, i niby zapomniawszy się niechcący — pozostał.
Chociaż wszyscy mu widocznie chłód okazywali, a hrabia Panter od przywitania się odwrócił, Paschalski zagadał, zaśmieszył, kapelusz położył i najcyniczniej w świecie pozostał, nie mieszając się do rozmowy, nie zbliżając się do poważnego areopagu, ale przysiadając tylko do panny.
Widząc go przysuwającego się, panna Aniela zmierzyła wzrokiem surowem, na pytania odpowiadała pół słowami, zbywała go widocznie, ale nie potrafiła ani zmięszać, ani mu dać zrozumieć, ażeby się oddalił, pozostał przy niej jak wkuty. Nie patrzała już nań nawet — ale siedział uparty, pozbyć się go nie było podobna.
Stary spojrzał parę razy na tego intruza, nie bardzo życząc sobie przy nim zagaić sprawę. Wszystkim był nie na rękę, a odprawić go nikt nie umiał, bez awantury. Aniela była w rozpaczy, malowało się to na jej twarzy, spojrzała parę razy na Rżewskiego, jakby u niego szukając ratunku, pan Eliasz instynktem zbliżył się do niej. Za mało go znała, ażeby mu się zwierzyć, ale z obawy o ojca nie wiedziała co począć. Wdała się z nim w rozmowę, mając nadzieję, że się w niej znajdzie jakiś środek... niespodziany. Paschalski ciągle się usiłował wmięszać w konwersacyę.
W chwili gdy się odwrócił, Aniela zrozpaczona, szepnęła prędko Rżewskiemu.
— Staraj się pan, w jakikolwiek sposób wyzwolić nas od tego natręta! zmiłuj się pan...
Rżewski był odważny, choć na pozór zimny, czuł co musiała cierpieć panna Aniela, rad był po rycersku się za nią zastawić i ratować.
Wziął więc zaraz pod rękę Paschalskiego, odciągnął go, niemal gwałtem na stronę i szepnął mu:
— Panie Izydorze, ma tu podobno być narada w jakimś interesie familijnym, oddal się pan, bo będziesz zawadzał.
Paschalski się ofuknął.
— A pan? a pan należysz do tej narady w interesie familijnym? — zawołał gorąco, widząc, że się pan Eliasz bierze do niego. Ja lepiej znam ich interesa niż oni sami, kochany panie. Cóż pan tu znowu grasz za rolę, wice-gospodarza... wczoraj zaledwie ich poznawszy! A to — ciekawe!
— Ja pana o to proszę, — z naciskiem wyraziście, mierząc go oczyma, rzekł Rżewski — ja pana o to bardzo proszę...
— A ja się... jużci wypraszam! — rozśmiał się Paschalski — dajże mi pan pokój!
To mówiąc, wyrwał się i przysiadł znowu do panny Anieli, ale Rżewski się z krzesłem przysunął do niego.
— Kochany panie Izydorze, my oba wyjdziemy.
— Oba? — spytał Paschalski.
— Tak jest, gotowem panu służyć w istocie — bom ja tu równie jak pan niepotrzebny — służę mu — choćby na Prater...
Paschalski się zaczerwienił. Nie chciał odejść i miał znać powody do upartego zatrzymania się tutaj — chociażby na złość drugim. Wstał więc nagle, z miną jakąś zapalonego i zniecierpliwionego człowieka, i pobiegł wprost do gospodarza.
— Pan dobrodziej mi wybaczysz moją otwartość — zawołał głośno — jestem współobywatelem kraju, czasy gorące, sprawy ojczyste wymagają świata i współudziału wszystkich ziomków — nie podobna aby tu o nich w tem zgromadzeniu mowy nie było. Czy ja mam wyrokiem pańskiem, być od współudziału wyłączony... przecież i ja się może przydać mogę, a radbym zbudować się i oświecić.
Stary zmięszał się widocznie.
— Ale — któż waćpanu mógł myśl tę podjąć? — wyjąknął.
— Nikt — rzekł, oglądając się na Rżewskiego Paschalski — ja tylko dla uspokojenia mojego sumienia, postanowiłem zapytać.
Gospodarz skłonił mu się zimno — Paschalski chciał zaraz na swe miejsce powrócić, ale je zastał zajęte przez Rżewskiego, na którego popatrzywszy, stanął tuż przy pannie Anieli jak na straży.
Hrabia Panter, któremu ten natręt równie zawadzał jak córce gospodarza — począł chodzić od jednego do drugiego, spiskując, ażeby przy nim mówiono o rzeczach obojętnych tylko.
Słomiński usiadł wielce markotny... Na twarzy upartego Paschalskiego malowało się zniecierpliwienie i gniew tłumiony. Chwilę dał spokoju towarzystwu — zdawał się namyślać — potem wolnym krokiem, wśród milczenia i szeptów podszedł do gospodarza i przybierając postawę heroiczną, zagaił głośno:
— Chociaż nie mam szczęścia należeć do grona przewódzców naszych, choć na ten raz jestem prostym wyborcą i nieznaczną jednostką, — jako obywatel naszego kraju, śmiem tu wnieść pytanie, czyby, korzystając z przypadkowości zebrania tylu parlamentarnych i społecznych znakomitości naszych... jakie tu widzę — nie należałoby wnieść na stół, do poufnej narady — spraw naszych krajowych?
Niema tu między nami gorętszego patryoty jak nasz czcigodny gospodarz — niech on nam prezyduje — nauczymy się od niego najlepiej dokąd idziemy i dokąd iść powinniśmy... a skierujemy się wszyscy ku jednym celom.
Spojrzał na Słomińskiego, temu oczy błyskały.
— Mam prawo to żądanie wnieść w imieniu kraju, choć maluczką jego jestem cząsteczką — dodał. — Milczeli wszyscy, spoglądając po sobie. Hrabia Panter, który stał słuchając, jedną ręką w bok podparty, drugą po pańsku założywszy za kamizelkę — burknął tylko:
— Dajmyż pokój, tu nie klub, ani posiedzenie kółka, tuśmy się przyszli do szanownego gospodarza — rozerwać, pośmiać, wytchnąć, a nie zagryzać.
Nikt nie poparł Paschalskiego, który nie stracił jednak nadziei, iż gorącem słowem starego wyciągnąć musi...
— A tak! tak, — rzekł z uśmiechem — takie to dziś czasy nastały — bawimy się, rozrywamy, gdy najwięcej by myśleć i pracować przystało...
Nie było, niema i nie będzie kraju, w podobnem do naszego położeniu — łódka skołatana bliska zatonięcia, a pan hrabia odsyła nas do klubu i rozrywać się każe...
Słomińskiego ta deklamacya, obrachowana do podziałania nań, poruszyła nieco — ale się powstrzymał, a Paschalski po krótkiem milczeniu, mówił dalej...
— No, to jeśli o poważniejszych rzeczach nie wolno nam mówić, możebyśmy w ciuciubabkę zagrali? Cha! cha! Widzę na obliczu czcigodnego naszego gospodarza, na jego senatorskiej twarzy... Stary drgnął...
— Na jego senatorskiej twarzy — powtórzył z przyciskiem Paschalski — wyraz boleści...
A! w istocie politowania jesteśmy godni...
— O wzorze patryotów — roześmiał się hrabia Panter, mnie się zdaje, że gdy o tem mówisz, sprawę propinacyjną jako najżywotniejszą, musisz chyba mieć na myśli. A! jeżeli o niej chcesz byśmy mówili — zgoda...
Zaczęto się śmiać — Paschalski się z gniewu zaczerwienił, ale nie dał za wygraną.
— Przystał bym i na sprawę propinacyjną — odezwał się uśmiechając niby — byleby choć tę rozebrać sumiennie, i choć z nią raz dójść do końca.
Niestety! u nas się wszystko zbywa żarcikami, prywata i lekkomyślność trawią nas i pożerają, o patryotyzmie deklamuje się wiele, a po staropolsku mówiąc, tymczasem — psy w krupach!
— Pan Paschalski, mówiący po staropolsku! — odezwał się Panter półgłosem — a to, dalipan, cuda się dzieją! cuda!
— Tak! przerwał pan Izydor — w starej naszej rzeczypospolitej, wszyscy po staropolsku myśleli i mówili, uprawnieni i nieuprawnieni — we wszystkich jeden duch panował, czy kto konfederatkę, krymkę czy kołpak nosił. Dziś zupełnie co innego.
Słomiński, słysząc to, porwał się już był z krzesła, jakby chciał coś mówić, lice mu promieniało, gdy błagający wzrok córki go wstrzymał — usiadł znowu smutny — podpierając się na dłoni. Paschalski, widząc że podziałał już na starego, mówił coraz goręcej:
— Dziwnieśmy upadli.
— Śmy — śmy! — mruczał szydersko hrabia — i wtrącił nagle bardzo głośno.
— Co też to dziś grają w operze?
— Fantaskę — rzekł Rżewski.
— Cudny balet! — dodał ktoś drugi — co za wystawa!
— A u Laubego?
Nikt jakoś nie odpowiedział. Paschalski przeszedł się niecierpliwie, przecisnął do krzesła gospodarza i, oparłszy na poręczy, począł półgłosem:
— Wiedzą wszyscy co grają w operze — ale co ministeryum nam zagra na centralistycznych cymbałach... o to się nikt nie troszczy.
— Pieśń konstytucyjną! — rzekł, śmiejąc się Troiński — do której chóru zabraknie.
— W obcym języku i obcą nutą — dodał Paschalski, i tą pieśnią niemiecką, będą się napawać, będą jej tylko używać z łaski Bożej urodzeni do przywileju rozumienia i używania konstytucyi — my zaś, solo, zaśpiewamy Tadeusza, cha! cha!
W ten sposób, nie mogąc z pomocą teoryi swej naprowadzić rozmowy na przedmiot, którego sobie życzył Paschalski, wpędził ją praktycznie na tory żądane.
Słomiński się uśmiechnął uradowany.
— Cóż panowie myślicie — zawołał, zapominając się — jakie my stanowisko zająć mamy wobec centralizmu?
Spojrzano po sobie, mówić czy nie, gdy Troiński,homo novus, odważny zawsze i otwarty, odezwał się, nie zważając na wejrzenia, jakiemi nań miotano:
— Byłoby to zaprawdę wielkiem szczęściem, żebyśmy choć głupstwo jakie, zgodnie i wspólnemi siły zrobić potrafili, miałbym i to już za rodzaj tryumfu! Dotąd udaje się nam niedorzeczności popełniać, każdy na swoją rękę, a co najwięcej odegrać je na cztery lub sześć.
Ubodło to jednego z doktrynerów, stojącego na stronie, który zapomniawszy zupełnie o Paschalskim, począł gorąco:
— Kraj nigdy z niczego nie kontent, to darmo, dyabeł mu niedogodzi. Idziemy z opozycyą, wołają nam od Kołomyi i Przemyśla: — Głowyście potracili... idźcie z ministrami, bądźcie lojalni, rząd sprzyja krajowi, do czego się zdała opozycya! oszaleliście!
Idziemy posłuszni za panem prezesem ministrów i kliką niemiecką — krzyczą na nas od Tarnowa i nie wiem już, z jakiej dziury. — Zaprzedajecie kraj! nie szanujecie godności narodowej, zapomnieliście, że jesteście Polakami! Ruszymy się naprzód — wołają: Stójcie! Stajemy, naglą, abyśmy szli obcesem głową mur przebijać. Jedna połowa kraju chce tego, czego druga nie żąda, i dla tego tylko, że tamta myśli inaczej.
— I cała nasza polityka — dodał Troiński — zależy na tem, abyśmy się sami zjadali... Przepraszam, ale użyję wyrażenia gminnego..
Spojrzawszy się na pannę Anielę, Troiński wstrzymał się nagle, oczy jej ognisty wzrok zdawał się błagać o coś, czego on zrozumieć nie mógł. Córka widziała, że ojciec się poruszał, chciała przerwać rozmowę; o to nie mogła inaczej prosić, tylko wejrzeniem żądającem litości.
Troiński zrozumiał tylko tyle, że powinien był zamilknąć, i przestał mówić nagle.
Wszyscy czekali w milczeniu.
— Cóż? co? kończ pan? — zawołał Paschalski.
— Dopowiem to kiedyś później — szepnął Troiński, w istocie ani czas ani miejsce po temu, ażeby mówić o tych sprawach.
— Zagramy whista — przerwał hrabia — to będzie najlepiej.
U Słomińskiego jednak ani stolika, ani kart, ani miejsca stosownego nie było. Paschalski wnet znowu głos zabrał, aby nie dać upaść rozgorączkowującej starego rozmowie.
— Idziemy dobrowolnie do zguby; jeszcze lat parę — a...
Panna Aniela widząc, że go inaczej nie pożyje, rzuciła się do heroicznego środka, spojrzała nań wyzywająco, i skinęła aby się do niej zbliżył. Pan Izydor o wszystkiem zapomniawszy, natychmiast zwrócił się i pospieszył ku niej. Nie było innego ratunku... Choć ją to kosztowało wiele, biedna panna Aniela wstała, i przeszła z Paschalskim w drugi koniec pokoju, na ustach mając udany uśmiech, bolesny i drżący.
— Mało pana znam — rzekła z cicha — lecz ufam, że prośba kobiety, nawet na panu uczyni wrażenie. Zrób mi pan tę łaskę, nie draźnij ojca mojego kwestyami, które on nazbyt bierze do serca. Szkodzi to zdrowiu jego.
Paschalski się ironicznie uśmiechnął.
— Pani się lęka.
— Rozdrażnienia — odparła surowym wzrokiem go mierząca Aniela. Jeżeli nie jestem gospodynią, to jako córka gospodarza, choć pół jej praw mam tutaj — w tym domu.
Paschalski się skłonił...
Z chęcią usłucham rozkazów pani, odezwał się — nie pytając o żadne prawa — ale spodziewam się, że nawzajem, pani też raczysz, mojej pokornej prośbie uczynić zadość...
— Jakiej? — zapytała Aniela.
— Bardzo śmiałej — rzekł zuchwale Paschalski — będę panią prosił o jedną chwilę poufnej rozmowy... w bardzo, bardzo ważnej sprawie, ważnej dla mnie, ale i dla pani także...
Zarumieniła się Aniela.
— Ale gdzież i jak... możesz pan żądać rozmowy — zawołała wzruszona — to rzecz niemożebna, niezwyczajna...
— Wypadki, które mną powodują są też nadzwyczajne — odparł pan Izydor. — Czas i miejsce raczysz pani oznaczyć.
Anieli zdawało się, że potrafi odepchnąć i pozbyć się natręta, jakiemś słowem niejasnem, odpowiedziała poważnie.
— Możesz pan przyjść do nas w jakiej zechcesz godzinie...
— Rozmowa musi być sam na sam — rzekł cynicznie Paschalski.
Na twarz panny wystąpił rumieniec — Paschalski pochylił się ku niej i szepnął.
— Pan Salezy — stryj pani, jest w Wiedniu — ja jeden mogę ratować od niego.
To powiedziawszy, nie czekając już odpowiedzi, skłonił się, poszedł po kapelusz, który złożył był na stoliczku w kącie, i, nie żegnając z nikim, wysunął. — Wszyscy się zdumieli tak śmiało i skutecznie danej odprawie, a Aniela dopadłszy krzesła, rzuciła się na nie widocznie bezsilna i znużona.
Słomiński wstał z krzesła — oddychał wolniej.
— Jak się panom zdaje — odezwał się — miłościwi panowie a bracia, czy istotnie nie należałoby zagaić ogólnej sprawy, pomówić o niej — ciekawy bym był, coś się o tem nauczyć...
— Ale, szanowny gospodarzu, wtrącił Panter, my jeszcześmy sami nic nie uradzili i nie wiemy jak tę kampanię odbędziemy...
— Właśnie dla tego, radźmy — odezwał się Troiński.
— Radźmy, powtórzyło głosów kilka, grupując się powoli.
— Z jakiegoż punktu wychodziemy? — odezwał się głos jeden z tyłu.
Gospodarz niemal grobowym tonem, rzekł ponuro.
— Wychodźmy z tego, żeśmy Polacy.
— Przepraszam, odezwał się hrabia Panter — majorem nego, legalnie to dziś nic nie mówi, jesteśmy ludzie narodowości polskiej, ale — destinguo, nie Polacy, tylko ga-li-ci-anie...
— A jeśli tak, wtrącił Troiński, to mówmyż otwarcie że jesteśmy austryjakami.
Wszyscy zamilkli...
— No — jakże się panom zda — czem i kim my jesteśmy — zapytał śmiejąc się Troiński. — Sformułujmy to, godząc wszystkich ile możności — jesteśmy Polacy galicyjscy pod panowaniem Austryi.
Znowu milczenie trwało chwilę.
— Ale co nam z tych słów! lana caprina, do rzeczy! zawołał doktor, — wychodźmy z tego lepiej żeśmy ludzie.
— To abstrakcya — oparł się Troiński — idąc dalej, moglibyśmy dojść do tego, żeśmy zwierzęta ssące, niby to obdarzone rozumem, który nam pomaga do robienia głupstw i wolą, która nam służy do wahania się.
— Polityka przedewszystkiem powinna być praktyczną — wtrącił ktoś z boku.
— Zgoda na to — przerwał doktor — ale czemże jest praktyczność bez żadnych zasad, bez pojęcia dróg i niejasnego określenia celu. Praktyczność taka jest szukaniem trawy pod nogami, aby chwilowy głód zaspokoić.
— Instynkt narodowy! instynkt — zawołano z boku.
— Mówmy lepiej tradycya! poprawił drugi.
Słomiński usłyszawszy to wstał.
— Przecież jedno słowo wyrzekliście, na które czekałem długo — zawołał z zapałem — tradycya narodowa zawiera w sobie wszystko, to skarb nasz! Lecz my podobno rozwarłszy wieko tej arki prastarej, znaleźlibyśmy się jak nasze dzieci w obec starego Polski oręża. Nie wiedzielibyśmy czy naramiennik włożyć mamy na szyję czy na ramię, czy koncerz powiesić u siodła czy pasa, czy skrzydło przypiąć do bark czy do siodła. Zaiste — wyraz wielki... bo w tradycyi jest i ten instynkt, o którym to ktoś wspomniał i rozum i zdobył doświadczenie i wszelkie nasienie przyszłości... ale trzeba to pismo hieroglyficzne zrozumieć, a myśmy się go czytać oduczyli!
Stary mówił gorąco. Aniela drżała, aby nie zaszedł za daleko, twarz jej okrywała się bladością.
W tem maleńki, w szaraczkowej kapotce człowieczek, ze startem obliczem, w którem, oprócz oczów iskrzących, nic widać nie było, bo nos prawie nie rzucał cienia, tak spłaszczony a usta ginęły w bladej twarzy — szepnął po cichu:
Święte słowa! wszystko spoczywa w tradycyi — a na wierzchu tej skrzyni co ją zawiera, leży biblia i różaniec.
— Tak jest! czołem przed tą co nas wychowała i wykarmiła — zawołał Słomiński — ale sięgnij no pan głębiej do skrzyni... Znajdziesz tam pod biblią Bibliotekę Fratrum polonorum i pisma Socyna obok namaszczonych pism Skargi, i hebrejskie dziesięcioro i kawałki Alkoranu... bo tam jest wolność sumienia i przekonań...
Nego, rzekł ostro mały człowieczek... spalono w końcu Łyszczyńskiego i precz wypędzono Arjanów...
— A byłoż z tem lepiej? Nie od tejże chwili poczęła się choroba, z której umieramy? zapytał Słomiński.
— Na miłość Bożą kwestyi religijnej nie tykajmy! zawołał hrabia.
— Oto właśnie idzie — potwierdził Słomiński — abyśmy ją poszanowali i nieużywali jej ani jako narzędzia, ani jako oręża... prawdziwie religijni ludzie, zostawią wiarę w przybytku i na rynek jej wywlekać nie będą, gwoli swym namiętnościom.
— Za pozwoleniem — odezwał się mały delegat — kwestya religijna to kwestya czasu, wplątana we wszystkie inne. Nie poruszemy my jej, ruszą drudzy, nie posłużemy się my nią, użyją jej przeciw nam wrogowie.
Principiis obsta! wielkim głosem zawołał Słomiński, ja wam, miłościwi panowie a bracia, coś o tem mogę rzec — bom Duchem tam żył...
Aniela złożyła ręce; poskoczyła i przerwała nagle.
— Ojcze kochany, żyłeś Duchem w przeszłości, usiłując ją przeniknąć, ale żyjesz ciałem w teraźniejszości — jesteś nie bardzo zdrów, i męczysz się... a to ci szkodzi... Ja proszę, ażebyś spoczął.
Stary zamilkł, pot ocierając z czoła. — Niebezpieczeństwo zdradzenia się — było na chwilę usunięte — Rżewski odetchnął swobodniej, hrabia Panter spoglądając na pannę chwilę, uśmiechnął się do niej z porozumieniem.
— Będę mówił spokojnie i powoli; począł zniżając głos gospodarz, ale niech mi Anielka dozwoli, wypowiedzieć myśl moją. To mi nie zaszkodzi, a ciężar zdejmie z piersi.
— Nasza tradycya leży w narodowych zasadach — które z niej wydobyć potrzeba — nasza tradycya jasno się w całych dziejach przewija, od chwili gdy instynkt narodu poczuł się w sobie, i od tej gdy rozumem zaczęliśmy się kierować — co było zasadą życia narodowego? Swoboda dla tych co do niej dorośli duchem, uosobienie kapłaństwa narodowego w królu, senacie, rycerstwie, a w prawie górującem po nad króla, senat, rycerstwo i lud. Prawo było ideałem naszym, nawet wówczas gdy do bezprawiów powiodło. Ale praktycznie — nie szliśmy nigdy. — Teorya świeciła nad nami — myśl ta i dziś nam przyświecać powinna... Nie jasno się tłumaczę — dodał Słomiński chwytając się za głowę — ale czuję mocno... Nawet rebellizując opieraliśmy się na prawie konfederacyi i Rokoszu.
Szukaliśmy zresztą prawdy zawsze w pogodzeniu ostateczności, to był nasz kierunek, droga — i ten być i dziś powinien...
— Z tego by wynikło — przerwał Troiński powoli, że powinniśmy popierać to dzisiaj, w położeniu naszem teraźniejszem, co się godzi z zasadami przeszłości — zatem może konstytucyę choć austryacką.
— I centralistów! rozśmiał się ktoś drugi.
— Cóż pan na to? zapytał gospodarza Troiński.
— Odpowiem panu jedno — principiis obsta. Jeżeli w tej konstytucyi jak w naszej było... jest dla wszystkich należna i wymierna z wykształceniem swoboda, jeżeli ta konstytucya zapewnia wolność sumienia, poszanowanie człowieka i narodowości, sprawiedliwość równą dla wszystkich — szkodliwą nam być nie może.
— I z nią w dodatku, zostaniemy lojalnemi austryakami — rzekł inny delegat ruszając ramionami — to rzecz bardzo wygodna.
— A dla dobicia się Polski będziemy znowu zmuszeni robić rewolucye, które nam już wszystkie kością w gardle siadły — wtrącił inny.
— Rewolucyami się kraje nie tworzą, ani odradzają — ale się wywracają społeczeństwa i mącą zdrowe idee życiowe — rzekł Słomiński. Stwórzcie Polskę w sercach waszych, dajcie jej żyć w waszych domach, starajcie się być Polakami duchem i ciałem, a pod czyjemkolwiek panowaniem — i bez rewolucyi stanie się Polska...
Ktoś zaczął się śmiać — inni zamilkli.
— Jakto? zapytał doktor — Sponte, urodzi się sama, jak...
— Jak wszystko co ma do życia prawo — rzekł Słomiński — a jeśli się nie urodzi sama, kochany doktorze, wy jej w żadnym tyglu nie usmażycie.
Ażeby mogła utworzyć się Polska, przyznasz mi, potrzeba na to Polaków, jak najwięcej Polaków, starajmy się ich stworzyć, wychować, uczynić godnymi tego imienia — a siłom naturalnym zostawmy dokonanie tego co będąc koniecznem, stanie się skutkiem niezłomnego prawa — siłami ludzkiej fantazyi — nigdy.
Uśmiech łagodny towarzyszył tym wyrazom starego, którego czoło i twarz promienny natchnieniem.
— Ja to wam mówię — dodał po krótkim przestanku, nie jako marzenie moje, ale jako słowo z którem zostałem posłany...
Aniela przybiegła do ojca...
— Kochany ojcze — trochę spoczynku!
— Jakto posłany? od kogoż? zapytał Troiński.
— Tej formy użył mój ojciec — pospieszyła odpowiedzieć w zastępstwie jego Aniela — chcąc wyrazić siłę swoich przekonań.
Słomiński zamilkł spuszczając głowę. Całe towarzystwo po tej zbyt rozerwanej i bezładnej chwili rozmowy, spozierało po sobie milcząc także. Aniela usiadła przy ojcu blada i drżąca.
— Mnie się zdaje — ozwał się, na odwagę zdobywając Rżewski, żeś my do zbytku szanownego gospodarza umęczyli, a zdrowie jego, po podróży, wymagało by odpoczynku. Innym razem uda się nam porządniej poprowadzić te rozprawy... Trochę już nawet spóźniona pora.
— Tak, rzekł Troiński, i my się też roznamiętniamy łatwo a niepotrzebnie.
Wszyscy się zwrócili szukać kapeluszów, widząc, że stary Słomiński, jakby przybity siedział w swojem krześle. Aniela wcale gości nie wstrzymywała.
Dopiero gdy żegnać się poczęli, gospodarz wstał z krzesła i zatoczył do koła wzrokiem obłąkanym; pot kroplisty spływał mu z czoła, ale na ustach miał uśmiech łagodny.
— O czemże mówiliśmy? zapytał.
— Innym razem to dokończymy — odezwał się hrabia Panter — kwestye to skomplikowane zbytecznie i wielostronne... Pan dobrodziej jesteś jeszcze drogą zmęczony... znajdziemy inną chwilę...
— Tak jest, podchwyciła Aniela żywo — podróż zawsze bardzo nuży ojca mojego.
Słomiński nic nie mówił, jakby wątek w nim zerwał się nagle.
Goście żegnali się i wychodzili — ostatni Rżewski pożegnał Anielę, która smutnie mu się uśmiechnęła podając drżącą rękę.
— Nadto nas tu było — odezwał się stary — a nie umieją w naradach żadnego utrzymać ładu, i w tem tradycya stracona... Sejmowego porządku zapomnieli a rokoszowy duch w nich został...
Drzwi się zamknęły. — Aniela odetchnęła i głowę tuląc w dłonie, padła na fotel przy stoliku.




Nazajutrz Rżewski dosyć rano wyszedł z hotelu, a około południa powróciwszy z przechadzki po mieście, jakimś instynktem wiedziony, zapukał do mieszkania pana Słomińskiego, chcąc się o jego zdrowie dowiedzieć. — Odpowiedzi żadnej nie otrzymał. Ponowiwszy pukanie, przypatrzył się drzwiom i postrzegł że w nich klucza nie było.
Spytał przechodzącego w tej chwili kellnera — co się stało z jego sąsiadami.
— A — proszę pana, przed godziną albo więcej, kazali przynieść rachunek, powóz zaszedł i wyjechali.
— Jakto? dokąd?
— A niewiem...
Rżewski uczuł się tem daleko mocniej dotknięty niż by się mógł spodziewać. Zbiegł na dół do odźwiernego.
— Ci państwo co obok mnie pod Nr. 10 i 11 mieszkali? zapytał.
— Wynieśli się przed godziną.
— Dokąd?
— Nic mi nie powiedzieli.
Rżewski stał jeszcze zadziwiony i zmartwiony tym niespodziewanym wypadkiem, gdy nadszedł hrabia Panter.
— Szczęśliwy sąsiedzie pięknej panny, — odezwał się śmiejąc — cóż słychać? Nie wiesz jak się ma dziś nasz stary — zapaleniec, patryota...
— Wyjechali! odparł Rżewski.
— Jakto wyjechali! podchwycił hrabia — nie mogli wyjechać! to niepodobna. — Dokąd? jak? kiedy?
— Nie byłem w domu, nie wiem. Hrabia stał wryty — myślał i czoło mu się zasępiło... Wtem szelest jedwabnej sukni posłyszeli za sobą i śliczna, strojna, wesolutka, z oczyma jasnemi jak dwie gwiazdki, blondynka, ukazała się, prosząc o przejście, bo ci panowie sobą jej drogę zaparli...
— Numer dziesiąty? zapytała odźwiernego.
— Ci państwo wyjechali..
Hrabia z nadzwyczajną uwagą wpatrywał się w to zjawisko, którego blask olśnił też na chwilę Rżewskiego, oprzeć się wrażeniu było trudno.
Piękna Wiedenka, bo ubiór i postawa mieszkankę stolicy zdradzały, nie zdawała się ani wejrzeń unikać, ani lękać tak bardzo nieznajomych. Bawiła się wachlarzykiem i ombrelką.
— A! wyjechali? zawołała żywo — dokądże! to doprawdy dziwne!
— I my się właśnie temu nagłemu wyjazdowi pana Słomińskiego dziwimy, rzekł hrabia. Wczoraj, mieliśmy przyjemność być u niego wieczorem, mowy o żadnym wyjeździe nie było, owszem zdawało się, że dłuższy czas zabawić mieli... a tu, nagle... znikli nam.
— Być może, wtrącił Rżewski cicho, że tu dla starego nie bardzo zdrowego podobno człowieka, nadto było wrzawliwie i niespokojnie. Zbyt wielu znajomych, sąsiadów. Troskliwa córka wyszukała zapewne inne spokojniejsze mieszkanie.
Pani Dyzia, gdyż ona to była — nie słuchając dłuższego rozumowania, z minką troszkę skrzywioną, usunęła się nie żegnając tych panów, których oczy za nią pogoniły. Nie mogła naturalnie w dłuższą z niemi wdawać się rozmowę.
Rżewski skłonił się hrabiemu, i unikając domysłów i przypuszczeń a zbliżenia większego, powrócił kwaśny dosyć do swojego numeru.
Nie powinno go to było tak bardzo obchodzić, co się stało z tem państwem nie dawno mu jeszcze zupełnie obcem, a jednak uczuł jakąś doskwierającą przykrość, i rzucił się w krzesło po desperacku, jakby go spotkał zawód najboleśniejszy. Od pierwszego dnia, a bardziej jeszcze od wczorajszego wieczora, zajmował się coraz mocniej losem tej biednej córki i tem co ją otaczało. Wyobrażał sobie, iż powinien był stawać w jej obronie, służyć, spełniać względem uciśnionej obowiązek rycerski opiekuna. Stary obudzał w nim zarazem szacunek i politowanie.
Rżewski gniewał by się był, gdyby wiedział na kogo gniewać się może, oprócz losu. Zdawało mu się, że panna Aniela powinna go była zawiadomić choć słówkiem o sobie. Jeszcze tak rozmyślał, zapalając cygaro, które u niego służyło zawsze do rozpędzenia czarnych myśli, gdy nagle puknięto do drzwi i — nie wszedł, ale wpadł Paschalski z twarzą pomięszaną. Bystrym wzrokiem zmierzył siedzącego.
— Przepraszam pana — rzekł — cóż się stało ze Słomińskiemi?
— Byłem w mieście, wracam w tej chwili, nic nie wiem, oprócz że wyjechali.
Paschalski nie dowierzać się zdawał, kręcił głową.
— Ale przysiągłbym, że pan wiesz dokąd i gdzie ich masz szukać... oh! mnie tego powiedzieć nie zechcesz... o to mniejsza! Troszkę będę miał w tem zachodu, ale nareszcie dojdę dokąd mi się schowali, czy w mieście, czy na Wiedeniu, czy na Leopolstacie.
Rżewski zimno dodał tylko.
— Daję panu słowo honoru, że o wyjeździe ich wcale nie wiedziałem.
Paschalski popatrzał nań zamyślony i roztargniony.
— Do domu powrócić nie mogli! nie mogli! szepnął.
Zakręcił się po pokoju parę razy, ale widząc, że Rżewski cygarem zajęty, nie ma ochoty do rozmowy, już miał go pożegnać, gdy kellner wszedł z listem w ręku...
Rzucił nań okiem po drodze Paschalski, chwilkę się wstrzymał, wyraz gniewu odbił mu się na twarzy, zdawało się jakby list chciał wychwycić z rąk służącego, lecz musiał wynijść.
Rżewski się zarumienił, zobaczywszy na kopercie rękę kobiecą, nieznaną, domyślił się kilku słów panny Anieli. Wychodzący Paschalski dał mu wzrokiem do zrozumienia, iż odgadł także, co mu przyniesiono.
W istocie... koperta tylko zaadresowana była ręką panny Anieli, a list w kilku grzecznych słowach pożegnania, napisał, znać na jej żądanie stary Słomiński, dziękując za miłe towarzystwo w podróży i okazywaną im życzliwość. W przypisku stał numer domu na Kärtnerringu, do którego się Słomińscy przenieśli. Rżewski uradował się mocno, bo zostawienie adresu dowodziło, iż mu odwiedzić ich było wolno. Prawie dumnym się uczuł tem, i zarazem rad, że mógł się im przydać na co.
Obiecał tylko sobie, idąc tam, dobrze uważać, aby Paschalski nie śledził go, co bardzo być mogło. Chował list do kieszeni starannie, gdy wpadł hrabia.
— Przepraszam pana dobrodzieja — zawołał z progu, — kellner mi powiada, że Słomińscy list panu zostawili? pewnie go zawiadamiają o swych obrotach? o nowem mieszkaniu? Ja, jestem starym przyjacielem ich domu, nie mógł bym się dowiedzieć?
— Pan Słomiński w istocie był tak łaskaw, podziękować mi kilku słowami, za małe, nic nie znaczące usługi, jakie mogłem oddać mu w drodze, ale więcej nic... więcej w liście nie ma nic.
— Nie piszą, czy pozostają w Wiedniu? — zapytał z widoczną nieufnością, hrabia.
— Nie — nie piszą.
Hrabia stanął, zadumał się, ukłonił z lekka i wyszedł.
Rżewski tylko co się wyciągnął w fotelu, gdy znowu zapukano; już go to w końcu niecierpliwić zaczynało, odwrócił głowę z niechęcią, gdy postrzegłszy wchodzącego, z radości aż krzyknął, zerwał się z krzesła i pobiegł go ściskać.
— Co tu stryjaszek robi? — zawołał.
— To ja się ciebie powinienem zapytać, co ty tu robisz, urwisie jakiś? ja? ja przecie za interesem, a ty żadnych nie masz? hę? więc przyjechałeś się bałamucić tu! A! te Wiedenki! te nieszczęsne Wiedenki, co nam naszą młodzież na gniłki przerabiają!
Stryj, który to mówił pół żartem, pół serjo, był człowiekiem lat może pięćdziesięciu, czerstwym i zdrowym, wesołej otwartej twarzy, oczu jasnych, silnym, krzepkim, zbudowanym na herkulesa.. łysym tylko tak fatalnie iż mu mało co blond włosów po nad uszami zostało. Łysina ta, po staremu mówiąc, jak petyna... nie zdawała mu się zawadzać, nosił ją ani sztucznie pożyczanemi włosy z tyłu zakrytą, ani tupetem zamaskowaną — jak Bóg dał, otwarcie i szczerze, i dobrze mu z nią nawet było. Ubrany skromnie ale z pewnem staraniem, trzymał się jeszcze jakby resztką młodości — i łatwo w nim było poznać starego kawalera, który życiu nie dał za wygranę. Z oczów widać było daleko bystrzejsze pojęcie niż u bratanka, a na ustach żartobliwy uśmieszek okraszał wyraz dobroci...
Wyściskawszy Eljasza, siadł na podanem krześle... i począł dopytywać... Rżewski mu opowiedział całą swą historję, od usiądzenia do wagonu, aż do tej chwili. Znając charakter stryja, i wymógłszy na nim słowo — nie wahał mu się nawet powierzyć tajemnicy... tyczącej starego Słomińskiego, i podejrzanych zabiegów hrabiego Pantera i Paschalskiego. Gdy mu się tak spowiadał na ucho, poczciwy stryj, ręką tylko potrząsał i szeptał ciągle.
— Wiem, ale wiem... wszystko wiem.
— Teraz ty słuchaj, rzekł, posadziwszy go na kanapce i przyciągając ku sobie, zniżywszy głos i ukazawszy na drzwi od sąsiedniego pokoju. Ja Słomińskich znam od dawna, ze starem byłem niegdyś w przyjaźni, kolegowaliśmy na jednej ławie. Dziwi mnie to, że ci tego nie przypomniał, usłyszawszy nazwisko — ale — w jego stanie obecnym, nie ma zresztą nic nadzwyczajnego. Całe życie był exaltowany... W r. 1831 porzucił wszystko i przedarł się do Warszawy, odbył całą kampanię, dostał złoty krzyż wojskowy. Można było przewidywać, kto go znał bliżej, że jego patrjotyzm, w teraźniejszych okolicznościach skończy się — obłąkaniem. Dzięki Bogu iż ono jest jeszcze tak łagodnem, i że poczciwy pan Modest wyleczonym z niego być może.
Widzę że się mocno zajmujesz, równie nim, jak córką.
Eljasz się zarumienił.
— Nie wypieraj się — my się na tem znamy, kończył stryj — było by dla ciebie wielce szczęśliwem, gdybyś serduszko jej pozyskał. Znałem matkę, najgodniejszą w świecie kobietę, do której musi być podobną. Samo jej staranie o nieszczęśliwego ojca dowodzi dobrego serca i charakteru. Ja ci z całej duszy gotów jestem pomagać.
Rżewski chciał się zapierać, stryj śmiechem usta mu zamknął.
— Słuchaj no dalej, rzekł — ja tu przyjechałem dla interesu i nie miałem zabawić dłużej jak dni parę, ale zostanę wiele potrzeba, aby Słomińskich ratować i tobie być pomocnym.
— Kochany stryju — przerwał Eljasz... ale ja niemam żadnych projektów, ani mi się śni...
— To niech ci się przyśni! zawołał stryj, miej projekta... proszę, zaklinam, kochany Jaszku. Widzisz moją łysinę, mam lat pięćdziesiąt, nie licząc drobnych, i sto razy na dzień żałuję żem się nie ożenił, ciebie więc, przy pierwszej zręczności postanowiłem swatać przebojem.
Lecz, wracajmy do Słomińskich — dodał. Znam ja doskonale i pana Eustachego, starszego brata, a nie dziwię się, że go się lękają. Najgładszy w świecie, najsłodszy, najmilszy, najumiejętniej rozprawiający o moralności człowiek, a najprzewrotniejszy. Czyhał zawsze na cudze. Co gorsza ma u ludzi mir i wiarę.
— On jest tutaj... rzekł Eljasz.
— To nie darmo — odparł stryj, ale my też tu jesteśmy, i coś przecie potrafimy, stając w obronie biednych ludzi.
Co się tyczy br. Pantera — oryginalna to postać — w gruncie może nie tak zły, jak wyobrażający sobie, iż wielkie machjawelstwo daje w świecie znaczenie. Punkt honoru ma w tem, by nadzwyczaj okazać się przebiegłym i kutym. Paschalski — dokończył stryj — po prostu łajdak... i nie ma mówić o czem...
Oba może rachują na to, aby pannę lękającą się pana Eustachego pochwycić, obiecując jej czułą nad ojcem opiekę. Wszystko to, przy pomocy bożej — my we dwu, pochlebiam sobie, sparaliżujemy.
Zatarł ręce wesoło...
— Aż mi w sercu poweselało — że ciebie tu spotykam i taką poczciwą robotę...
Uścisnął bratanka... Nad wieczór, szepnął mu na ucho — jedziemy oba do Słomińskich, a dla obałamucenia tych, coby nas śledząc i domyślając się dokąd mamy się udać, szpiegowali, naprzód po Praterze się przejedziemy, a o zmroku.. do nich...
Jeżeli stryj pan August rad był ze spotkania ukochanego swego Jaszka, jak go nazywał, to Eljasz nieskończenie mocniej czuł dobrodziejstwo, które mu opatrzność wyrządziła zsyłając tego opiekuna. Nikt w świecie potrzebniejszym i milszym mu być nie mógł. Pan August przy najzacniejszem sercu, najszlachetniejszym charakterze, miał rozum, znajomość świata i ludzi, nie lękające się współzawodnictwa najprzebieglejszych... Z nim czuł się Rżewski pewnym, iż w każdym razie dać sobie i Słomińskim radę potrafi — nie przestraszał go, ani ów pan Eustachy, ani hrabia i Paschalski...
Zapierał się jeszcze, po ukończeniu już rozmowy ze stryjem, wszelkiej myśli grzesznej, względem pięknej panny Anieli, wyznał przed nim, iż prawie obawę w nim jakąś budziła, że ją zaledwie widział, mimo to zdradzał się ciągle z wielkiem zajęciem jej losem i niecierpliwością widzenia...
Pan August klepał go po ramieniu słuchając i śmiał się.
W porze obiadowej oba Rżewscy zeszli do wspólnej sali... Tu dnia tego, wszystkie stoły tak były obsadzone, iż miejsca prawie znaleźć było trudno. Musieli się udać do drugiego pokoju, gdzie się zwykle polscy goście zbierali... Za stołem siedzieli już, oprócz nieznajomych, Paschalski, rycerz Zabawa, Troiński, a na uboczu postrzegli hrabiego Pantera, który asystował wspaniałej figurze w polskim stroju, majestatycznej postaci, ubranej wytwornie i prezentującej się, jakby do malowania. Prawda, że nieznajomy ten twarz miał śliczną, coś niezmiernie szlachetnego w wyrazie całego oblicza... i choć dobrze nie młody, był co się zowie pięknym. Pomimo wieku oblicze to świeże, rumiane, zachowało czerstwość i barwę młodości — pociągało ku sobie, słodyczą i dobrocią.
Nie można się było oprzeć urokowi, jaki wywierał ten, jakby z obrazu starego wyjęty, senator rzeczypospolitej. Mimowolnie Rżewski w niego wlepił oczy, gdy stryj łokciem go trącił i szepnął mu — to Eustachy Słomiński...
Rżewski osłupiał ze zdumienia na chwilę, tak nie umiał pogodzić pojęcia o charakterze człowieka z jego łudzącą powierzchownością. Z tych wad, które mu wyrzucano, żadna nie wypiętnowała się na twarzy... pan Eljasz pomyślał, że mógł być chyba spotwarzonym. Szukali oczyma miejsca, gdy stryj, posunął się pierwszy ku panu Eustachemu i począł z nim witać. — Przywitanie było nadzwyczaj z obu stron uprzejme, prawie serdeczne, szczególniej pan Eustachy pełen się okazał czułości dla pana Augusta. Ściskali się długo za ręce... a hrabia zrobił przybyłym miejsce przy sobie... Eljasz usiadł jak najdalej, nie mając ochoty mięszać się do rozmowy... Mówiono o wszystkiem, o czem przybywający do Wiednia mogą mówić — o przepysznych gmachach nowych, operze, parku, o rejchsracie, o delegacyi, o teatrze... o znajomych...
Hrabia Panter znać już musiał być zagadniętym wprzód przez pana Eustachego o brata, gdyż wkrótce pochyliwszy się doń, wskazał mu pana Eljasza, szepcąc coś na ucho, Rżewski już był synowca zaprezentował wprzódy...
Eustachy ze słodyczą i uśmiechem, który mu z ust nie schodził, zwrócił się ku niemu...
— Pan dobrodziej podobno razem z moim bratem odbyłeś podróż? nie wiesz, co się z nim stało? Życzyłem sobie odwiedzić go...
— Wynieśli się ztąd dziś rano — odparł spuszczając oczy Rżewski.
— Poczciwy ten zacny mój brat — odezwał się Eustachy wzdychając, — trochę dziwak... Żal mi tej biednej Anielki... Czasem na niego przychodzą takie chwile, że sobie miejsca dobrać nie może. Nigdzie mu lepiej, jak tu być nie mogło.
Pan Eljasz jedzeniem zajęty, nie odpowiadał. Opodal siedzący u drugiego stołu Paschalski z widoczną ciekawością nastawiał ucha... Sądził może, iż mu się tu da co pochwycić.
Pan August zręcznie zaraz zwrócił rozmowę na inny przedmiot i umiał nie dopuścić, aby się niepotrzebnie z czemś wygadano. Dowcipkował, bawił, a tak mu to przychodziło łatwo i naturalnie, iż najmniejszego wysiłku w tem czuć nie było.
Paschalski, który wcześniej przyszedłszy, zjadł już był, kazał sobie podać czarną kawę, zapalił cygaro, i zamyślony a małomówny, widocznie na coś oczekiwał. Ubrał się wcześnie, wziął kapelusz, spoglądając ku panu Eustachemu, wyglądać się zdawał, rychło się on ruszy od stołu. Po niejakim rozmyśle jednak, dopiwszy nagle kawy, szybko się oddalił. Pan Eljasz spojrzawszy przypadkiem przez oko, spostrzegł go, z podziwieniem chodzącego po małej uliczce naprzeciw hotelu, i jakby czatującego tam na kogoś.
Spoglądał na drzwi... palił cygaro, podchodził nieco dalej, zbliżał się, ale czekał na kogoś. Trudno się było domyśleć, czy na niewieścią znajomość z blizkiego sklepu modniarki, czy na poważniejszą jaką figurę. Gdy pan Eustachy wstał od stołu, i najtroskliwiej pożegnawszy wszystkich znajomych, oddalił się nareszcie sam, bo hrabia Panter miał jeszcze coś do czynienia przy ministeryalnym stoliku, Rżewski przez okno mógł dojrzeć, jak w uliczce wychodzącego pochwycił nagle Paschalski i po krótkiem przemówieniu z nim razem się oddalił.
Stryj i on zobaczywszy ten manewr, nie wątpili, iż był w związku z intrygą, która tu Paschalskiego przygnała. Na to jednak nic poradzić nie było można.
W istocie pan Eustachy Słomiński zdziwionym był, gdy go Paschalski obcesowo dosyć zaczepił, ale miał zimną krew, która go nigdy nie opuszczała.
— Pan dobrodziej pozwoli — począł pan Izydor łapiąc Słomińskiego — na chwilę rozmowy... w interesie bardzo ważnym...
— W interesie? z wyszukaną grzecznością — odparł piękny pan — a i bardzo chętnie — służę mu — ale —
— Zdaje mi się, że zwolna idąc ulicą, najwygodniej nam mówić będzie — począł Paschalski — wszędzie indziej możemy mieć niepotrzebnych słuchaczów. — Tu naprzykład, na tym spokojnym ryneczku...
Pan Eustachy uśmiechał się, ale oczyma badał ciekawie napastnika...
— Znam przywiązanie pańskie do czcigodnego brata jego — rozpoczął Paschalski — jestem pewien, że nie co innego, tylko interesowanie się nim sprowadziło tu pana, dlatego — chciałem poufnie z nim mówić. Brat pański, człowiek najczcigodniejszy, ale słaby, jest tu otoczony prawdziwą siecią intryg dokoła.
— A! a! — wyjąknął Eustachy — siecią intryg? proszę... Racz że mnie objaśnić?
— Siedział przy panu hrabia Panter — ciągnął dalej pan Izydor — to pierwszy czynny członek tej kliki — niedaleko miałeś pan Rżewskiego, który tu z bratem pańskim przybył, w jednym wagonie z nim odbył całą drogę, umiał się zainsynuować, wkręcić i może pannie podobać...
— Ten młody? — zapytał niby obojętnie Słomiński — ten młody...
— Młody sam toby jeszcze nic nie było, — dokończył żywo Paschalski — ale zjawił się widzę i stryj, kuty, wyga stary, człek niebezpieczny...
Wszystko to czycha na to, aby na starym, słabym panu Modeście uzyskać wpływ i córkę mu, razem z majątkiem pochwycić, a pana usunąć... i...
— Ale ja — nie mam najmniejszego prawa i nie roszczę go sobie, do kierowania moim bratem — odparł zimno Eustachy.
— A właśnie powinnością jest pańską, jako z familii najbliższego — mówił Paschalski gorąco — zająć się losem brata i jego córki... Pan Modest postarzał bardzo, podupadł na umyśle — skutkiem cierpień, jest dobroduszny i łatwowierny do zbytku... Łatwo przewidzieć skutki... Pierwszy lepszy intrygant podkradnie się do panny...
— Przecież — proszę pana dobrodzieja — majątek to ojczysty, pan masz synów... musi go obchodzić, w jakie ręce się te dobra dostaną... Powiem panu dobr. otwarcie... zajmując się losem brata, mógłbyś sobie zapewnić ewentualne nabycie tej ojcowizny.... lub....
Spojrzał wyraziście, pan Eustachy patrzał też ciekawie, ale na jego twarzy spokojnej i wypogodzonej śladu żadnego wrażenia dostrzedz nie mógł mówiący — nie zdawał się nawet rozumieć, co mu dawano do zrozumienia. — Paschalski zaszedł już tak daleko, że nie wiedząc jakiego dozna przyjęcia, dalej już ważyć się nie mógł.
P. Eustachy wąsa gładził i milczał.
Nagle za rękę go chwycił Paschalski, któremu cierpliwości zabrakło.
— Ja jestem człowiek otwarty, zawsze to mówię — odezwał się — i z panem moim dobrodziejem chcę nim być. (Tak samo rozpoczynał z hr. Panterem, było to u niego we zwyczaju). Jestem, bądź co bądź, dziś szlachcicem i baronem austryackim, majątek mam piękny, wstydu nikomu nie zrobię... wprost powiedziawszy, chcę z protekcyą pańską, starać się o rękę panny Anieli... Otwarcie panu powiem, że co się tyczy majątku, warunki pańskie, jakie mi dasz, przyjmuję. To mówiąc skłonił się, pan Eustachy dobywał z za kontusza piórka i zaczynał operacyę poobiednię z zębami; patrzał w milczeniu, obojętnie na mówiącego, (który się pod koniec rozgorączkował) i nie śpieszył z odpowiedzią.
— Nie mam nic przeciwko staraniu pańskiemu — począł w końcu bardzo powoli i ciągle coś wypluwając, aby mieć czas do namysłu — nic a nic, kochany panie Paschalski, co się zowie, nic, owszem.... dla czegożby starać się nie miał? Ja, co się tyczy wpływu mojego.... możesz pan być pewnym, użyję go, chętnie.... nawet bez żadnych, żadnych widoków.
— O! o! — zawołał Paschalski rękami wyrzucając.
— Ale tak, bez żadnych widoków — ciągnął dalej wolno pan Eustachy — tylko, kochany panie Paschalski, chociaż jestem rodzonym Modesta bratem, zdaje mi się, że się mylisz, przyznając mi wpływ nad nim. On jest przeciwko mnie niesłusznie uprzedzonym, ja to znoszę cierpliwie, przekona się kiedyś, przekona, jak mu życzyłem, jak mu sprzyjałem.
— Ale — impetycznie wtrącił Paschalski — co tu w bawełnę obwijać, to człowiek słabomyślny, imaginatyk... powiem otwarcie, potrzebujący kurateli.... Komuż opieka przyznaną być może, jeśli nie panu? W takim razie wpływ pański....
— Za daleko idziesz, panie Paschalski — odezwał się Eustachy — zdaje mi się, że idziesz za daleko.... Ażeby rozciągnąć nad nim kuratelę, potrzeba dowodów słabomyślności.
— A o te najłatwiej! — rozśmiał się pan Izydor.
— Sądzisz pan?
— Podjąłbym się go doprowadzić do tego, żeby się wydał ze swoją idea fixa, bo ją ma — tak jest, ma ją. Panna Aniela, przez miłość dla ojca, stara się to ukryć, ale nadaremnie.
Pan Eustachy piórko chował do kieszeni i westchnął.
— A cóż to się z niemi stało? — zapytał... — nie wiesz pan?
— Wynieśli się z hotelu — ale ja dojdę dokąd, dojdę, ręczę. Wczoraj wieczorem było osób kilka, stary się prawie już zdradził, córka zlękła i uprowadziła go. Cały Wiedeń strzęsę, jeżeli tego będzie potrzeba. Zresztą Rżewski młody wie i pewnie tam dziś będzie wieczorem, poślę za nim kogo, co i każdy krok jego mieć będzie na oku.
Nie przyrzekając nic, nie wypowiedziawszy myśli swej, co do wniosków Paschalskiego, pan Eustachy, rzekł wysłuchawszy.
— Bardzo byś mię zobowiązał, gdybyś mi dał adres brata.
— Będzie to moim obowiązkiem, odparł pan Izydor. Spodziewam się, że pan dobrodziej zechcesz wziąć na uwagę propozycyę... i będziesz protektorem moim. W ręce jego los mój składam, raz jeszcze powtarzając, że powolniejszego nademnie co do układów, nieznajdziesz pan. Gotów jestem dać na piśmie... na piśmie — powtórzył z przyciskiem.
Pan Eustachy popatrzał nań, rozśmiał się łagodnie i miło, skłonił grzecznie, podał rękę i odchodząc rzekł.
— Stoję w Grand Hôtel... o adres bardzo będę prosił.
Gdy się oddalił — Paschalski, który pozostał, niedobrze wiedział, czy zrobił wielki krok, czy bardzo wielkie głupstwo. Spryt jego czasem przy krwi gorącej płatał figle... pytał się sam siebie — i odpowiedzieć nie umiał.




Panna Aniela, zmęczona powróciwszy do swojego pokoju, po tym wieczorze, który ją tyle kosztował i złamał na duchu, padła na kolana szukając pociechy we łzach i modlitwie. W drugim obok stary Słomiński z różańcem przechadzał się modląc się także... Modlitwa córki była gorąca ale krótka, zerwała się w prędce aby obmyśleć środek jakiś, ratunek... Naprzód chciała się wynieść z hotelu i pozbyć nieznośnych natrętów. Żałowała teraz że nie spytała Dyzi o jakie wolne mieszkanie, do którego by się przenieść mogli. Szczęściem na stoliku leżał numer jakiegoś Tagblattu — i oczy jej padły na ogłoszenie o mieszkaniu, na Kärtnerringu, którego numer ją uderzył. Byłto właśnie dom, w którym stała na drugim piętrze, przyjaciółka jej Dyzia... Apartament był trochę za wielki, i za drogi, ale z innych względów najdogodniejszy; Aniela z numerem dziennika, wypatrzywszy gdy ojciec dokończył modlitwę, weszła do jego pokoju...

— Przychodzę tatkowi dać dobranoc — i mam prośbę natarczywą..
Zaczęła go całować po rękach...
— Mój dobry tatku — poczęła przymilając się do niego — zrób to dla mnie, zrób — daj mi słowo że uczynisz...
— Ale co? co, moje dziecko...
— Porzućmy ten obrzydliwy, cuchnący, wrzawliwy hotel! W tym samym domu gdzie mieszka Dyzia, jest prywatne mieszkanie do najęcia... wygodne, przyzwoite, nie bardzo drogie. Na co my się tu męczyć mamy?...
Słomińskiego nie wiele obchodziło gdzie stał... ale tu, miał pod ręką ludzi, a tych potrzebował.
— Tam będziemy samotni — rzekł...
— Nie, tam ojciec będziesz miał salon, wygodnie przyjmiesz swych gości... i porzucimy hotel — którym się ja brzydzę. To zawsze karczma...
— Masz słuszność — odezwał się stary — jakkolwiek incognito, zawsze hetmanem jestem — to obowiązuje... darmo... Kiedyś grzyb, leźże w kosz. Zabawimy pewnie z tydzień...
Aniela go w rękę pocałowała znowu...
— Więc zgoda...
— Zgoda — dysponuj — nie mam nic przeciw temu...
Nazajutrz rano, właśnie gdy pan Słomiński z córką jechał na nowe mieszkanie, które Aniela rano zamówiła przez lohndienera, Dyzia biegła do przyjaciółki i z nią się rozminęła. Jakież było zdziwienie jej i radość, gdy w parę godzin potem, odbywszy małą przechadzkę po Stadtparku, w której zdala ow wielbiciel jej towarzyszył nieśmiało, Dyzia wracając, na pierwszem piętrze zobaczyła w progu na nią oczekującą Anielę. Nie mogła zrazu zrozumieć, jak się to stało. Dwie przyjaciółki wbiegły ściskając się i śmiejąc do pokoju, a Dyzia powtarzała ciągle:
— A! jakże się to przedziwnie stało! jaka ty jesteś rozumna i dobra Anieluniu moja!
Anieli szło co najpilniej o lekarza... ale warunki były ciężkie. Słomiński Niemców nie lubił, lekarz powinien był dlań przybrać jakąś inną rolę, lub przynajmniej znaleźć pozór jakiś wnijścia do tego domu. Stary doktor, Polak, od dawna w Wiedniu zamieszkały, człowiek poważny i zacny, znalazł się wprawdzie, szło o to, jakim pozorem okryć jego odwiedziny. Aniela musiała zachorować. Ułożyły się o to przyjaciółki... Staruszek był dosyć zręcznym, by zrozumieć warunki i zastosować się do nich. Aniela zresztą miała się z nim wprzód widzieć u Dyzi i naradzić. Składało się więc wszystko bardzo dobrze.
Słomiński we wspaniałym, z przepychem wiedeńskim urządzonym apartamencie jakiegoś zamożnego magnata węgierskiego, — który go odnajmował, uczuł się z razu bardzo wygodnie i stosownie ulokowanym. Rozerwało go na parę godzin, oglądanie obrazów, nawet ruch ulicy, ale pozostawiony sam sobie, wkrótce siadł na fotelu i począł po cichu mówiąc do siebie, rozważać swą misyę, swe obowiązki i trudności położenia. Aniela postarała mu się o polskie dzienniki, te jednak zamiast rozrywki, przynosiły mu najczęściej powody nowego rozdrażnienia. Gniewał się na rozmaite przekonania, jakie w nich znajdował.
Potrzeba mu było koniecznie towarzystwa, ale takiego, w którem by był zmuszony ukrywać się, zajmywać czemś zupełnie w związku z jego manją nie będącem. Na tem właśnie zbywało. Dzień przeszedł powolnie się wlokąc, gdy nad wieczór o zmroku zadzwoniono — panna Aniela lękając się którego z natrętów, wybiegła sama do przedpokoju i zdziwiła się przyjemnie spostrzegłszy Rżewskich. Stryja pana Eljasza nieznała prawie osobiście, widywała go zdala będąc dzieckiem, przypomniał się jej — i obu ich wprowadziła zaraz do ojca.
Słomiński, który dawno też nie widział Augusta, zrazu nie poznał go o szarym zmroku, dopiero po głosie go sobie przypomniał, i rzucił mu się na szyję. Dziwne to jakieś uczucie owładło nim, stary się rozpłakał.
Pan August tem weselszym się starał okazać. W chwilę po przyjściu ich, gdy Eljasz rozmawiał z panną, która mu nowe mieszkanie pokazywała, Słomiński obejrzawszy się do koła (córki się obawiał trochę) — cicho począł do dawnego towarzysza:
— Wiesz co się ze mną stało?
— Nie wiem o niczem.
— Zdaje ci się że masz przed sobą Modesta Słomińskiego, nieprawdaż?
— Tak jest, rzekł August — i tego jestem pewnym.
— Otóż mylisz się — westchnął stary — prawda, byłem nim, ale nieszczęścia krajowe spowodowały, że na mnie nowe i ciężkie spadły obowiązki. Tak jest. Dano mi misyę z nieba. Jestem Hetmanem Koniecpolskim.
Pan August głową pokręcił.
— Mój Modeście.
— Mówię ci, tak jest! rzecz dziwna, nie do wiary — ale prawdziwa. Doszły u nas rzeczy do tego stopnia, rozprzężenie, nieład, swawola i rozpusta idei, że w końcu sam Bóg Ojciec, przed którym ukrywają prawdę, zasłyszawszy o tem, mnie zesłał dla zbadania rzeczy w gruncie.
Pan August namyślał się jeszcze, co ma odpowiedzieć, i potakiwać czy starać się opamiętać nieszczęśliwego, gdy Słomiński, któremu długie milczenie ciężyło, począł, korzystając z chwilowego oddalenia się córki, mówić dalej pośpiesznie bardzo:
— Widzisz, mój Auguście, co to za razem zaszczytne i trudne do spełnienia posłannictwo! Otwarcie się z tem odkryć nie mogę, jedni by uwierzyć nie chcieli, drudzy by intrygowali. Kto wie? znalazł by się może denuncyant, coby mnie zaskarżył, i zasadzono by mnie gdzie do fortecy, albo wygnano z kraju... Tymczasem misya moja zmusza mnie, nietylko stosunki galicyjskie, ale w zaborze pruskim i rosyjskim zbadać gruntownie. Będę musiał jechać do Warszawy, do Wilna i Poznania. Połączone to jest z niemałem niebezpieczeństwem...
Wpatrzył się mówiąc Słomiński, w oczy Augustowi, który siedział bardzo seryo i poważnie go słuchając.
— No, cóż ty na to! — zapytał.
— Ja? — rzekł August — ja nie mam ci nic innego do powiedzenia nad jedną rzecz. Winszuję dostojeństwa — to się rozumie — lecz zwracam twoją uwagę na to, co powie na to pan Eustachy, gdy się o tem dowie? hę? Gotów skorzystać z tego, że zostałeś Koniecpolskim, i majątek twój i córkę wziąć w opiekę... Znamy oba ze szkół Eustachego, wiesz, mój drogi czem to grozi...
Słomiński na chwilkę zamilkł i siedział jakby uderzony tą myślą nową, która mu dotąd nie przyszła. Nie wiedział co mu odpowiedzieć.
— Bądź ostrożnym — dodał pan August. — Znasz Eustachego.... mądrej głowie dosyć na słowie....
— Przecież ja przed Eustachym się z tego spowiadać nie będę — rzekł w końcu. — Tobie się zwierzam... bo ci ufam...
— Tak — odparł pan August — ale w drodze podobno napomknąłeś coś o tem memu synowcowi, a wczoraj wieczorem przy obcych, parę razy ci się coś wyrwało... co może dać do myślenia... Pau Eustachy tu jest...
— Eustachy tu jest? — chwytając za rękę przyjaciela, zawołał Słomiński z widocznem przestrachem — a! to prawdziwa klęska!!
Zamyślił się głęboko.
— Nie łatwo mnie znajdzie i dowie o mnie — szepnął pocieszając się.
— Przepraszam cię — rzekł August — był dziś w Stadt-Frankfurt na obiedzie — mówił z hr. Panterem i z Paschalskim, wiem, że się o ciebie dowiadywał.
Sposępniał Słomiński.
— Masz słuszność — szepnął — należy mi być ostrożnym. Prawnie Eustachy miał by racyę, bo juściż dwoma razem być nie mogę, Koniecpolskim i Słomińskim. Z prawa natury byłem Słomińskim, ale Pan Bóg mnie zesłał tu jako Koniecpolskiego, zatem Słomińskim przestać być muszę... Wziął by więc, jako najbliższy krewny majątek i córkę w swe ręce, a tego ja sobie dla Anielki nie życzę.
P. August czuł, że nie sprzeciwiając się, łagodnie najwłaściwiej mu będzie poczynać sobie ze Słomińskim, — wchodził więc w jego położenie.
— Mój panie Modeście — odezwał się — trudno ci znowu dziecko własne i jego przyszłość poświęcić dla... jakiegoś posłannictwa, którego skutek — pozwól sobie powiedzieć, jest bardzo wątpliwy... Mógłbyś bo podać prośbę o uwolnienie...
— Ja? ja? — żywo przerwał Słomiński — ja? nigdy w świecie! Zrzec się tak wielkiej i zaszczytnej missyi? którą mi z góry powierzono! nigdy w świecie — powtórzył.
Mówił coraz głośniej, a panna Aniela posłyszawszy tę wrzawę z drugiego pokoju, nadbiegła wystraszona.
— Kochany ojcze, — zawołała — mam twe słowo, że nie będziesz się rozgorączkowywać w rozmowach, to ci zawsze szkodzi...
Spojrzała na pana Augusta, a ten zaraz dorzucił:
— Właśnie i ja o to samo prosiłem pana Modesta.
Stary z lekka córkę odsunął od siebie, oczy mu się paliły, wargi drżały.
— Dajcież mi pokój z tym nieboszczykiem panem Modestem, gdy jesteśmy w kółku poufnem... Wiem przecież kto jestem — uderzył się w piersi — nikt mi tu rozkazywać nie ma prawa.
Hetman koronny, czasu bezkrólewia...
— Nikt nie rozkazuje! — przerwał pan August — my cię tylko prosimy... Zlituj się, im do ważniejszego poczuwasz się posłannictwa, tem więcej szanować się powinieneś...
Aniela chwyciła obie jego ręce, przyklęknęła...
— Kochany ojcze! mój drogi tatku, zlituj się nademną — uspokój się, proszę, błagam.
Słomiński pocałował ją w głowę, łza jakaś zbłąkana zakręciła mu się w oku.
— Mój drogi — rzekł pan August — ty to najlepiej wiedzieć powinieneś, że nieboszczyków do życia tylko jeden Bóg powołać może... Bądź więc spokojnym mój Modeście...
Zżymnął się na to imie Słomiński.
W tem Aniela wstała i zakaszlała się mocno, był to kaszel na ten raz udany tylko — ojciec niespokojnie spojrzał na nią.
— Ty bo mi jakoś pokaszlujesz? — rzekł.
— Ja od niejakiego czasu istotnie kaszlę dosyć mocno — zawołała panna Aniela, szczególniej nocą, piersi mnie bolą ciągle. Niechciałam o tem mówić ojcu, aby go nie trwożyć, myśląc, że to przejdzie. Dyzia mnie zmusza ażebym się poradziła lekarza, jest to staruszek, Polak, człowiek bardzo miły, i medyk sławny, szczególnie do chorób piersiowych. Dyzia koniecznie go chce przyprowadzić.
— Bardzo jej za to wdzięczen jestem — odparł Słomiński — będę jej sam prosił o to.
— Ale koniecznie niech się pani poradzi; zaniedbywać się nie można — dodał pan August.
— Ani się z tem opóźniać — dodał Eliasz.
— Doktor miał dziś być u Dyzi — odezwała się Aniela — a ona taka jest samowolna i uparta, że nawet pozwolenia nie czekając, gotowa go tu przyprowadzić.
— To by było doskonale! — rzekł stary Słomiński.
W ten sposób udało się córce przerwać drażliwą rozmowę i przygotować ojca, do przybycia doktora Hurki, którego się spodziewała. Słomiński jednak zmuszony mówić o czem innem, widocznie był niespokojny, wzrokiem roztargnionym rzucał do koła i kręcił na krześle.
Panna Aniela miała już gotową herbatę, którą kazała podawać, i sama zająć się nią poszła właśnie, gdy u drzwi zadzwoniono, i piękna Dyzia, weszła wystrojona niezmiernie, uśmiechnięta, prowadząc za sobą małego wzrostu, trochę przygarbionego staruszka, niedowidzącego... z rysami twarzy ściągniętemi i pomarszczonemi, ubranego we frak i po staroświecku podpiętą wysoko białą chustką. Doktor Hurko idąc ciągle poprawiał złote okulary, jakby mu to do lepszego przypatrzenia się towarzystwu pomódz mogło. Słomiński, jako gospodarz, wstał na powitanie pięknej Dyzi, zabrał znajomość z doktorem, dziękując mu za jego uprzejme odwiedziny — i posadził swych gości, rozpoczynając bardzo swobodną z niemi rozmowę.
Miało to do siebie obłąkanie jego, że gdy był zmuszonym je ukrywać pan Modest, na chwilę zdawał się od niego zupełnie wolnym. Doktor, który mu się z nadzwyczajną przypatrywał i przysłuchiwał bacznością, nie mógł jeszcze dopatrzeć najmniejszego choroby śladu.
Dyzia tymczasem, korzystając ze zręczności, nie nawykła próżnować, oczkami i uśmiechem starała się obu Rżewskich zaniepokoić. Maleńkiego tryumfu potrzebowała zawsze, i tak do niego była nawykłą, że się obejść nie mogła.
Pan Eliasz był zachwycony tem zjawiskiem. Aniela swą powagą onieśmielała go — z tą był jak w domu... Przynosiła z sobą wesołość i jakby tchnienie wiosenne.
Ponieważ Rżewscy jej zostali zaprezentowani, mogła więc do nich przypuścić atak i poczęła wnet trzpiotowatą o Wiedniu i jego rozkoszach rozmowę, gdy doktor Hurko, korzystając z tego, przysiadł się do gospodarza...
Zblizka dopiero mógł się rozpatrzeć w jego twarzy, i uchwycić na niej ten wyraz, dla wielu niedojrzany, którym się obłąkanie piętnuje... Coś niespokojnego we wzroku, pewne mimowolne ruchy nerwów, twarzy, drgania nagłe i krótkie, zwiastują zawsze walkę człowieka, który usiłuje okazać się przytomnym, gdy wewnętrzna burza nim miota.
Doktor Hurko charakterem i wiekiem był uspokojony i flegmatyczny, widok codzienny nieszczęść ludzkich, uczynił go jeśli nie obojętnym na nie, to przynajmniej obytym z niemi. Nie czyniły już na nim tego wrażenia, jakie wywierają na pospolitym człowieku...
Wiedział z jakim stanem i chorobą ma do czynienia, po pierwszej słów wymianie, ale postanowił przedłużyć o ile możności odwiedziny, aby sprawdzić swe wrażenia i domysły.
Panna Aniela umyślnie może, opóźniała przyjście do salonu, aby go dłużej przy ojcu zostawić. Słomiński tymczasem, przytomnie bardzo, począł prosić lekarza, aby troskliwie stan córki jego wybadał.
— Jest to moim obowiązkiem, odezwał się doktor powoli — a choć dziś nasza sztuka posiada środki badania pewniejsze i prędsze, szczególniej w chorobach piersiowych, ja, stary, nawykłem trochę do powolnego przesłuchiwania się i obserwowania choroby — niechże pan dobrodziej nie posądza mnie o interesowność, ale wierzyć raczy, że sumienie mną powoduje... bo będę musiał kilka dni odwiedzając w różnych porach córkę pańską, przypatrywać się jej — nim coś orzeknę...
Słomińskiego ta otwartość ujęła, ścisnął rękę doktora — zaczął mu dziękować i prosić o jak najczęstsze odwiedziny. Potem zagadnął go o swe dawne znajomości wiedeńskie, o sam Wiedeń, o niego samego, a Hurko żwawo i wesoło odpowiadając nastroił się z nim do rodzaju poufałości.
Byli więc w najlepszej komitywie, gdy nadeszła Aniela, witać zarazem gości i zaprosić ich na herbatę. Stary Słomiński podał rękę Dyzi — chociaż od czasu jak się dowiedział, że mąż jej był niemieckim dziennikarzem, wcale dla niej nie miał sympatyi, pan August poszedł z Anielą, a stary doktor z Eljaszem...
Wszyscy razem, począwszy od pięknej pani, dla której towarzystwo to, wydało się zbyt trochę sztywnem i nudnawem — starali się mówić o rzeczach obojętnych i wesołych... Nie było to rzeczą łatwą, bo właśnie ów sławny krach i jego następstwa ciężyły nad austryacką stolicą, a fakt ten dotknął tak silnie organy życia społecznego, iż się w niem całem dał uczuwać. Grzech popełniło nie wielu, pokutę odprawiali niemal wszyscy... Po ogródkach wprawdzie u Sperla, wesołe kapele wygrywały szyderskie śpiewy — o wielkim krachu... żartowano sobie z niego, ale skutki pomimo to — objawiały się straszne...
Niepodobna było uniknąć opowiadań o losach tych wielkich ludzi co wczoraj rzucali miljonami, a nazajutrz szli wstyd i rozpacz topić w Dunaju lub leczyć kulą rewolwerową — ale dr. Hurko bardzo zręcznie strony mniej tragiczne dramata umiał wyszukiwać, aby zabawić niemi.
Słomiński milczał słuchając, myślą zdawał się być gdzieindziej, wzdychał tylko i dopiero gdy dotknięto skutków, jakie stolica monarchji austryackiej wywarła na prowincye, na ich charakter, życie, na pojęcie życia i obowiązków, gdy zaczęto wymieniać imiona ludzi, co z poczciwemi imionami potonęli w tej powodzi... drgnął i ożył...
— Wiele mamy do zarzucenia Austryi od 1772 roku — zawołał — choć i Marya Teresa i Kaunitz z zaboru tłumaczyli się koniecznością, a z germanizacyi potrzebą zgaszenia ducha, którego się lękali... ale ze wszystkich ran nam zadanych, może najdotkliwszą, najboleśniejszą jest zaraza, jaką nam szały giełdowe i gründerskie wniosły.
Choroba ta niepofolgowała nawet koryfeuszom, obaliła posągowe postacie, któremi byliśmy dumni, odsłoniła słabość, uwidomiła brak charakterów, słowem, zrównała nas, cośmy w szatach męczeńskich stali na piedestałach, z tym gminem, co się w błocie ulicznym tarza.... Nie jestże to ból nad bóle, i żal nad żale!
Gdy to mówił, dr. Hurko patrzał nań z uwagą i zdawał się zapominać, że słucha obłąkanego.
— Panie dobrodzieju — rzekł — jesteśmy ludźmi... gdy szał opanowuje tysiące, gdy zawraca najsilniejsze głowy, cóż dziwnego, że my biedacy ulegliśmy mu.
Jako doktor, muszę to poniekąd tem tłumaczyć, że osłabione organizmy, zawsze są skłonniejsze do ulegnienia wpływom zewnętrznym.
— Ale my powinniśmy byli pamiętać — zawołał Słomiński — że nam już nic nad godność naszą i charakter narodowy, dostojny nie zostało... Nie godziło się niemi frymarczyć — dla grosza. Gdyby te troski i te pieniądze, które ludzie włożyli w spekulacye szulerskie, obrócili na rolnictwa i przemysłu krajowego dźwignięcie, zyskał by kraj moralnie i materyalnie. Czem są zresztą straty pieniężne? te się powrócić mogą — ale plamy się nie zmyją!!
Słomiński tak się znowu zapalił, że córka musiała Dyzię wyciągnąć na jakieś trzpiotowstwo i niemal gwałtem wyrwać rozmowę z tego niebezpiecznego toru, na jakie się wtoczyła.
Pan August szczerze pomagał jej, zaśmiano się tak wesoło do koło, a Hurko tak pomagał młodzieży, że stary gospodarz zostawszy sam ze swojem usposobieniem smętnem, zmuszony był zamilknąć i choć spróbować nastroić się do tonu ogólnego.
Uczynił to wprawdzie fizyognomią — ale zamilkł znowu. Oznaką choroby było w nim jak u wszystkich monomanów, że o jednem tylko mówić umiał, zresztą nic go nie obchodziło. Polował też oczyma na pana Augusta, usiłując mu dać do zrozumienia, że radby się był z nim oddalić na stronę, Rżewski jednak udał że tego nie rozumie, i od stołu wstać nie chciał.
Po herbacie razem wszyscy przeszli do salonu, a Dyzia, która mimo dwóch panów do zabijania oczkami, tęskniła za weselszem towarzystwem, — szepnęła przyjaciółce, iż koniecznie do siebie na górę iść musi. Doktor też, obiecując jutro swe odwiedziny, odejść musiał.
Rżewscy nie mogli zostać dłużej, aby nie męczyć starego. Pan August lękał się wznowienia poufnej rozmowy... Nie dał mu jednak tak odejść Słomiński, nie wymógłszy obietnicy, że go często będzie odwiedzał.
— Mam z tobą wiele, wiele do pomówienia, o rzeczach ważnych bardzo, szepnął mu na ucho...
— Będziemy się widywali codziennie — odparł Rżewski — jeżeli pozwolisz...
— Proszę cię o to — cicho rzekł Słomiński, ściskając go za rękę — mam myśl... mianowania cię moim przybocznym adjutantem, i upoważnienie do tego od Boga Ojca... Widząc jaki obrót bierze rozmowa, pan August pożegnał się co najprędzej.
Pomimo że był zajęty starym, nie przeszkadzało mu to, w ciągu wieczora zdala się przypatrywać stosunkom synowca z panną Anielą. Eliasz był bardzo nieśmiały w dobrem towarzystwie, może też i stryja się trochę wystrzegał, jednak pan August z pewnych wejrzeń ostrożnych, z cichych szeptów, z troskliwego ścigania wszystkich obrotów panny Anieli, powziął to przekonanie, że Eliasz jest nią zajęty... Cieszyło go to niewymownie — najbezinteresowniej byłby się chętnie zajął losem nieszczęśliwego obłąkanego towarzysza szkolnego, ale teraz podwójnie go przyciągała i litość nad nim i gorąca chęć wyswatania młodzieńca, którego przedłużonego kawalerskiego życia — z własnego doświadczenia sobie nie życzył.
Wyszli razem i pan August wniósł lekką wieczerzę u Sachera... a pan Eliasz jej nie odmówił.
Któż z tych co w Wiedniu byli nie zna tego niepozornego kątka, w którego ciemnych czeluściach tyle grzesznych wieczerzy i niebezpiecznych obiadów we dwoje i we czworo się odbywa...? Jest to najsławniejsza kuchnia, do której biegną wszyscy smakosze, gdzie idą ci co chcą się choćby pochwalić tem, że u Sachera jedli. W istocie jadło tu jest przedziwne, ale dobry ton jeszcze je czyni ponętniejszem, bo należy do dobrego tonu nie jadać gdzieindziej. W Stadt-Frankfurt kuchnia ma być zdrową i nie bardzo drogą, tu drogą jest, nie koniecznie zdrową, ale ma sławę wykwintnej. Sacher ma oprócz dwóch wspólnych saloników, cały szereg ciemnych gabinetów, w których czułe serca szukają drogo opłaconego przytułku.
Panowie Rżewscy wszedłszy znaleźli już z teatru powracających gości tłum wielki. Nie zbywało na ziomkach. Stale mieszkający w Wiedniu stołują się we Frankfurcie, ale przejeżdżający wolą Sachera. Tym razem ze znajomych spostrzegli tylko pana Eustachego Słomińskiego, któremu towarzyszył i ugaszczał go Paschalski. Butelka szampana stała obok nich w lodzie, a pulardę właśnie krajali, gdy Rżewscy ukazali się w progu.
Ponieważ o miejsce było przytrudno, Paschalski wstał nadzwyczaj uprzejmie ofiarując nietylko stolik do podziału ale — objawiając nadzieję, że pozwolą się prosić na wieczerzę.
— Miejsce u stolika — przyjmujemy chętnie — odezwał się pan August, ale darujesz mi pan zaprosić się nie daję, bo mam za zasadę niezmienną jeść za swoje pieniądze... i pić także. Wszyscy co mnie znają poświadczą panu, iż od tej zasady nie odstępuję.
Niechciał unikając tych panów Rżewski, pokazać im wstrętu, i zasiedli wszyscy u jednego stolika. Pan Eustachy, jak zwykle, był spokojny, majestatyczny, z czołem pogodnem. Jadł zwolna i po smakoszowsku, pił pomalutku, mówił mało i z rozmysłem, patrzał i słuchał z uwagą wielką.
Paschalski, który był tego najpewniejszym, iż wracają od Słomińskich, zagadnął zaraz gdzie wieczór spędzili, a pan August, choć to było nieco ryzykownem, pospieszył skłamać że byli w teatrze.
Nie wiedział nawet co grano — lecz szczęściem rozmowa się zwróciła na inną stronę.
— Chciałbym się koniecznie widzieć z moim bratem, rzekł w ciągu jej pan Eustachy. Słyszałem że nie bardzo zdrów, trochę mnie to niepokoi. Przez cały dzień starałem się dowiedzieć o jego adres... Spojrzał na Rżewskich, pan August udał że nie słyszy.
W chwili prawie gdy to mówili, we drzwiach od ulicy ukazała się postać, którą trudno było posądzić, ażeby na wieczerzę przyszła do Sachera. Był to niepozorny człeczyna... w opiętym paltocie, którego zobaczywszy Paschalski wstał i poszedł z nim coś poszeptać w kątku. Nie bez trwogi pewnej i przeczucia dojrzał pan August że Izydorowi twarz się rozjaśniła wyraźnie. Przybyłego obdarzył papierkiem, i znaczące wejrzenie rzucił na pana Eustachego, z doskonałym apetytem wracając do stolika.
Przebiegły pan August pewnym był prawie że Paschalski dostał żądany adres Słomińskich. Tak było w istocie.




Zrana nazajutrz panna Aniela wybiegła na chwilę do Dyzi. — Zostawiła ojca przy rannej modlitwie, a przyjętemu słudze i Fedorowiczowi poleciła jak najmocniej aby nikogo obcego nie wpuszczali, i nie przyjmowali dopóki by nie wróciła.
Fedorowicz dla większej pewności sam usiadł z okularami i książką, gdyż był zamiłowanym w czytaniu, chociaż go ono niepospolicie męczyło, bo wielu rzeczy w nowej literaturze zrozumieć jakoś nie mógł. Na drogę jednak wzięty — Leszek i Goworek — nie przedstawił tak nadzwyczajnych trudności, lubował się nim poczciwy Fedorowicz właśnie, gdy dzwonek u drzwi szarpnęła ręka silna...
Ledwie miał czas okulary złożyć i szacowną książkę, gdy pociągnięto niecierpliwie sznurek po raz drugi, i stary otwarłszy drzwi, ujrzał przed sobą twarz wesołą, uśmiechniętą — pana Eustachego...
Pobladł poczciwy sługa i zmięszał się niezmiernie — pan Eustachy ani go pytając nawet już próg przestępywał — wchodził i począł od powitania najczulszego.
— Jakże ty mi się masz, kochany Fedorowicz... jak się masz... A mój brat? Fedorowicz palce położył na ustach.
— Cóż? śpi — chory??
— Nie — proszę pana — ale... ale... dopóki panna nie powróci, nie kazano nikogo przyjmować.
Pan Eustachy rozśmiał się dobrodusznie i palcem wskazał sobie na piersi.
— Mój Fedorowicz! nikogo! bardzo dobrze — ale mnie! proszęż cię — mnie — brata!
Postąpił krok dalej, gdy stary mu sobą drogę zaparł...
— Nie można! niech pan raczy darować... niech pan przebaczy...
— Ale, cóż bo znowu! śmieszny jesteś! podnosząc głos rzekł pan Eustachy — zdzieciniałeś! Zapominasz kto jestem...
Fedorowicz z głową spuszczoną, z rękami zwieszonemi stał uparcie i nic wprawdzie nie mówiąc — nie puszczał...
Pan Eustachy, który w końcu już bardzo głośno mówił, umyślnie widać jeszcze donośniej zaczął się odzywać...
— Pójdź że się spytaj — ale to niesłychana rzecz, żebym ja do brata się potrzebował meldować! Co to jest...
Głos ten musiał widać usłyszeć pan Modest i poznać go, gdyż w tej chwili otworzył drzwi, Fedorowicz się cofnął, a pan Eustachy, mimo zimnego wyrazu twarzy brata — podniosłszy ręce, rzucił się ku niemu, z największą czułością...
— Kochany Modeście — cóż się to Fedorowiczowi stało! nie chciał mnie puszczać? Oszalał czy co! Ledwiem się dowiedział przypadkiem że wy tu jesteście, nie mogłem wytrzymać... Jeszcze mi powiedział, że nie domagasz...
Mówiąc to wchodził pan Eustachy, ściskał brata zmięszanego, i niby nie widząc że go przyjmuje bardzo chłodno, — ciągnął dalej czułości objawy...
— Mój drogi, kochany Modeście, począł gdy się znaleźli sami — a gospodarz milczał — wiem że ja u ciebie nigdy nie miałem łaski, ale pozwól że mi się kochać, choć bez wzajemności...
Pan Modest coś szepnął niezrozumiałego.
— Wierz mi, zwolna ciągnął brat dalej — ja cię kocham szczerze...
Dwóch nas jest tylko na świecie... te węzły krwi co nas łączą są mi najdroższe... Nic mnie nie boli nad to, że ty — ty, kochany, szlachetny, zacny Modeście, względem mnie jednego tylko jesteś niesprawiedliwym...
Gospodarz zakłopotany był widocznie.
— Zkądże znowu te przypuszczenia — szepnął cicho.
— Nie żyjemy tak z sobą, jakby bracia żyć powinny, mój Modeście. Ja ciebie nie winię, ludzie są tego przyczyną, mam nieprzyjaciół — ci nas usiłują rozdwoić...
Nie otrzymawszy na te żale odpowiedzi, pan Eustachy pomilczał nieco i odezwał się tonem nieco zmienionym, ale zawsze łagodnym i pełnym czułości.
— Cóż ty tu porabiasz w Wiedniu?
— Ja? ja? — bąkał pan Modest — Anielka się chciała przejechać, i pokazuje się, że miała słuszność. Kaszle biedna... musiemy się doktora poradzić...
— Byłbym ci nastręczył mojego, doskonałego lekarza — rzekł spiesznie pan Eustachy — ja, jakkolwiek się wydaję zdrów, i wszyscy mi winszują, ale często rady lekarza potrzebuję... Mam wybornego człowieka...
— Doktora już znaleźliśmy — rzekł pan Modest — bardzo ci dziękuję...
— Ale gdyby konsylium się okazało potrzebnem...
— Zmiłuj się, nie jest tak źle — podchwycił gospodarz.
— Zawsze ostrożnym być nie zawadzi...
— Ale, i ty bo mi coś nie lepiej wyglądasz — dodał brat.
— Hm, ja się czuję zdrów...
— A przecież, ktoby to widząc nas razem obu, powiedział, że ja o rok, czy coś starszy jestem...
To mówiąc, począł ściskać serdecznie pana Modesta, na którym te dowody miłości braterskiej czyniły pewne wrażenie. Nie mógł pozostać zimnym i nieczułym na nie... twarz mu się wyjaśniła, podniósł oczy.
— Modestku kochany — ciągnął dalej Eustachy — proszę cię, bądźże ty dla mnie trochę więcej bratem... Boli mnie to, że tak sobie obcy jesteśmy... Powiedz mi, otwarcie, co ty masz do mnie?
— Ale nic, nic — przerwał gospodarz.
— Nic, — nie, nic — uparcie przedłużał przybyły — ja wiem co masz do mnie, i byłaby słuszność przy tobie, gdyby to, o co ty mnie posądzasz, było prawdą. Ale tak nie jest.
Znam twój poczciwy patriotyzm, kochany Modeście, wiem, że on w twem życiu stanowi oś, na której się ono obraca... Posądzasz mnie o obojętność dla spraw kraju. Tak, na pozór może zimnym jestem, to prawda, mam taki charakter, chwalić się nie lubię i narażać niemam ochoty, ale byłem i jestem ofiarnym i czynnym. Daję po cichu, ale daję wiele, i zdaje mi się, że działam też, — choć czynności moje jawne nie są.
Pan Modest słuchając podnosił głowę powoli, oczy mu się rozjaśniały, zadrżał i brata pochwyciwszy w objęcia, milcząc go serdecznie uściskał.
— Nie wątpiłem o tem, chociaż nie wiedziałem, przyznam się — rzekł wzruszony — nie wiedziałem.
— A! i o tem nie wiesz — dodał zniżając głos Eustachy, — że ja dniem i nocą myślę o losach naszego nieszczęśliwego kraju. Oto i teraz — myślisz, że mnie jaki interes tu przyciągnął? Ja tu nie mam żadnych — po prostu przywlokłem się, aby zobaczyć naszych delegatów, aby pomówić z niemi, starać się wpłynąć na nich, powstrzymać ich od głupstw i od brudów.
Pan Eustachy mówił to z takim wyrazem głębokiego uczucia i przekonania, że pan Modest ujęty niem rozrzewniony zwrócił nań pałające oczy.
— Przychodzę właśnie do ciebie — nie bez myśli i celu — dodał — ja znam siebie i nie przeceniam, wiem co mogę i na co siły starczą. Ty swoją wymową, rozumem, erudycyą, szlachetnym zapałem, stokroć byś więcej mógł niż ja uczynić. Przychodzę do ciebie w tej nadziei, że ty mi pomożesz. Idźmy razem, ręka w rękę.
Modest podał mu dłoń drżącą.
— Rachuję na ciebie. Za parę dni zapraszam do mnie posłów naszych, ministra, znakomitości jakie się tu znajdują, chcę abyśmy raz seryo de publicis pomówili. Spodziewam się że i ty mi uczynisz tę łaskę a przyjdziesz do mnie na ten wieczór.
To mówiąc ściskać go zaczął.
Blada jak ściana, przelękła wchodziła właśnie na próg panna Aniela, trwoga niewysłowiona ogarnęła ją zobaczywszy ojca na poufnej ze stryjem rozmowie, gdy pan Eustachy rzucił się z wybuchem czułości ku niej, biegnąc całować jej rączki.
— Droga panno Anielo! zawołał — jakżem szczęśliwy że cię widzę. Ale mi tu ojciec ogadał panią, żeś chora, że pokaszlujesz, wyglądasz jak róża w ogrodzie Hesperyd.
Aniela drżała i słabła niemal, patrzała na uśmiechającego się ojca, nie wiedziała co odpowiedzieć. Stryj pożerał ją oczyma.
— Jak to niezmiernie dawno niewidzieliśmy się! mówił głosem miłym i słodkim. Niewymownie tęskniłem. Ot, i gdyby nie ten Wiedeń obrzydły... niespotkalibyśmy się może tak rychło.
Nie prędko panna Aniela potrafiła się zebrać na odpowiedź, i zmusić do takiego tonu, któryby nie brzmiał dysharmonijnie wśród koncertu uczuć serdecznych. Nigdy nie widziała stryja tak niewymownie czułym, tak dziwnie nadskakującym. Zwiększało to jeszcze jej przestrach, a sama myśl że tak długo sam na sam byli z panem Modestem, niepokoiła ją okrutnie. Fedorowicz już się przed nią wytłumaczył w przedpokoju z tego najścia, które jego winą nie było, i rozpaczał biedny stary, nad tem co się stało. Znali wszyscy pana Eustachego w domu, a pozorna jego dobroć nie łudziła już nikogo — wiedziano co pokrywała. Pan Eustachy zabawiwszy jeszcze z pół godziny i wytrzymawszy na torturach pannę Anielę, po tysiącznych oświadczeniach, uściskach, całowaniu rąk, pożegnaniach — powróciwszy ze trzy razy odedrzwi, na ostatek ich opuścił.
Modest przeprowadził go do przedpokoju.
— Dasz mi znać kiedy u ciebie się zebrać mają — rzekł — będę i ja — powiemy obszernie i otwarcie.
Jeszcze raz ucałowawszy brata, pan Eustachy odszedł wreszcie, a Słomiński wrócił z wymówką do córki.
— Dla czegożeś ty tak zimno stryja przyjęła? To dobry człowiek... Ma swe wady. Zapewne... ale przekonałem się, że patryota gorący... a to mi za wszystko płaci.
Patryota! zawołała panna Aniela.
— Ale tak — tak... dał mi tego dowody.. Jest trochę tchórz, kryje się i tai, to prawda — ale nie mniej... w piersi jego święty ogień nie wygasł.
Biedna panna Aniela spojrzała tylko na ojca — nie wiedziała już co mu odpowiedzieć. Przykro jej było różnić braci między sobą — zamilkła.
Słomiński w wybornym był humorze... widocznie rozmowa z bratem, nadzieja nawracania i działania, do którego zręczność mu podawano, przejmowała go i unosiła. Chodził wielkiemi krokami uśmiechając się i szepcząc coś sam do siebie.
Tej to rozmowy z sobą lękała się najwięcej panna Aniela, i ile razy doszła jej uszu, biegła pod jakimkolwiek pozorem ją przerwać. Tego dnia przybycie Doktora Hurki pomogło jej do tego, stary wszedł wesoło i to zmusiło gospodarza do zaprzestania monologu...
Hurko pannie i ojcu życzył użyć świeżego powietrza, bo dzień był ciepły i piękny... Zagadał o powszednich sprawach, ale gdy po wizycie, wyprowadzony przez pannę Anielę, znalazł się z nią sam na sam, zwrócił jej uwagę, że ojciec tego dnia silniej był podrażniony...
Czemu innemu nie można było przypisać tego, tylko bytności brata...
Panna Aniela obiecywała sobie czuwać nad ojcem, aby sam na sam nie został i nie był narażony raz drugi na umyślnie może obrachowaną, aby go wyexaltować — rozmowę.
Nie wiedziała nic o jej przebiegu, o zaproszeniu ojca, o przyrzeczeniu jego, uczynionem bratu. Stary krył się z tem przed córką, wiedząc, iż będzie się starała odwieść go od znajdowania się w tłumnem zgromadzeniu.
Z przebiegłością często właściwą podobnym monomanom, umiejącym się wyśliznąć czuwającej nad niemi rodzinie, pan Słomiński zapytany później przez Anielę o rozmowę z bratem, począł go tylko wychwalać, ale o zaproszeniu nic nie wspomniał.
Było ono obrachowane na zdradę z szatańską zręcznością — pan Eustachy wyszedłszy od brata od razu osnuł plan cały. Zaprosić chciał tylko ludzi, którzy mu byli potrzebni, ze dwóch lekarzy, kilka poważnych osobistości i w ogóle tych, na których rachował, że mu będą pomocą.
Jawne skompromitowanie się wobec nich, do którego łatwo było doprowadzić pana Modesta, dawało bratu możność zajęcia się losem nieszczęśliwej rodziny, z uczucia obowiązku. Pan Eustachy o przebiegu choroby i jej symptomatach był doskonale zawiadomionym, wiedział jaką pocisnąć sprężynę, aby dobyć ten głos, którego mu było potrzeba.
Nadto był rozumnym aby się zwierzył komukolwiekbądź, nawet tak uprzejmie mu ofiarującemu się na usługi Paschalskiemu...
Tego samego jednak dnia oddając wizyty i mając zręcznie mówić z wielu znajomemi, począł już utyskiwać nad stanem brata i troską jaką go on nabawiał. Przygotowywał w ten sposób umysły do wypadku, który miał nastąpić... Nie wątpił iż pan Modest da się skusić, a nie dozwoli powstrzymać... Zwolna więc i ostrożnie z tą niespodzianką oswajał osoby, które chciał mieć świadkami objawu obłąkania.
Wybór ich nie był zaprawdę łatwym, lecz szło głównie o to, aby nikt ze sprzyjających panu Modestowi, nie starał się go opamiętać i powstrzymać. Reszta — gdy raz wygadał się stary ze swą missyą i metamorfozą, szła już sama z siebie. Przez cały ten dzień powtarzał pan Eustachy waryacye z jednego tematu, — o nieszczęśliwym stanie brata swego, prawdopodobnie mogącym się skończyć obłąkaniem, o obowiązkach jakie to wkładało na niego, zajęcia się losem córki i sprawami nadwerężonej szalonem gospodarstwem i ofiarami patryotycznemi fortuny. Każdemu z osobna mówił to w największym sekrecie, wzdychając, trąc czoło, skrycie niby ocierając łzy, i okazując największy niepokój.
Wszyscy naturalnie z największem współczuciem odpowiadali mu, — i zaręczali dochowanie tajemnicy, ale wieczorem całe miasto wiedziało, że pan Modest Słomiński był mente captus, lub niewiele do tego brakowało. Parę dni tak zręcznych zabiegów doskonale grunt przygotowało.
Ze swej strony pan Modest w obawie aby pilnująca go córka, nie przeszkodziła wyjściu z domu oznaczonego wieczora, postępował z mniejszą przebiegłością, ażeby sobie pewną przygotować zgubę. — Parę razy wziął na stronę przyjaciółkę Dyzię i poufnie się jej zwierzył, że go to mocno boli iż Anielka się nudzi siedząc nieodstępnie przy nim, iż chciałby dla niej jakiejś rozrywki, zaklął piękną Wiedenkę, aby wieczorami starała się ją do teatru lub na koncerta zabierać z sobą...
Dyzia niezupełnie ufająca staremu, powtórzyła to Anieli, a ta otwarcie zapewniła ojca, że ją nic lepiej nie bawi jak ciche wieczory spędzane z nim w domu.
Pan Modest Słomiński w powszednich sprawach życia miał rozsądek zupełny — począł więc do córki przemawiać gorąco i przekonywająco, że ofiara jej jest zbyteczną, i że w tem widzi ofiarę.
— Ja bardzo dobrze rozumiem, dla czego ty to czynisz i upierasz się przy tem — rzekł do niej — zawsze się obawiasz o mnie, żebym się tu nie skompromitował. Ale naprzód trzeba ci wiedzieć, że ja jestem ostrożny, a po wtóre w Austryi czasy te dawne policyjnych rządów, szpiegostwa i szpiclów minęły.
Wszyscy mi to zaręczają.
Zresztą daję ci słowo, że się i z domu nie oddalę, i nikogo nie przyjmę, gdy ciebie nie będzie, kiedy ty już chcesz mnie koniecznie trzymać w kurateli.
Aniela milczała, nieodpowiadała mu, aby go nie draźnić, ale stała przy mocnem postanowieniu strzeżenia ojca...
Po kilku dniach obserwacyi, doktor Hurko zapytany przez nią o niego, nie umiał nic powiedzieć więcej nad to, że należało jak najtroskliwiej unikać wszystkiego, co mogło zwiększać rozdrażnienie, że starać się trzeba było zająć starego pracą jakąś, która by myśl w innym kierunku odciągnęła. Umysłowa zresztą choroba, tylko takiemi środkami leczoną być mogła.
W ciągu dni kilku po opisanych wypadkach, nie zaszło nic nowego. Paschalski spróbował zastukać do drzwi Słomińskich, ale go nie przyjęto, hr. Panter zostawił dwa bilety. Rżewscy nie chcieli się naprzykrzać nieustannie, chociaż Eljasz krążył często około domu i przed stryjem spowiadał się z niepokoju, jakim go nabawiały intrygi.
Pan August nie spał — nie dając po sobie poznać zajęcia się losem Słomińskiego, chodził jednak w ślad za panem Eustachym, aby zbadać jakie miał zamiary. Kilka osób, którym się zwierzył z niepokojem Słomiński, pod sekretem, również pod sekretem powtórzyło to panu Augustowi. Samo roznoszenie takie swych żalów zdało mu się podejrzanem, nie mówiąc więc nic synowcowi, podwoił baczność. Na trzeci dzień pan Eljasz nie pytając stryja o pozwolenie, poszedł do Słomińskich.
Nie krył się już przed sobą, że go panna Aniela bardzo żywo obchodziła, a ostatnie z nią rozmowy przekonały go, że — przynajmniej wstrętu doń nie miała. Okazywała mu wielką uprzejmość, prawie wdzięczność. Fedorowicz stary, który teraz nieodstępnie siedział na straży u drzwi, znał już w panu Eljaszu przyjaciela domu, mówił z nim poufale, wiedział, iż mu wnijścia wzbraniać nie miał potrzeby.
Otwierający drzwi stary sługa, po cichu szepnął naprzód, iż pan Modest, noc spędziwszy niespokojnie, właśnie był usnął. Eljasz rozpytywał o stan jego, o pannę Anielę, o to, co się w domu działo, gdy drzwi od salonu z lekka się uchyliły i sama panna Aniela w nich się ukazała. Dała ona znak Rżewskiemu, aby po cichu wszedł na chwilę, co on z nietajoną radością i pośpiechem uczynił.
— Przyszedłem spytać tylko — rzekł — czy pani mi niema co do rozkazania. Mam sobie za obowiązek od tej szczęśliwej chwili, która mnie narzuciła państwu w wagonie, uważać się za przeznaczonego, abym w Wiedniu im służył.
Dla tego tak się im naprzykrzam często.
— Bardzom panu wdzięczna, odparła Aniela — a nawet, jak pan widzi i mógł się przekonać, wcale się nie wymawiam od przyjmowania jego opieki nad nami...
To mówiąc westchnęła...
— Jak się ma ojciec pani? — zapytał Eljasz.
— Zawsze jednakowo... Dla nas byłoby nieocenionem przybycie pana Augusta, stryja pańskiego, gdyby niestety, dawna poufałość jego z moim ojcem, nie wywoływała zwierzeń, a te egzaltacyi, której lekarz unikać kazał.
— Zapewniam panią, że stryj, nawet w takim przypadku potrafi działać uspokajająco... Niech się go pani nie lęka...
Kilka minut trwała ta rozmowa u drzwi, a pan Eljasz bardzo zręcznie, wraz ze stryjem umiał się zaprosić na herbatę.
W krótkiem tem spotkaniu po raz pierwszy panna Aniela czulej i sympatyczniej spojrzała na Rżewskiego, była dlań nie tak już chłodną i odstręczającą jak w początku, a pan Eljasz ujęty tą dobrocią, wyszedł tak rozpromieniony i rozkochany, że się był gotów rzucić w płomienie, dla tego ideału...
Jak wielu naszej młodzieży, Rżewski ideałów szukał dosyć niezręcznie, naprzód w garderobie Mamy, potem między rozmaitemi upadłościami i likwidowanemi po wielekroć efektami, które starał się rehabilitować i podnosić... co mu się niekoniecznie udawało; na ostatek w tym świecie, który nazwano półświatem bardzo niewłaściwie. Wszystkie doznane zawody, w młodym jeszcze wieku, uczyniły Rżewskiego dosyć zużytym i rozczarowanym, był pewien, że przeszedłszy tyle sensacyjnych dramatów, do dna już zbadał marność rzeczy ludzkich i serca niewieściego tajemnice...
Zjawienie się Anieli — stanowiło dlań epokę nową. Rozpoczęło się to od strachu jakiegoś i poszanowania chłodnego, a teraz doszło do uwielbienia. W Anieli znalazł po raz pierwszy kobietę, poważną, surową, o której szacunek i miłość warto się było dobijać, a dobić się ich nie było można inaczej, jak czemś poczciwem i szlachetnem...
Rodzące się uczucie uczyniło na samym panu Eljaszu niezmierne wrażenie, miało siłę odradzającą. Z dosyć płochego młodzieńca czuł się na sercu zmężniałym i sam w swych oczach godniejszym szacunku...
Stryj przypatrując mu się bliżej, postrzegł zmianę i uradował się nią, ale bardzo trafnie, o tem nie wspomniał synowcowi.
Usłyszawszy go w korytarzu podśpiewującego wesoło, pan August, który właśnie zaczytany był w dzienniku, zwrócił oczy ku drzwiom. Eljasz stał w nich uśmiechnięty...
— Wie stryjaszek z czem ja przychodzę? zapytał.
— Domyślam się po wyrazie twojego jasnego oblicza, kochany Eljaszu. Musisz albo iść od Słomińskich, alboś od nich odebrał wiadomość. — A co?
Eljasz się rozśmiał zarumieniony.
— No — rzekł — coś podobnego — ale klnę się, stryjciowi, że nie miałem myśli naprzykrzać się tam... i widzieć z kimkolwiek bądź... Chciałem tylko zapytać Fedorowicza, jak się ma stary. Tymczasem wyszła panna Aniela i była tak łaskawa, że nas zaprosiła na herbatę, a razem, kochanego stryja, kazała mi zakląć na wszystko, ażebyś Słomińskiemu nie dopuszczał mówić tych niedorzeczności.
— Niechże będzie spokojną, odezwał się pan Eustachy. Cieczy mnie zaproszenie, a nade wszystko to, że się zbliżasz do panny Anieli.
Eljasz spuścił głowę jak winowajca.
— Wie stryj — nigdym tego nie przypuszczał... ale, doprawdy, lękam się, ażebym się w niej nie zakochał.
— A ja o to pana Boga proszę! krzyknął Eustachy ręce podnosząc — kochaj się! i żeń. Patrz na moją łysinę — na moją okrągłość i na moje stare kawalerstwo, a niech ci one służą za naukę, abyś się wcześnie ożenił.
Eljasz wysłuchał przydługiej nauki moralnej z przykładną rezygnacyą, i — nie sprzeciwiał się stryjowi. Wieczorem oba skierowali się na Kärtnerring. Stary Słomiński był już o ich przybyciu zawiadomiony. Przy obiedzie córka mu powiedziała, że na wieczór zaprosiła dawnego towarzysza i starego przyjaciela.
— A to bardzo dobrze — odparł Słomiński — z nim przynajmniej otwarcie pomówić mogę.
Sami byli w pokoju, stary się jednak obejrzał...
— Słuchaj no — szepnął — ten młody Rżewski, jego synowiec, co to się do nas przyczepił w drodze — mnie się zdaje, że on coś na ciebie spogląda?!
Panna Aniela zarumieniła się.
— Ale cóż bo się papie zdaje — odezwała się żywo. Jest dla nas grzeczny — ale nie ma w tem nic — jestem pewna.
— A ja jestem pewny, że w tem już coś jest — odparł Słomiński — nie miał bym nawet nic przeciwko temu, szlachcic prawdziwy, acz nic więcej. Dygnitarstwa w rodzie nie mieli żadnego, wątpię nawet o kasztelanii — bardzo wątpię. O żadnym kasztelanie Rżewskim, nigdy mi się słyszeć nie zdarzyło. Bądź co bądź, sięgnąć takiemu szlachetce po rękę córki hetmańskiej.
— Ależ — tatku... ja...
— Proszę cię... wiem co powiesz, odezwał się stary... że jesteś po prostu panna Słomińska. Masz poniekąd słuszność, zawsze jednak dziś córka przybrana Hetmana Koniecpolskiego. Pomimo to, jeśli się okaże wola Boża...
— Mój ojcze, proszę cię, nikt o tem nie myśli.
— No — no — niech i tak będzie — milczę — chciałem cię tylko uprzedzić, abyś daremnej troski nie miała.
O godzinie ósmej zjawili się oba panowie Rżewscy, z twarzami umyślnie wesołemi, aby od razu ton dać rozmowie lekki i starego rozerwać, niedopuszczając marzeń i egzaltacyi. Pan August zaopatrzył się wcześnie w anegdotki brukowe. Aniela zapobiegając pozostaniu sam na sam z nim ojca, nie oddalała się już ani na chwilę, i przyczyniała także do utrzymania wesołości, chociaż smutno jej było w duszy.
Słomiński też tego dnia był w humorze lepszym i nie okazywał zniecierpliwienia, jak zwykle, gdy mu niedopuszczano mówić o jego posłannictwie. Nadszedł wreszcie i Dr. Hurko, który przyniósł z sobą świeże plotki i humor starego wiedeńskiego stutzera. Wprawdzie dziś już wcale do niego nie był podobnym, niegdyś jednak liczył się do świetnej młodzieży — przed laty trzydziestu, a to mu zawsze zostało w pamięci. Znał wszystkie ulubienice teatralne publiki wiedeńskiej, wszystkie znakomitości Burgu, wszystkie brukowe popularne postacie i na pamięć umiał kronikę salonów i dworu. Nie wszystko z niej dawało się użyć do zabawy towarzystwa, w przytomności panny Anieli, bo kronika wiedeńska ledwie męzkim uszom i to dobrze otrzaskanym, otwarcie się opowiadać daje — ale niektóre jej ułamki mogły być szczęśliwie zużytkowane.
Słomiński słuchał z uwagą, czasami się nawet uśmiechał — choć znać było, że to płoche życie brał ze strony jego grzesznej nie śmiesznej.
— Wszystko to — rzekł w końcu — bardzo zabawne, panie doktorze — ale też nieskończenie smutne. Uczą nas dzieje, że takim karnawałem kończą państwa zwykle i dostają suchot społeczeństwa, z których potem umierają. Wprawdzie niewiele mnie osobiście obchodzi los obojga obżałowanych, — ale... któż wie? na ruinach czy gorszego jeszcze coś nie wyrośnie.
Gdy tak rozmawiali nieszczęśliwy dzwonek, który pannę Anielę zawsze takim nabawiał niepokojem — dał się słyszeć — a wkrótce po nim głos pana Eustachego, dopytujący kto tu był, i czy wnijść może. Zadrżała panna Aniela, chcąc już wybiedz, ale na żaden sposób nie wypadało odpraszać gościa, gdy inni już byli, a Słomiński wstał z krzesła, i widocznie poruszony, sam naprzeciw brata pospieszył.
Panna Aniela pomiarkowała, że w każdym razie, odwiedziny przy panu Auguście i doktorze, nie były tak niebezpieczne, szepnęła panu Hurce, aby pozostał i nie oddalał się, co on — spojrzawszy na zegarek, przyrzekł.
Ze zwykłą powagą i majestatem wtoczył się piękny pan, do koła śląc uśmiechy i najczulsze powitania. Brata uścisnął rozrzewniony, synowicy rączki całował z przejęciem niewymownem, długo je przytrzymując i, jakby niemogąc nasycić się niemi, pana Augusta oblał cukrem i słodyczami, pana Eliasza usiłował oczarować grzecznością, a poznając się z doktorem, wyraził mu całą swą szczęśliwość, że znakomitość, o której tyle i od tak dawna słyszał, nareszcie osobiście widzieć może. Wszystko z taką pozorną dobrodusznością było wyrzeczone, tak jakoś gładko, zręcznie, naturalnie, iż pan Eustachy równie jak niegdyś Eliaszowi, teraz D-wi Hurce, wydał się spotwarzonym. Słyszał bowiem o nim... dużo rzeczy.
Zrobiono miejsce gościowi na kanapie przy pannie Anieli, a na fotelu przy nim usiadł brat. Przez jakiś czas rozmowa była powszechną. Pan Modest swą radość[1], że brat przynajmniej ten wieczór spędzi z nim.
— A! przepraszam cię, drogi Modeście — rzekł Eustachy prędko... byłbym najszczęśliwszy, gdybym mógł pozostać z wami — ale mam nadzwyczaj ważną dziś konferencyę. — Przyszedłem tylko z tobą kilka słówek pomówić na osobności, i natychmiast uciekać muszę...
Ostatnie słowa wymówiwszy cicho, pan Eustachy wstał, ujął pod rękę brata, i począł go zwolna prowadzić do jego pokoju... Można sobie wyobrazić co się z Anielą działo... Zebrawszy się na odwagę zastąpiła im drogę, natarczywie stryja zapraszając na herbatę... pan Eustachy skorzystał z tego, aby po kilkakroć znowu całować jej ręce — ale stanowczo odmówił i brata uprowadził do jego gabinetu... Nie było środka zapobiedz temu...
Gdy weszli do osobnego pokoju, i drzwi zamknęli za sobą, Eustachy za obie ręce wziął brata.
— No — rzekł — nareszcie udało mi się ściągnąć na pojutrze, osoby, które mieć sobie życzyłem na konferencyi... rachując na ciebie — kochany bracie... bo pod twoją stanę komendą... Jestem szczerym wielbicielem twojego patryotyzmu i wzniosłych myśli, na które mnie nie stało... Na uczuciu mi nie zbywa, ale twe poglądy niech nas prowadzą... Zatem, przybywaj, bo największą wagę przywiązuję do bytności twojej.
Modest zaczął od uścisku, trząsł się cały z radości, w pierwszej chwili mówić mu było trudno — tak się czuł poruszonym...
— Bardzo ci dziękuję mój drogi — bądź pewien, że z duszy, serca służyć ci chcę... Ale — siądźno, kochany Eustachy... jest jedna okoliczność...
Tu zamilkł trochę, jakby mu trudno przychodziło się wyspowiadać. Schylił się nieco do oczekującego brata...
— Kochany mój — muszę ci powiedzieć... śmieszną rzecz... moja Anielka... widzisz... tak przywiązana do mnie, poczciwe dziecko, troskliwa zbytnio o zdrowie moje, wyobraża sobie zawsze, że mnie mówienie — towarzystwo — dysputa... gorętsza szkodzi... Nie puszcza mnie... mam z nią zawsze kłopot gdy chcę być sam bez niej... Niezmiernie się lękam, żeby ona...
— Cóż znowu, kochany Modeście — to dzieciństwo...
— No, tam, a jednak widzisz — żal mi jej, i, jak to my wszyscy kobietom, tak i ja — ulegam...
Eustachy się zamyślił.
— Wypraw ją tego wieczora gdzie, do teatru, na koncert, czy coś podobnego i — koniec.
— Tak, będę się to starał uczynić... będę się starał!
Czoło zmarszczone i twarz zasępiona pana Modesta, świadczyły jednak, że nie zbyt pewien był siebie.
Zaczęli przysunąwszy się szeptać coś długo, ale tuż weszła panna Aniela, prosząc na wystygłą już herbatę, i pomimo znaków, które jej dawał ojciec, a których zrozumieć nie chciała, wyprowadziła wreszcie braci, podając rękę stryjowi. — Na czole pana Modesta malowało się widocznie nieukontentowanie, z przerwanej rozmowy.
Eustachy, oświadczywszy wprzódy już iż czasu nie ma, wycofał się zaraz, przeprowadzony przez Modesta, który u progu powtórzył mu zapewnienie, że pojutrze wieczorem, bądź co bądź, stawić się będzie. Fedorowicz, który stał niedaleko za drzwiami, piąte przez dziesiąte zasłyszał coś tylko iż jego pan bytność swą przyrzekał....
Troskliwy sługa, zaniepokojony tem niezmiernie, nie miał nic pilniejszego nad to, by zaraz, od herbaty odwoławszy panienkę, zwierzyć jej co podsłuchał.
Nie było innego ratunku — panna Aniela, cała w płomieniach, pod pozorem pokazania jakiegoś obrazu odwołała pana Augusta.
— Byłeś pan i jesteś przyjacielem ojca mojego — odezwała się głosem drżącym, rachuję na przyjaźń jego i oddaję mu się w opiekę. Jestem sama, niemam nikogo... Grozi nam niebezpieczeństwo, czuję to, jestem tego pewną. Ratuj pan nas... Znasz stan mojego ojca. Jest on dla wielu osób tajemnicą. Zdaje się, że stryj chce z tego korzystać, aby zagarnąć w swą opiekę, nieszczęśliwego ojca, mnie, i to co mamy...
Ojciec obiecał mu się być u niego... niewiem kiedy... nie wiem dla czego zaproszony — ale trwoga mnie ogarnia! Mogą łatwo zmusić ojca do wydania się z obłąkaniem prawie publicznie, naówczas...
Załamała ręce... nie mogąc mówić dalej.
— Uspokój się pani — rzekł pan August... Będę się starał zapobiedz temu, wywiedzieć... ale pani ze swojej strony nie oddalaj się od niego... Dziś jeszcze wieczorem spodziewam się od niego samego dowiedzieć o wszystkiem... Zostaw nas pani tylko samych, na chwilę...
Natychmiast rozeszli się, aby nie dać pozoru jakiejś zmowy, i pan August z wesołem obliczem wrócił do stołu przy którym gospodarz, zamyślony mocno, jadł z apetytem żarłocznym, często bardzo towarzyszącym takiemu stanowi ducha... P. August nie rychło potrafił zwrócić na siebie jego uwagę, i dopiero gdy sucharków, wędlin i masła do koła zabrakło, gospodarz dał mu się odprowadzić na stronę.
— Bardzo się cieszę — odezwał się August, że z bratem jesteście, jak widzę w dobrych i serdecznych stosunkach...
— A tak jest! tak jest — pospieszył Modest — bo to bardzo poczciwy, dobry człek... tylko go ludzie ogadali. A! patryota!... powiadam ci... nigdy się nawet niespodziewałem...
— Patryota? to coś nowego? — wtrącił August — doprawdy?
— Taił się z tem zawsze, bojaźliwy jest trochę, ale Polak — powiadam ci — jak lepszy być nie może...
— Proszę! — rzekł gość. — W istocie cieszy mnie to bardzo, iż wy mu przyznajecie...
— Ręczę za niego, hetmańskiem słowem — dodał Modest, ręką się uderzając po piersiach.
— Proszę! — powtórzył pan August... — ale jakże to mu nagle przyszło!
— Nagle! nie — tylko się z tem taił, powiadam ci... począł cicho gospodarz... Teraz inne czasy nastały, policyi sekretnej rządy ustały, mamy trochę więcej swobody... to też Eustachy się nie waha, nawet wystąpić niemal publicznie. Mamy tu ze znakomitszymi patryotami odbyć konferencyę w sprawach krajowych; ale to między nami.
Pan Modest się obejrzał bojaźliwie. Strach mu było córki.
— Konferencyę? kiedyż to? — zapytał niby obojętnie August.
— Po-ju-trze — wieczór...
— Gdzie? u pana Eustachego?
Stary głową skinął potakująco. — Tego tylko potrzebował się dowiedzieć pan August... reszta rozmowy już mu była obojętną...
Wrócili wkrótce do towarzystwa, stryj skinął na synowca, któremu się bardzo wychodzić nie chciało, i około dziesiątej pożegnali Słomińskich. Dr. Hurko i pannie Anieli i jej ojcu i wszystkim w ogóle zalecał mocno, ażeby się wcześnie udawali na spoczynek. Należało to do jego hygieny klasycznej.
Gdy się to działo na Kärtnerringu, pozostawione rozbitki nieszczęśliwe w Stadt-Frankfurt, hrabia Panter i przebiegły Paschalski śpiewali oba, gorzkie żale.
Panter dostrzegł tego, że jego współzawodnik zabiegał około pana Eustachego... i z tej strony uprzedziwszy go, całą mu grę popsuł. Zły był — na wszystkich razem, na siebie nawet, że mimo całej swej zręczności, tak sobie źle poradził, ale najmocniej na neofitę. Tak zwał zawsze Paschalskiego. Nie szło mu już tak bardzo o własne zwycięztwo, pragnął tylko, aby tamtemu się pośliznęła noga.
Nie widział sposobu dalszego działania — na korzyść własną, szło mu już tylko o to, aby Paschalskiemu stołek podstawić.
Do ostudzenia hrabiego Pantera w jego niewczesnych zapałach dla panny Anieli, którą chciał z początku ratować, przyczyniało się teraz wiele ubocznych okoliczności. Rżewskich dwu i pana Eustachego do zwyciężenia było mu za wiele. Ociężały nieco nie rad był chwycić się zadania, któreby niesłychanego wytężenia wszelkich sił wymagało.
Nadewszystko jednak stanowczo nań oddziałało spotkanie drugiego dnia po przybyciu do Wiednia pewnej osoby, która go dawniej mocno zajmowała.
Była to rozwódka po baronie galicyjskim, później wdowa po exministrze austryackim — osoba w wieku nieodgadnionym, oddawna młoda i nie mogąca zestarzeć, miła, rozumna, dowcipna, mająca u dworu stosunki i pono nawet coś majątku. O tem wnosić było można z nader kosztownych toalet, salonu, kamerdynera i na pewnej stopie utrzymywanego domu. Hrabia Panter przed paru laty był nią zachwycony, oczarowany... otwarcie się począł starać o jej rękę, — ale naówczas baronowa (nazwijmy ją Heller) — wymęczywszy dobrze poddeptanego adoratora... dała mu w końcu harbuza, mając jakieś świetniejsze widoki. Para lat upłynęła, hrabia Panter trochę zapomniał o doznanym zawodzie serdecznym, gdy nagle spotkał najniespodziewaniej baronowę Heller, piękniejszą niż kiedykolwiek na Praterze, wymalowaną, tak, że sztuka walczyła zwycięzko z naturą, wesołą, uprzejmą, a nadewszystko tak dla siebie łaskawą, jak nigdy nie była. Tegoż wieczora otrzymał zaproszenie na herbatę, nie zastał u baronowej nikogo, oprócz głuchej starej panny — i mógł się przekonać, iż nietylko zapomnianym nie został, ale, że mu srodze za złe miano, iż to, co mogło być ananasem poczytał za harbuza.
Wdówka teraz tak była dlań czułą, tak zalotną, tak natarczywą, iż hrabia wrócił wnet do dawnych sentymentów. W ciągu wieczora dowiedział się przypadkiem, iż stosunki baronowej u dworu były teraz daleko lepsze niż dawniej, wyżej sięgające, że oprócz tego maleńki spadek, jak mówiła — parę kroć stotysięcy guldenów, w roku przeszłym wzięła po ciotce... Przy tem rączkę miała cudowną, oczy jak karbunkuły, uśmiech ponętny nad wyraz wszelki... i ściskała hrabiego za rękę, tak, że postanowił jeszcze się raz zalecać, prawie będąc pewien skutku.
Nie szło mu już więc wcale o pannę Anielę, ale o to bardzo, aby się tam paskudny neofita nie wkręcił. Temu starał się zapobiedz naprzód, malując go umiejętnie bardzo panu Eustachemu, ze stron wszystkich, potem dozorując niemal każdy krok jego.
Wszystkie te starania były nadaremne i mógł się od nich uwolnić, gdyż niezrównanie zręczny i śmiały Paschalski, z całym jeniuszem swym siedział już i tak na koszu. Porwawszy się obcesowo do pana Eustachego i wygadawszy przed nim, nie otrzymał naprzód ani obietnicy żadnej, ani nawet wzięcia w konsyderacyę swych wniosków... P. Eustachy nie mówił nic, co gorzej, unikał go widocznie... Paschalski mu się nastręczał, narzucał, zapraszał go, karmił i poił i nic nie mógł otrzymać nad objawy tej wytwornej, pańskiej grzeczności, którą on wszystkich obdzielał.
Oba intryganci odprawieni zostali zupełnie, ale hr. Panter miał przynajmniej pociechę w tej wdówce, której codzień był bliżej. Wprawdzie raz zastał u niej, o szarej godzinie, bardzo młodziutkiego kuzyna, z którym siedziała na kozetce, nawet bez opieki głuchej panny, i to go trochę poruszyło, lecz powróciwszy do domu, wyłożył sobie nader przekonywającym sposobem, że wszystko, co mówią o młodych kuzynach pięknych pań, jest przestarzałym przesądem... i że na podobne uboczne okoliczności, nigdy, chcący się ożenić dobrze, zważać nie powinien. Baronowa też sama opowiedziała mu tegoż wieczora historyę kuzyna, która go zupełnie w innem świetle przedstawiała, niż się wydał o szarej godzinie siedząc na kozetce z ręką za poręcz założoną, w sposób jakiś niewytłómaczony.
Hrabia miał najmocniejsze postanowienie dobicia targu.
Paschalski stokroć w smutniejszem był położeniu, i czekał tylko na coś wyraźniejszego ze strony pana Eustachego, aby się postawić przeciwko niemu i rozpocząć wojnę mściwą.
Codzień spotykali się z Panterem w Stadt-Frankfurt przy obiedzie, jeden drugiego szyderskiemi mierzył oczyma, kłaniali się sobie z ironicznem uszanowaniem, zjadali wzrokiem jadowitym... i rozchodzili krwi wzajem napsuwszy.
Jednego z ostatnich dni, Paschalski na wychodnem złapał swojego współzawodnika u drzwi.
— A cóż? jak że się tam szanownemu hrabiemu w Wiedniu powodzi?
— Wyśmienicie, a szanownemu baronowi? — odparł równie złośliwie hrabia.
— Doskonale.
— Tak, i widać to nawet z jego twarzy... Kochany Baron, żebyś nie dostał czasem żółtaczki, tu one słyszę panują. Są w powietrzu, a wyglądasz mi już coś bardzo cytrynowo. Nic tak żółci niepoburza, jak radość.
— To prawda — odparł zwolna Paschalski... ja się też zarówno lękam o zdrowie hrabiego. Te częste wizyty u pięknej panny.
Hrabia się uśmiechnął.
— Żeśmy się też tam nie spotkali! odparł.
— Ja mam moje godziny — rzekł Paschalski szydersko... des heures réservées.
— A ja coraz rzadziej tam chodzę, bo... się żenię — odparł Baron — moja przyszła jest bardzo zazdrośna.
— Mogę więc powinszować? rzekł Paschalski.
— Nadewszystko sobie, panie Paschalski, sobie, żeś tak doskonale odgadnąć potrafił prawdziwą przyczynę mojego przybycia i pobytu w Wiedniu. Masz nos, jak niemożna lepszy.
Paschalski się zarumienił.
— Tak — ale ja miewam też i inne zmysły również drażliwe... mruknął.
— A! odparł hrabia... to znak organizacyi narodowi wybranemu właściwej.
Spojrzeli na siebie drapieżnie.
— Rżewskiego pan baron, nie widuje? dodał Panter.
— Panie hrabio — zawołał gniew tłumiąc Izydor — dajmy sobie pokój wzajemnie — obu się nam nieudało... chociaż ja — jeszcze nie dałem za wygraną — i — zobaczymy.
— Kto gra z panem Eustachym, mój panie Paschalski, ten się wygraną rzadko może pochlubić. Dobranoc.
Tak się tego dnia rozeszli, i od czasu tej rozmowy więcej już nie mówili do siebie, tylko nad wszelką ust wymowę, wyrazistszym wzrokiem, z którego jeden mógł czytać. — Stare to wszystko — drugi — Paskudny neofita.
Psuli sobie obiady wzajemnie, ale żaden nie ustąpił.
Pan Eustachy układając ową listę znakomitości, które miał do siebie zaprosić na wieczór, naturalnie pominął Paschalskiego. Był mu niepotrzebnym tym razem i nieprzyjemnym.
Pan Izydor jednak tego wieczora, gdy zapraszał brat pana Modesta i o wieczorze i o całym planie był uwiadomiony. Łudził się jeszcze tą nadzieją, że może zaprosiny, choć opóźnione trochę, przyjdą nareszcie i czatował na Słomińskiego, który z równą zręcznością mu się wywijał.. Paschalski miał mocne postanowienie, jeżeli by do końca był ignorowanym, szukać środka pomszczenia się na niewdzięczniku. Nie chciał jednak zawcześnie się wyrwać, i popsuć sobie sprawy...
Czekał tego wieczora napróżno, poszedł do Sachera nadaremnie, gdzie zwykle pan Eustachy jadał, nie znalazł go tam; kolacyę kazał sobie dać, palił cygaro długo i wreszcie odszedł bardzo smutny...
Nazajutrz od p. Eustachego nie było ani wiadomości żadnej, ani go mógł spotkać Paschalski, choć wszędzie był, gdziekolwiek zwykle go zastawał w pewnych godzinach. Wycierpiawszy do wieczora, poszedł zadzwonić do jego mieszkania, i choć mu się zdawało, że w niem głosy słyszał jakieś, służący odprawił go tem, że pana w domu nie było.
Paschalski napisał list i posłał. Miała to być próba ostatnia... Do wieczora nie odebrał żadnej odpowiedzi... Nie pozostawało mu już nic — nad wystąpienie — stanowcze. Wstrzymywał się jeszcze, ale już zaczynał się lękać, aby nie było zapóźno...
Tym czasem pan Eustachy czynił w cichości przygotowania do kroku, do którego jak mówił — obowiązki krwi, sumienia — imienia — go zmuszały. Łamał ręce, wzdychał; ale cóż miał czynić, nieszczęśliwy człowiek, musiał się dla familii poświęcić...
W wigilję tego dnia, na który gości zaprosił — pan Eustachy znajdował się u jednego z najsławniejszych lekarzy wiedeńskich, mających wysokie urzędowe stanowisko.
Przychodził prosić, aby i on był łaskaw zaszczycić dom jego bytnością swoją.
— Ze smutną prośbą przychodzą do pana Konsyljarza — rzekł wzdychając, ale są w życiu okoliczności, położenia, surowe nakazy obowiązków, od których, mimo tego co ich spełnienie kosztuje, uwolnić się uczciwy człowiek nie może... Jestem w najokropniejszem położeniu, mam jednego, drogiego mi, kochanego brata, który ze zmartwień po klęskach jakie naszą ojczyznę dotknęły, dostał rodzaju obłąkania... Majątek rujnuje, jedyna córka bez opieki, wreszcie w każdej chwili niebezpieczeństwo jakiegoś szalonego kroku, zmuszają mnie...
— Naturalnie — do proszenia o kuratelę, — rzekł doktor...
— Tak jest, szanowny konsyljarzu — ale nadewszystko chciałbym ażeby choroba została skonstatowaną, uznaną. Dla tego proszę pana konsyljarza jako świadka... Brat mój będzie wieczorem jutro u mnie. Rozmowa weźmie obrót patryotyczny — wyda się niewątpliwie z manią swoją. Muszę tylko, pana konsyljarza uprzedzić, iż w zwykłych życia warunkach, może złudzić najbieglejsze oko — jest zupełnie rozsądny... a mimo to ma manię uznawać się jakimś nieboszczykiem, przed dwóchset laty zmarłym — zesłanym na świat z jakiemś posłannictwem od Boga...
Konsyljarz głową potrząsał milczący; pan Eustachy zapewniwszy się o jego bytności, pożegnał się i poszedł dalej. Jako mąż baczny i wszystko przewidujący, udał się ztąd wprost do drugiej znakomitości lekarskiej, dr. S., który zajmując się szczególniej leczeniem chorób umysłowych, wielu nieszczęśliwym dawał przytułek w domu, na ten cel przez się utrzymywanym.
Zdala tylko słysząc o dr. S... pan Eustachy zostawił go sobie na ostatnie danie, będąc aż nadto pewien, że dobrze opłacony, tego rodzaju spekulant podejmie się chętnie zabrać pod swą opiekę pana Modesta, i jak najdłużej go w niej trzymać.
Rachuba ta była jednak najzupełniej fałszywą, gdyż, mimo pozorów, dr. S. wcale spekulantem nie był, był z powołania uczonym i badaczem, dom służył mu tylko do czynienia postrzeżeń, z których nie ciągnął częstokroć żadnych korzyści, gotów je był sam opłacać. Był to jeden z tych zapalonych i namiętnych miłośników nauki, którzy choć są rzadcy, spotykają się jednak po świecie.
W gabinecie bardzo obszernym, którego wszystkie ściany zastawione były szafami, książek pełnemi, na których stały odlewy czaszek z różnych epok i krajów, stanowiące rodzaj małego anthropologicznego muzeum — pan Eustachy znalazł siwego już, w okularach jegomości, który go przyjął dosyć zimno, i jakby z rezygnacyą — oderwawszy się od dzieła, w którem był zatopiony...
Posadziwszy gościa na kanapie, dr. S. sam usiadł tuż przy nim, i spojrzawszy na zegarek, sposobił się słuchać, co mu sprowadziło pacyenta.
Pan Eustachy rozpoczął naturalnie od głębokiego westchnienia.
— Łatwo się pan dobrodziej domyślisz, co mnie tu sprowadza... Rodzina moja — rzekł żałośnie — dotkniętą została nieszczęściem wielkiem... Brat mój dostał, skutkiem wrażeń, jakie na nim uczyniły nieszczęścia, które nasz kraj dotknęły, rodzaju obłąkania...
— Jakiż to rodzaj? czem się ono objawia? — zapytał doktor chłodno.
— Brat mój wyobraża sobie, iż jest od Boga zesłanym na ziemię, jakimś nieboszczykiem. W zwykłem życiu i stosunkach jest przytomny, rozsądny, ale jak tylko rozmowa dotknie tego, co kraju i jego losów się tyczy... wraca do swej idée fixe. Tej idei ze szkodą swych i dziecka swego interesów, gotów jest poświęcać wszystko. Jestem najbliższym krewnym, wkłada to na mnie obowiązek zajęcia się jego losem. Uprosiłem dziś doktora... aby był łaskaw być u mnie, znajdzie się i więcej osób — brat mój zagadnięty, nieochybnie się wyda z manją swoją. Pana dobrodzieja, który jesteś powagą w podobnych wypadkach, upraszam także, abyś się raczył znajdować, a, co więcej, mam nadzieję, że weźmiesz brata mojego w opiekę... Stan jego majątkowy, zresztą i moje własne fundusze, dozwalają mi, choćby znaczne ponieść koszta... i co do warunków.
Tu doktor S. przerwał nagle, skłonił nieco głowę i rzekł:
— Za pozwoleniem? Czy obłąkanie to bywa gwałtownem, czy się objawia w sposób zagrażający tym, co obcują z chorym?
— Tego nie mogę powiedzieć, — odparł pan Eustachy — ale stan się pogorsza i potrzebuje ratunku.
— Zapewne, nie wiem tylko, odezwał się doktor, czy oderwanie od rodziny, osamotnienie, zmiana warunków życia, będą korzystne czy szkodliwe. Mamy tego przykłady, iż kuracya odosobniająca, odrywająca od domu i osób, do których nawykłym był chory — działa częstokroć niewłaściwie.
Pan Eustachy się trochę zmięszał.
— Zawsze opieka pańska, jego dom, racyonalne postępowanie z chorym, lepsze będą niż nierozumne, choć najczulsze starania córki
— To kwestya, rzekł doktor zimno — to kwestya. Mojem zdaniem w takich razach starczy skazówek osobom rozsądnym i dobrej woli, nadzoru zdaleka. To daleko jest lepszem, niż zamknięcie chorego, które go niebezpiecznie rozdrażnia.
— Przecież pan dobrodziej masz w swej opiece wielu, rzekł pan Eustachy, a ja ośmielam się powtórzyć, że żadna ofiara ciężką nam nie będzie, i że pracę jego potrafimy ocenić wdzięcznem sercem.
Doktor chłodno bardzo, skłonił zlekka głową.
— Panie szanowny, rzekł, ja jestem lekarzem dla nauki nie dla zarobku — korzyści są dla mnie rzeczą podrzędną i nie wchodzą w rachunek. O ile z opowiadania jego wnosić mogę, zdaje mi się, że nie będziemy wcale potrzebowali chorego wyrywać od domu i córki. Wybrać mu otoczenie właściwe, znaleźć zajęcie odpowiednie.
Pan Eustachy mocno zasępiony, nie wiedział co mówić — spotkał go zawód niespodziany, ważył się więc na — ostatnią próbę.
— Przyznam się panu dobrodziejowi z całą otwartością — dodał, że stan interesów mojego brata, skutkiem jego manij tak jest fatalny, iż ja się czuję zmuszonym go zamknąć.
— Ale to zamknięcie może chorobę pogorszyć, rzekł doktor.
P. Eustachy westchnął.
— Los jego dziecka.
— Zaradzić na interesa jest łatwiej jak na niepowrotne szkody, które gwałtowny krok ściągnąć może.
W tem miejscu rozmowy, nagle dr. S., jakby sobie coś przypomniawszy, zapytał o nazwisko pana Eustachego Słomińskiego, i zanotowawszy w małej książeczce, którą starannie szukając litery S. przerzucił, spojrzał uważnie na twarz gościa... z pewną ciekawością mu się przypatrując.
— Zdaje mi się, rzekł — mój przyjaciel Dr. Hurko, który ma tu jednego chorego, przybyłego ze wsi, już mi o bracie, zapewne pańskim wspominał...? Kärtnerring... Wszak tak?
Zarumienił się mocno p. Eustachy.
— Tak jest, ale Dr. Hurko widzi przez oczy córki... a córka jest zaślepioną.
— Mogę pana dobr. pod tym względem zaspokoić — odparł Doktor, doktora Hurko znam od bardzo dawna, widzi on chłodno i jasno, nie dając nigdy wpływać na siebie! O stanie brata pańskiego słyszałem już, znam go i — powiem panu otwarcie, jestem najmocniej przeciwny takiemu konstatowaniu choroby przez podniecanie jej — wszelkim krokom gwałtownym, a najbardziej — wyrwaniu chorego z domu.
Dla tego też, darujesz mi pan, ale dziś wieczorem służyć mu nie mogę — a opieki nad jego bratem nie przyjmę...
Wyrazy te, wypowiedziane stanowczo, padły jak piorun na p. Eustachego.
— Jeżeli idzie o honoraria — zawołał zapominając się... proszę oznaczyć ich wysokość...
Doktor wyjął zegarek z kieszeni i skłonił się tylko nisko panu Eustachemu, z dumą człowieka, który ma za rzecz, uwłaczającą sobie, w spór się wdawać próżny. Nie patrząc już nawet na gościa, krokiem powolnym, wrócił do swojego stolika, i zadzwonił na służącego.
P. Słomińskiemu nie pozostawało już nic nad zwrócenie się ku drzwiom, które lokaj otworzył szeroko.
Dr S... podparty na dłoni, czytał dalej, niezwracając nań oczu.
Trudno odmalować stan ducha, w jakim się znalazł pan Eustachy, wyszedłszy z domu doktora. W pierwszej chwili, był tak niepewien co ma począć, że pytającemu dorożkarzowi, dokąd ma go wieźć, długo odpowiedzieć nie umiał...
O „głupie skrupuły“ jak je zwał pan Eustachy, rozbijało się nagle wszystko, co tak dotąd doskonale było przygotowane i obmyślane. Dopiero nieco się rozmyśliwszy, doszedł do tego znowu, iż w istocie nic przez to się nie zmieniło, i brak było tylko właściwie doktora, któryby chorego chciał przyjąć. Zdało mu się, że tego przecież, zapłaciwszy dobrze, znajdzie zawsze. Pozostawała jednak przeważna opinia takiej znakomitości jak Dr S. — która panu Eustachemu szkodzić mogła; opinia poparta przez drugiego lekarza, Dr Hurkę... To dawało do myślenia, że należało być bardzo ostrożnym.
Nie wszystko było straconem, ale gra utrudniona — ludzie mogli mówić, sądzić i potępić. Pan Eustachy, mimo ponętnej powierzchowności i umiejętności życia, miał już nieprzyjaciół wielu. Zawahał się nieco.
Z drugiej strony majątek brata... ojczysty, spadkowy, nadzwyczaj mu był ponętnym... Obejmując opiekę nad panną Anielą, spodziewał się nastręczając jej konkurenta ze swojej ręki, wymódz na nim ustępstwo dóbr, za kapitał nierównający się wartości. Postępowanie to nie zdawało mu się nic a nic nagannem, bronił spuścizny po ojcach, po dziadach, aby w obce ręce nie przeszła. Na pannę Anielę spodziewał się wpływ mieć większy, iż mógł oswobodzenie ojca z kurateli i więzienia uczynić zależnem od przyjęcia pewnych warunków...
Wszystko to z niejaką zręcznością było skombinowanem... Kroki wstępne zostały poczynione, pan Eustachy więc nie myślał się cofać i postanowił, choćby przy jednym tylko lekarzu a mnogich świadkach, — skonstatować legalnie stan umysłu brata. Skutki potem szły już same z siebie... Kazał się więc wieźć do domu, aby tam przygotować wszystko na wieczór, od którego zależało spełnienie pięknej idei.
Było około południa — pan Eustachy wypogodziwszy czoło, wchodził na próg mieszkania swojego w Grand Hotel, gdy służący mu oświadczył, że od pół godziny jakaś pani na niego czeka, że usiłował się jej pozbyć, ale w żaden sposób ustąpić nie chciała.
— Co za pani?
Służący był niedawno przyjęty, nie umiał powiedzieć nic, dodał tylko, że jej towarzyszy nie młody już, poważny mężczyzna, i że interes musi być bardzo ważny... gdyż pani zdawała się wielce poruszoną i niespokojną.
Odwiedziny te nie w porę przychodziły panu Eustachemu, który z jakimś niepokojem, powoli wsunął się do mieszkania i uchyliwszy drzwi ostrożnie, postrzegł pannę Anielę siedzącą przy stoliku, z głową na ręku opartą. Doktor Hurko, który jej towarzyszył, stał w oknie i patrzał na ulicę.
Pan Eustachy byłby się może cofnął i uciekł, ale został postrzeżonym, synowica wstała i biegła przeciwko niemu.
Musiał więc wejść, rad nie rad, i przybrawszy twarz wesołą, wyraz czułości pełen, pospieszył do ucałowania rączek.. kuzynki...
Doktor skłonił się z daleka.
Panna Aniela oczy miała zapłakane.
— Cóż to za szczęście! co za szczęście... że droga moja Anielka mnie odwiedza! — zawołał.
— A! nie szczęście, ale przeciwnie ból i niedola mnie tu sprowadziły — przerwała Słomińska gorączkowo i żywo. W głosie jej łzy czuć było i straszne cierpienie, ale się widocznie hamowała i starała być panią siebie.
— Kochany stryjaszek — poczęła, — mówić mu nie dając — był tak łaskaw, że prosił ojca mego do siebie dziś na wieczór. Wiem, że ma tu być osób wiele, że rozmowa naturalnie może dotknąć najdraźliwszych przedmiotów które mojego ojca, prawie do obłąkania rozgorączkowują.
Prosiłam ojca, aby się wymówił: pierwszy raz w życiu nietylko mi się oparł, ale się pogniewał na mnie. Siłą go powstrzymać nie potrafię. Doktor Hurko poświadczy, iż w stanie, w jakim się mój ojciec znajduje, ten wieczór byłby dlań zgubnym.
— Ale w jakimże stanie? w jakim stanie? Modest jest zdrowiuteńki... ja nie wiem o niczem — zawołał ręce załamując pan Eustachy.
Aniela milcząc, wskazała na doktora... a Hurko rzekł zimno:
— Pan Słomiński, brat pański, znajduje się w stanie niebezpiecznego podrażnienia, jako lekarz mogę to poświadczyć i uroczyście protestuję przeciw wyciąganiu w towarzystwo tłumne.
P. Eustachy stanął wyprostowany, zmięszany, gniewny, spoglądając to na synowicę, to na doktora, który na skinienie panny Anieli, skłonił się bardzo niezręcznie i nieczekając na pożegnanie, wyszedł.
Drżąca, blada... synowica stała z wyrazem energii przerażającym, naprzeciw pana Eustachego. Jednem wejrzeniem mógł wyczytać z jej twarzy, iż ani czułością, ani groźbą, ani kłamstwem jej nie złamie.
— Przyszłam tu sama — rzekła głosem drżącym — aby się ze stryjem rozmówić otwarcie, bardzo otwarcie.
— Zmiłuj się — łagodnie odezwał się pan Eustachy — cały jestem na twe usługi — siadaj, uspokój się. Pewien jestem iż twe przywiązanie do ojca zwiększa ci i chorobę jego i niebezpieczeństwo... Uspokój się — proszę...
Pomimo słodyczy z jaką wymówione były te wyrazy, panna Aniela, ani usiadła, ani się uspokoiła.
— Wiele mnie ten krok mój kosztuje — rzekła śmiało — ale los ojca droższy mi jest nad mój własny — musiałam go uczynić... Stan jego jest okropny, ale mi lekarz czyni nadzieję.
— Jakiż stan? co to za podrażnienie? ja nic nie rozumiem! udając zdziwienie rzekł pan Eustachy, nie postrzegłem w nim żadnej zmiany.
Aniela spojrzała nań z takim wyrazem oburzenia i zgrozy, że pan Eustachy mimowolnie się zarumienił.
— Stryju, rzekła — nie miej mnie za dziecko... nie jestem niem... Nie chcesz być ze mną otwartym, a ja nią być muszę. Kosztuje mnie wypowiedzenie tego co na sercu leży... ja wiem że o chorobie ojca jesteś uwiadomiony i rachujesz na opiekę nademną... że chcesz kazać zamknąć mojego ojca, a majątek nasz owładnąć — ja wiem to... i przychodzę ci oświadczyć, że ratując ojca, dziś jeszcze pierwszemu kto mi się nastręczy, oddam rękę moją, aby mieć w nim opiekuna — i ojca obronić!!
Jednym tchem wypowiedziała to panna Aniela, zakryła sobie oczy i zaniosła się od płaczu...
Pan Eustachy zbladł... oczy mu się zaiskrzyły... nie mógł mówić — ręką powiódł po czole...
— Nie rozumiem co to wszystko znaczy — moja panno Anielo — rzekł wreszcie, ale mógłbym w tej chwili przypuścić że nie ojciec ale ty sama nie jesteś przy zdrowych zmysłach...
Głos mu drżał gdy to mówił. Nastąpiło milczenie...
— Czem mam okupić zdrowie i spokój ojca mojego — zawołała panna Aniela — żadna ofiara nie będzie dla mnie za wielką — proszę mówić. O co stryjowi idzie? o majątek... oddam go w jakich zechcesz warunkach... Na to nie trzeba ani więzić ojca mojego — ani go dręczyć...
W ten sposób postawiwszy zadanie, panna Aniela napróżno oczekiwała odpowiedzi, naga nie osłoniona niczem prawda, była najstraszniejszym policzkiem, jaki mógł pan Eustachy otrzymać... Ustąpił kilka kroków.
— Nie mamy z sobą więcej nic do czynienia i do mówienia, rzekł posępnie. — Z jej ust mam poświadczenie uczuć braterskich i familii dla mnie. Jestem osądzony jako zbójca, który z nieszczęścia chce korzystać... Mężczyźnie odpowiedziałbym inaczej na tę zniewagę, kobiecie odpowiadam milczeniem i wzgardą. Od tej chwili między mną a wami niema nic wspólnego... wypowiedzieliście mnie wojnę, będziecie ją mieli...
Wyrazy te przeraziły zapłakaną Anielę, padła przed stryjem na kolana z załamanemi rękami.
— Zaklinam pana, zawołała — na cienie wspólnych wam z ojcem moim rodziców — zaklinam, nie prześladuj nas. Przysięgnę na tajemnicę najgłębszą — oddam co tylko stryj chcesz... ale oszczędź mi ojca! oszczędź ojca!
— A! to w istocie oszaleć można! krzyknął pan Eustachy — cóż ja temu ojcu zrobiłem? co ja mu robię? Zaprosiłem go z dobrego serca na wieczór do siebie... cóż to kryminał??
I począł się śmiać z wyrazem jakimś okropnym, panna Aniela klęcząc ciągle płakała.
Oboje tak zajęci byli rozmową tą, że ani spostrzegli, jak od minut kilku, przebojem wszedłszy pan August stał milczący w progu i słuchał. Gdy się nareszcie ruszył i pan Eustachy przerażony postrzegł idącego ku sobie, stracił do reszty chłodną krew i przytomność. Poskoczył ku niemu jakby mu chciał zaprzeć drogę.
— Za pozwoleniem — odezwał się Rżewski — jestem tu już prawie od początku tej sceny dramatycznej, panie Eustachy, i przyszedłem też aby jej koniec położyć.
Rozmówmy się my lepiej, ze sobą otwarcie, chłodno... i przyzwoicie. Panna Aniela nadto jest poruszoną. O co tu idzie, mój panie Eustachy?
— Jeżeliś słuchał rozmowy, nieproszony świadku i opiekunie uciśnionej niewinności — zawołał gniewnie p. Eustachy — to wiesz, że idzie o to, iż mnie posądzają... że chciałem brata zamknąć, aby mu wydrzeć majątek. Ja o niczem nie wiem! ja o żadnem obłąkaniu nie słyszałem.
Ruszył ramionami, pan August dziwnie twarz wykrzywił.
— Mój panie Eustachy, rzekł, nadzwyczaj mi przykro — ale w tem jest jakieś nieporozumienie.
Jakże możesz mówić, że o niczem nie wiesz, kiedy przed niespełna godziną umawiałeś się z Doktorem S., aby przyjął p. Modesta do swojego domu zdrowia, a ten ci odmówił!
Aniela krzyknęła i porwała się biegnąc ku panu Augustowi, jakby pod jego chciała się oddać opiekę.
Słomiński widząc, że dalsze udawanie do niczego nie prowadzi, pogardliwą zrobił minę.
— Chciałem pannie Anieli oszczędzić przykrości... nie doprowadzając tej sprawy do ostatecznych granic — wyzywacie mnie... bardzo dobrze! A zatem tak jest — chciałem i chcę Modesta wyleczyć, majątek ocalić, a pannę od tego obronić, aby głupstwa jakiego nie popełniła. Chciałem tego, chcę i mam prawo żądać tych rzeczy, a wstydzić się ich nie potrzebuję. Nie mogę dopuścić, aby pan Modest nasze poczciwe imię dawał na pośmiewisko. Tak jest! tak jest! — powtórzył razy kilka z gniewem chodząc po pokoju.
— Tak jest? o cóż idzie?
— Opieki nad chorym ojcem, nikt córce wydrzeć nie może — przerwała w tej chwili panna Aniela z największą egzaltacyą — a nad majątkiem zdaje mi się, że nikomu innemu jej nie przyzna żadne prawo tylko zięciowi. Pan Eljasz Rżewski ma moje słowo i przyrzeczenie.
Pan August spojrzał na nią zdumiony razem i przelękły, wiedział bowiem, że dopuściła się heroicznego kłamstwa... Nie okazał jednak po sobie zdumienia i podając rękę pannie Anieli, drżącą, niemogącą wymówić wyrazu, wyprowadził z pokoju. W kurytarzu panna Aniela musiała poszukać ławki i siąść, gdyż po wysiłku nadzwyczajnym, jaki ją rozmowa kosztowała, opuściła ją sił reszta. Pan August musiał pobiedz po wodę i cucić na poły omdlałą.
Pan Eustachy zostawszy sam długo się z miejsca nie ruszył.... stał wryty.... osłupiony — wściekły na siebie. Co miał zrobić z tym zapowiedzianym wieczorem??
Dobre pół godziny upłynęło, nim zebrał myśli i przyszedł do siebie. Nie słyszał nawet, gdy Paschalski zapukał i sam sobie dawszy pozwolenie wnijścia, stanął przed zamyślonym, wyciągając doń rękę napróżno. Osowiałym wzrokiem popatrzał nań, jakby go nie poznawał.
— Co to panu takiego jest? zapytał Paschalski... czy niezdrów czy co? A cóż to będzie z tym wieczorem dzisiejszym, o którym słyszę, a na który mnie pan, sługę swego, nawet prosić nie raczył.
Szyderski ten głos obcy był jakby zimną wodą na rozgorączkowanie i szał, w które popadł pan Eustachy. Ocucił się, oprzytomniał...
— W istocie — odezwał się odkaszlując — dziś mi jest niedobrze. O jakim pan mówisz wieczorze? — Żadnego u mnie dziś wieczoru nie będzie... kilka osób dla narady w interesie familijnym, i po wszystkiem... Nie prosiłem pana, bo to są rzeczy poufne... no — familijne...
— Okazuje się tedy, przerwał Paschalski z uśmiechem, że familia państwa daleko bardziej rozrodzona jest, niż sądziłem... bo zaproszonych wielu i tak... różnych.
Z oznaką niecierpliwości, ale dosyć zręcznie, odezwał się pan Eustachy.
— Racz mnie pan uwolnić od tłumaczenia, nie czuję się do tego obowiązanym.
— Nie śmiałbym go żądać — rzekł Paschalski kłaniając się...
I wpatrując się w zmienioną twarz pana Eustachego, mruknął.
— Istotnie panu być musi niedobrze... jesteś dziwnie zmieniony...
Słomiński mimowolnie rzuciwszy okiem na zwierciadło, postrzegł zbladłą swą twarz, i ślady walki, którą odbył z sobą. Dłońmi obiema potarł czoło i strząsnął się, a, jakby zapominając o Paschalskim, padł milczący w krzesło.
Pan Izydor stał naprzeciw z jedną ręką w kieszeni i miną jakąś niemal protekcyonalną.
— Nie wiem — rzekł — ale mam przeczucie jakieś, że coś zajść musiało — nieprzyjemnego. Widziałem przed chwilą, wracając tu z blizkiej poczty — wychodzącą pannę Anielę, ze stryjaszkiem Rżewskim... Oni tu u pana być musieli?
— A, byli — rzekł krótko i cicho pan Eustachy.
— I cóż?
— No — i nic — oświadczyła mi panna Aniela, że wychodzi za młodego Rżewskiego...
— A! a! — zawołał Paschalski — ten się uwinął! Proszę.... a my podobno wszyscy ilu nas jest, serdecznieśmy mu pomogli do tego... i stryjaszek Eustachy także...
— A więc to — pewna?
— Oświadczyła mi to!
— I opieki już nie będzie potrzebowała! — rozśmiał się Paschalski...
Proszę pana dobrodzieja, powiedzieć mi teraz, do czego się tu zdał rozum, polityka, studia całego życia, przebiegłość... chytrość... i dyplomacya?... Ja nie jestem wcale głupi, pan dobrodziej tak rozumnym bywałeś, że mi się nieraz chciało uczyć od niego, no i hrabia Panter, nie można powiedzieć, żeby sprytnym nie był... a wszyscyśmy ilu nas było... zwyciężeni zostali przez prostą sobie, Bogu ducha winną dziewczyninę...
Począł się śmiać... pan Eustachy nie mówiąc nic w okno spoglądał, zdawał się wyraźnie chcieć skończyć rozmowę i pozbyć natręta, ale Paschalski znajdował przyjemność dręczyć go trochę.
— Pan Dobrodziej wie, że Panter się żeni? Słowo daję. Chłop strzela, Pan Bóg kulę nosi. Starał się o pannę, a dostaje wdowę, Baronowę Heller, osobę tak wytrawną i doświadczoną, że potrafi go poprowadzić, gdzie zechce...
Szczęśliwy człowiek — bo, proszę ja pana, kobieta, która przebyła wszystko. Skosztowała już wszystkiego, której się marcepany przejadły... musi być żoną w świecie najlepszą... W dodatku już mu nie zestarzeje, jest kunsztownie zrestaurowaną i wyemaliowaną, tak, że ząb czasu nadwerężyć jej już nie jest w stanie... Szczęśliwy, zaprawdę szczęśliwy człowiek, gdy ja — gdy mnie — niepozostało teraz, jak zwrócić się tam, gdzie krew woła, ku córce bankiera Rosenmayera! Idzie tylko o to... ażeby przed wypłatą posagu nie zbankrutował... panna bardzo ładna... i bezwyznaniowa, jak ja...
Widząc, że mu p. Eustachy nic nie odpowiada, a nawet nie słucha, rozśmiał się sucho, ukłonił, kapelusz włożył na głowę, laskę na ramię i wyszedł z wielkim szykiem... poświstując...




Pana Aniela szła oparta na ręku pana Augusta, milcząca i przybita, oczów nań podnieść nie śmiejąc. Przed jedną z kawiarni, których krzesła wystawione na ulice zapraszają przechodniów, znużona, słabym głosem poprosiła o chwilę spoczynku... Nie było tu nikogo prawie, pan August zrobił miejsce, i kazał podać wody, której zażądała.
— A, panie — rzekła patrząc w ziemię panna Aniela, co pan myślisz o mnie! W jakiem położeniu znalazłam się zmuszona bronić ojca! Daruj mi pan! Rozpacz mi to podyktowała... Zaklinam go, ani słowa o tem panu Eljaszowi... Pan znasz położenie moje.. Straciłam głowę...
Pan August chwycił ją za rękę i łysą głowę odkrywszy, pocałował w milczeniu, z poszanowaniem.
— Niechże się pani uspokoi — rzekł — ja tylko pozwolę sobie powiedzieć jedno słowo, że to coś pani rzekła, gdyby się mogło sprawdzić, jabym do nóg jej upadł za mojego Jaszka szczęście dziękując, a za niego i siebie ręcząc, iż najczulszą opieką otoczylibyśmy jej ojca.
Lecz niech się pani nie lęka, abyśmy nadużyli jej położenia, abyśmy chcieli korzystać z niego. Masz pani przed sobą ludzi czystej myśli i sumienia...
— A! radź że mi pan co mam począć? co robić? jak się bronić? Co powiedzieć ojcu, aby go od tego wieczora odciągnąć, nie czyniąc mu przykrości, nie pobudzając rozdrażnienia?
Pan August się zamyślił długo.
— Radziłem się doktora — rzekł — mówiliśmy z nim obszernie... I on i doktor S... są tego zdania, że w chorobie podobnej z wielkim skutkiem użyć można oddziaływania silnego przez rzeczywistość na fantazyę... Nie śmiem pani powiedzieć, cośmy uradzili — lekarstwo wyda się może nazbyt heroicznem, ale zbawiennem być może.
— Cóż to jest? — zapytała panna Aniela.
— Musimy się dopuścić kłamstwa.. — mówił pan August. — Trzeba skomponować telegramem, że u nich w Zerebach dwór, zabudowania, sterty, obory... słowem wszystko spłonęło. Wyjazd natychmiast okaże się koniecznością. Pozwolicie nam towarzyszyć sobie. Ja w drodze potrafię pana Modesta zwolna do tego przygotować, by mu odkryć prawdę całą. Sprzeciwić się odwiedzeniu brata w inny sposób, niepodobna, mogło by go to wyexagerować. Strata znaczna zmusi go myśleć o sobie i wrócić do rzeczywistości.
Panna Aniela nie zdawała się podzielać zdania doradcy, dziwnie jej ono brzmiało w uszach, lękała się, aby wiadomość o klęsce nie podziałała szkodliwie.
Opór jej wszakże był słabym, bo nie wiedziała co czynić — a najpilniejszem było myśl starego odciągnąć od zajęcia tym wieczorem, do którego się z niecierpliwem przygotowywał upragnieniem.
Po chwili spoczynku i dłuższem jeszcze roztrząsaniu podanego przez pana Augusta wniosku, panna Aniela wstała, aby powrócić do domu. Umówiono się, aby telegram zmyślny przyszedł za parę godzin. P. August brał na siebie wykonanie.
U drzwi domu na Kärtnerringu, do którego weszła panna Słomińska, August pożegnał ją z zapewnieniem dyskrecyi względem synowca i najgorliwszej we wszystkiem pomocy.
Ojca zastała przechadzającego się wielkiemi krokami po salonie, i pół głosem rozmawiającego z sobą samym. Twarz miał zarumienioną, pałającą, oczy zaiskrzone. Dumną przybierając postawę, zdawał się szukać najwłaściwszych hetmańskiej dostojności ruchów i wyrazu. Witającą go córkę pocałował w głowę.
— Gdzieżeś ty tak długo była?...
— Na przechadzce... — odpowiedziała Aniela zdejmując kapelusz — dałam się skusić słońcu i majowemu powietrzu.
— A! to bardzo dobrze — rzekł Słomiński — jakkolwiek niespokojny byłem o ciebie — ale więcej jeszcze mam na sumieniu twe zdrowie, gdy przykuta siedzisz przy mnie.
— Radabym już powrócić na wieś — szepnęła Aniela — to miasto...
— A sama przecie chciałaś jechać, namawiałaś mnie do podróży... — rzekł Słomiński.
— Tęskno mi za wiosną naszą — i taka jestem niespokojna.
— Czego? o co? — spytał ojciec.
— Sama nie wiem doprawdy — radabym wrócić.
— Otóż to tak z wami zawsze — odezwał się ojciec. Któż was zrozumie? Na wsi wam się chce miasta, a w mieście tęsknicie za wioską.
Ruszył ramionami stary.
— Biedne my jesteśmy mój ojcze — to prawda — westchnęła Aniela.
Staremu może na myśl przyszło jakie dawne przysłowie o niewiastach, bo się uśmiechnął.
— E! ty to jeszcze jak ty — rzekł — ale ta twoja przyjaciółka Dyzia, to dopiero trzpiot nad trzpioty... Tej bym nie chciał być ani ojcem, ani mężem, ani bratem nawet...
— Ale śliczniuchna...
— Czysty szatanik! — rzekł Słomiński — i tak w Wiedniu zniemczała, że aż we mnie wstręt obudza....
Właśnie na te słowa, jakby wywołana niemi, wbiegła Dyzia, strojna niezmiernie, zarumieniona, jakby wracała z przechadzki i czegoś figlarnie wesoła jak nigdy... Tupała nóżkami nie mogąc ustać na miejscu spokojnie, patrzała szydersko na przyjaciółkę i uśmiechnęła się grożąc jej na nosku. Stary Słomiński, który jej nie lubił cofnął się zaraz, a śliczna pani, rzuciła się w objęcia Anieli...
— A! ty! ty! skryta, niedobra... — zaczęła szybko... Taka to z ciebie przyjaciółka? Trzeba, żebym ja z boku się dopiero, gdy już cały świat wie o tem, dowiadywała dopiero od obcych... A! to ślicznie...
— O czem? — spyta Aniela...
— Tak! tak! kryj, się jeszcze! kiedy już całe polskie towarzystwo wie o tem, że idziesz za Eljasza Rżewskiego, i że już z nim jesteś po przyrzeczeniu.
Aniela przestraszona usta jej zamknęła, łzy się jej w oczach kręciły.
— Kto ci to mówił?...
— Nie zapieraj że się...
— Ale kto ci mówił?
— Siedziałam w Stadtparku na ławce... Słyszę głosy za sobą męzkie. — Wiesz nowinę? — No? jaką... Byłem u tego starego Słomińskiego, mówił mi, że jego synowica panna Aniela idzie za Eljasza Rżewskiego. Obejrzałam się... Dwóch jakichś panów, — jeden tak trochę na żydka wyglądał, ale brunet wcale przystojny...
Dyzia spojrzała na przyjaciółkę i z przestrachem zobaczyła ją całą zalaną łzami...
— Dyziu — jak mnie kochasz — rzekła łkając — milcz o tem. — Jestem najnieszczęśliwszą w świecie.
Tego już wcale pojąć nie mogąc, piękna Wiedenka, z wielkiej wesołości przeszła w zamyślenie jakieś, w ogłupienie. — Trudno jej było wytłómaczyć sobie — co to znaczyć mogło, gdy — na szczęście zadzwoniono w tej chwili, i z jednej strony ukazał się Słomiński, a z drugiej pan August. Za nim tuż szedł Dr. Hurko...
— Dzień dobry ci Modeście — rzekł Rżewski — jak się masz... Wchodząc do ciebie, na dole spotkałem posłańca od telegrafu... Telegram do ciebie...
I oddał mu kopertę zapieczętowaną.
— Do mnie? telegram? — rzekł zdziwiony stary, i rozrywając kopertę, zbliżył się ku oknu. Oczy wszystkich zwróciły się na niego. Ze zmarszczoną brwią począł czytać powoli... twarz mu bladła, ręce się trząść zaczęły... i wzrok padł na córkę. Aniela zbliżyła się ku niemu, lecz przed nią chciał ukryć odebraną wiadomość, mrugając na Augusta i dając mu jakieś znaki.
Córka dopominała się mocno.
— To nic — to tak — to coś jest, w jakimś interesie, którego ja dobrze nie rozumiem. To ciebie nie obchodzi wcale.
— Ale mój ojcze!
Słomińskiemu zimny pot występował na czoło, zachwiał się... obejrzał na krzesło, schwycił za poręcz i padł na nie. Telegram wysunął mu się z ręki, porwała go Aniela przebiegając oczyma... i przybiegła ku ojcu, ściskając go i całując.
— Klęska — okropna, straszna klęska, zamruczał. Spaliliśmy się! mój Auguście — spłonęło wszystko... nie mamy nawet gdzie przytulić głowy.
— Mój drogi Modeście — żal mi cię niewymownie, ale klęski tego rodzaju są może najlżejszemi do zniesienia, bo się na pieniądze obliczyć dają.
— Nie wszystkie — odparł Słomiński — dwór, nasz dwór pradziadowski, poczciwe gniazdo nasze, którego każdy kątek był wspomnieniem, każda belka relikwią.
Umilkli wszyscy, odezwało się głośne łkanie, wesoła Dyzia, której stary nie lubił, wrażliwa jak dziecię, zanosiła się od płaczu. Słomiński spojrzał na nią z wdzięcznością.
— Mój ojcze — odezwała się Aniela — nie mamy, zdaje mi się, ani chwili do stracenia... dziś jeszcze wieczornym pociągiem, potrzeba nam powracać! Musimy!
— Dziś! dziś! jak to dziś? — zapytał pan Modest.
— Ja państwu towarzyszę — wtrącił August.
Słomiński podał mu rękę.
— Ale ja dziś...
— Czy komu przyrzekłeś się na dzisiaj? — zapytał p. August.
Stary spojrzał na córkę i zawahał się, zawstydził, jakby, że przed nią miał tajemnice.
Chwilę jakąś milczał zmięszany.
— Choćby nawet ojciec komu przyrzekł, w takim wypadku — każdy go będzie mieć za wymówionego.
— Niezawodnie — potwierdził Rżewski. — Słomińskiemu widocznie żal było straconego wieczora, ale Aniela nie dała mu długo nad tem rozmyślać, przypominając pożar i poniesione straty. Pan Modest nie przyznał się do niczego i zamilkł posępny.
Doktor Hurko nie mieszając się do rozmowy stał na uboczu i pilnie uważał chorego... Reakcya była silna, jednakże widział jak z nią walczył pan Modest, jak się od niej otrząsał, a w końcu pomyślawszy, — rzekł cicho.
— Mamże ja na moją boleć stratę! Archiwa Koronne w Petersburgu — Skarbiec i Korony Prusacy zabrali z Krakowa — cóż ta moja odrobina przy tych nieobliczonych klęskach narodu?
Nie można było dopuścić dłuższej o tem mowy i August przerwał mu wtrącając coś o kaplicy domowej, która spłonęła także wedle telegramu.
Pan Modest zamilkł, pocałował córkę w czoło, i zadumał posępnie.
Naglono o wyjazd, któremu się już nie sprzeciwiał, mówił niespokojny o dokumentach, które padłszy pastwą ognia, mogły być przyczyną znacznych nietylko strat ale procesów i trudności z sąsiadami.
Aniela nie odstępowała go na chwilę... Niespokojny skinął Słomiński na Augusta.
— Mój drogi, szepnął mu — ten poczciwy Eustachy prosił mnie dziś na wieczór — widzisz sam, że być na nim nie mogę... Musimy jechać... Bądź tak łaskaw, idź i wytłumacz mnie przed nim...
Natychmiast spełniając rozkaz, Rżewski wziął za kapelusz.
— Do Grand Hotel, niedaleko, rzekł, powracam natychmiast i nie odstępuję od tego, że państwu będę towarzyszyć.
Uśmiechnął mu się wdzięcznie Modest i panna Aniela. Dr. Hurko począł zagadywać, Dyzia utyskiwać, córka nie dawać ojcu w myślach się zatapiać, i tak pierwszy ten moment wrażenia, który był najgroźniejszym, przeszedł jakoś szczęśliwie. Słomiński w istocie zajęty swą klęską cały, coraz nową jakąś wynajdując w niej stronę boleśną, o swojem hetmaństwie zapominać się zdawał.
Rżewski tymczasem spieszył do Hotelu, i pana Eustachego... który jeszcze siedział rozmyślając o swej niefortunnej przegranej. W progu zobaczywszy nienawistnego człowieka, wstrząsał się cały.
— Przychodzę, odezwał się August, w poselstwie od p. Modesta. Odebrał w tej chwili telegram z domu i natychmiast wyjeżdża, służyć więc panu wieczorem nie będzie.
Rzuciwszy te słowa wyszedł.
Gdy powrócił nazad, Słomiński wstał dopytywać co brat mówił, a panu Augustowi nie zabrakło wyrazów na odmalowanie jego współczucia i żalu...
— Nie przyjdzie do mnie? zapytał pan Modest...
— Ma już gości jakichś, których się pozbyć nie może — odparł August, zdaje mi się, że jakiś interes... Kazał cię pożegnać.
Wieczorny pociąg zabierał z sobą do Krakowa Słomińskiego z córką... którym towarzyszyli dwaj Rżewscy... Oprócz tego przeprowadzała ich Dyzia i dr. Hurko.
Niespodzianie na dworcu kolei znalazł się hr. Panter i Paschalski, oba z kondolencyami, gdyż fama ich już doszła o nieszczęściu, jakie Słomińskich spotkało.
P. Modest zachowywał się spokojnie, wcale nie wydając się ze swą słabością i przygnębiony poniesioną stratą. Panter, który już był po danem słowie z Baronową, kazał sobie winszować i nie krył się wcale ze szczęściem swojem. Paschalski udawał dobry humor, żartując sam z siebie... a winszując Eljaszowi, który ramionami ruszał i wypierał się absolutnie małżeństwa, o którem już wszyscy mówili głośno.
— Byłem u pana Eustachego — szepnął Paschalski Augustowi — nie wiem jak sobie da radę z dzisiejszym wieczorem i zaproszonemi gośćmi, gdyż jak żyję’m go w humorze tak okropnym nie widział jeszcze... Nigdy też nie poszkapił się tak fatalnie jak dzisiaj...
Pan August nie chcąc przypuszczać do konfidencyi Paschalskiego, udał że nierozumie, o co chodzi. Pan Izydor rozśmiał się, ruszając ramionami.
— Co pan sobie myślisz? — rzekł — ja o wszystkiem wiem, bom każdy krok p. Eustachego śledził... i cały interes znam doskonale... mogę państwu powinszować, żeście istotnego uniknęli niebezpieczeństwa... Nigdym się nawet nie spodziewał, ażeby p. Eustachego tak łatwo pobić było można...
Nie okazując żalu do nikogo, panowie Panter i Paschalski przybyli na dworzec z bukietami i asystowali wsiadaniu Słomińskich do wagonu.
Gdy pociąg ruszył... pan Izydor odwrócił się do hrabiego z uśmiechem.
— Jesteś hrabia proszony czy nie do pana Eustachego? — zapytał, przyznaję się, że zazdroszczę tym szczęśliwym, co dziś na dekonfiturę jego patrzeć będą... Niemała to przyjemność widzieć, jak cnota zwycięża... a występek zostaje ukarany... Prawda, panie hrabio? Żywa powieść Marmontela? Jak mi Bóg miły!




W rok potem młodzi państwo Rżewscy, zaraz po ślubie, obyczajem nowym puścili się w podróż za granicę, aby wspomnienia najszczęśliwszych dni życia rozsiać po oberżach i gościńcach i puścić na cztery wiatry. Tak chce moda...
Wyjechali więc na Wiedeń i Tryest do Wenecyi, gdzie w hotelu San Marco pod Prokuracyami, mieli już zamówione pokoje. W przejeździe jednak przez stolicę, Aniela chciała się koniecznie z Dyzią zobaczyć. Chodziły o jej losach jakieś niepokojące wieści. Pan Eljasz, który dotrzymał czego jego charakter kazał się po nim spodziewać, był w istocie najpowolniejszym i najlepszym z mężów, całował ręce żony i robił święcie co kazała. Kochał ją szalenie i zawczasu sobie wygodne miejsce pod pantofelkiem zamówiwszy miał nadzieję, nigdy nie być ztamtąd wyrugowanym...
Aniela kochając, zarazem widziała potrzebę władania nim, miał bowiem tyle tylko energii, ile mu jej rozkazy nadawały. Bez Anieli nie umiałby sobie rady dać na świecie.
Stryj August zawczasu widać poznawszy to usposobienie, tak pragnął go ożenić po swej myśli i oddać w ręce zacnej, dobrej istoty, coby woli i rozumu miała za dwoje.
Choć więc pan Eliasz różne dosyć niepochlebne rzeczy słyszał już o Dyzi, nie sprzeciwił się wcale żonie, gdy zażądała się z nią widzieć, i przyrzekł nawet zostawić je sam na sam dla rozmowy.
Młoda pani Rżewska miała adres przyjaciółki, która do niej pisywała, zatelegrafowała więc, o której będzie w Wiedniu i w godzinę po przybyciu, dwie panie już się serdecznie ściskały, siedząc w osobnym pokoju pod „Węgierskim królem.“
Dyzia, która się nic a nic zmieniła i mimo zmartwień, na jakie się uskarżała, wyglądała jak różyczka, a strojną była jak dama dworu cesarzowej Eugenii, padłszy w objęcia Anieli, wśród powinszowań jej, dopytywań i t. p. rozpłakała się rzewnie nad swoim losem...
— Ale powiedzże mi, co się z tobą dzieje? co to jest? z listów twoich nic zrozumieć nie mogłam...
— Zaczekaj — powiem ci wszystko, nie będę nic ukrywać, lecz naprzód ty mów mi o ojcu, o sobie — jak się to wszystko skończyło — jak się ma twój biedny stary... czy choć ty jesteś szczęśliwa...
— Dotąd, moja Dyziu nie dziw wcale że szczęśliwą jestem — odpowiedziała Aniela z uśmiechem, kilka dni dopiero po ślubie — lecz mam nadzieję że i w kilka lat powiem to samo. Mój Eljasz jest miły, dobry, spokojny i łagodny... kocha mnie jak ja jego, może nawet trochę więcej... czegoż pragnąć mogę?
Gdyśmy ztąd w przeszłym roku wyjeżdżali, byłam w śmiertelnej trwodze o ojca... lękałam się jego gniewu gdy się o podejściu dowie... Szczęściem nader mała okoliczność dopomogła do otwarcia mu oczów i przekonania, że nagły ów patryotyzm stryja Eustachego, był umyślnie przybrany, aby doprowadził go do celu... Na jednej ze stacyi, na której dłużej musieliśmy się zatrzymać, wpadła panu Augustowi w ręce gazeta, zawierająca urzędową wiadomość o nominacyi Eustachego szambelanem, o co naturalnie starać się musiał... Rżewski użył jej jako środka do otwarcia oczów ojcu, i poparł to świadectwem na piśmie Dr. S., który opisywał swą rozmowę ze stryjem tego dnia, gdy wieczór ów był umówiony...
Ojciec zrazu był przybitym tak że mówić długo nie mógł, — wiadomość ta podziałała nań gwałtownie, i rozchorował się nam tak, żeśmy go ledwie do Krakowa dowieźli... Tu musieliśmy wezwać doktorów, rozwiązała się gorączka niebezpieczna — kilkanaście dni był między życiem a śmiercią.
Naówczas to poznać mogłam tych poczciwych Rżewskich, serce dobre mojego Eljasza, rozum pana Augusta, obu ich poświęcenie bez granic... Im byłam winną że ojciec po przebyciu kryzys, nietylko przyszedł do zdrowia, ale zupełnie uleczony został z tego obłąkania lekkiego, któremu był uległ wprzódy. — Nie wiem czy mu pozostała pamięć tego stanu, o którym nigdy więcej nie wspominał, ale od tej pory był i jest zupełnie przytomnym. Nimeśmy wrócili do domu posłałam naprzód ażeby portret Hetmana Koniecpolskiego, który u nas wisiał w sali jadalnej, wyniesiono i schowano... Zastąpiłam go innym obrazem.
Gdyśmy do domu przybyli, ojciec wszedłszy do sali, nieśmiało oczy podniósł na ścianę, na której wisiał portret ten nieszczęśliwy — a zobaczywszy, że go tam niema, odetchnął lżej i z jakimś pół uśmiechem spojrzawszy na mnie, nic nie mówiąc, uściskał...
Z niezmiernym zapałem wziął się potem do gospodarstwa swojego i czynnego życia, a wkrótce wybrano go do Rady powiatowej, której jest jednym z najczynniejszych członków.
Eliasz zaczął bywać u nas coraz częściej, w pół roku oświadczył mi się, przyjęłam go, ojciec mój także... naznaczono termin ślubu... i oto masz całą historyę najszczęśliwszej z młodych mężatek...
— A stryj? zapytała Dyzia...
— Stryj, — będziesz się śmiała gdy ci powiem, pogodził się z nami. Oburzał się okrutnie na potwarz jaką nań rzucono, dowodził, że doktor S. — go nie zrozumiał, i chciał mu proces wytoczyć... ale do tego nie przyszło. Uradziliśmy wszyscy, że przyjmujemy za dobre co mówił, że szło tylko o opieką czułą, o ratowanie nas, i że źli ludzie z siebie sądząc, obmówili go niegodziwie. Wprawdzie widujemy się rzadko z p. Eustachym, ale stosunki zostały zawiązane nanowo... i przeszłość się szczęśliwie zawarła...
No — ale ty Dyziu? ty — mów że mi o sobie...
Dyzia zaczęła od tego, że sobie batystową chusteczką śliczne oczki zakryła, i chciała koniecznie zapłakać, co jej jakoś się nie udawało.
— Wystaw sobie, mój aniele — zawołała — wystaw sobie co to za nikczemny ten Anzelm mój, co za niewdzięcznik z tego człowieka, którego ja kochałam, któremu poświęciłam wszystko. Pamiętasz, naówczas nasz spacer po Praeterze.. spostrzegłam go z aktorką z Leopoldstadtu, proszę cię — o sześć lat starszą odemnie, i osławioną. Zrobiłam mu zaraz awanturę, ale mi się zaparł i zaklął. Śledziłam jegomości... i schwytałam nietylko czułe a dowcipne liściki, które do siebie pisywali, ale ich samych na wieczorku tête a tête. Tego już było nadto. Anzelm mi jeszcze zrobił awanturę... Poczekajże! kiedy tak, to tak. Mówiłam ci wówczas o tym adoratorze, który mnie krok w krok ścigał. Chciałam Anzelma nastraszyć tylko i dozwoliłam mu się zbliżyć do siebie. Nigdym sobie nie wyobrażała, ażeby miłość mogła być tak gwałtowną... nie mogłam się jej oprzeć.
Aniela krzyknęła przestraszona.
— Dyziu! co ty mówisz..
— Porzuciłam Anzelma — musiałam. Nasze charaktery się nie godziły. Zdradzał mnie nie z jedną, ale nie wiem z ilu zalotnicami wiedeńskiemi.
To mówiąc zarumieniła się Dyzia. Aniela ostygła, zimna, pomięszana, patrzała na nią z politowaniem i zgrozą zarazem.
— On się ze mną ożeni, jak tylko rozwód otrzymamy, — dodała żywo Dyzia. To jeniusz! Moja droga, czem były te nędzne, wiecznie jedne dowcipy, powtarzające feljetony Anzelma: przy obrazach mojego drogiego Tomy. Jak on maluje! jak maluje! Gdybyś widziała jak ze mnie zrobił Kleopatrę, a potem nymfę wodną, a wreszcie portret cudowny... a! to oszaleć, patrząc! a taki czuły... kładnie się u moich nóg, a ja go depczę, i to mu największą robi przyjemność. Dokazujemy w atelier jak dzieci — to — nie do opisania.
Spojrzawszy na Anielę spoważniałą i milczącą, mogła się przekonać Dyzia, że to było nietylko nie do opisania, ale przed nią i — nie do opisywania... zamilkła więc, spoglądając nieśmiało.
— Ty, świeżo po ślubie... jesteś rygorystka i purytanka — moja Anielko, westchnęła po chwili — to inaczej być nie może. Ja już mam gorzkie życia doświadczenie. Nie gorsz się mną i nie łaj mnie. Nie mogło być inaczej? Proszęż cię... patrzałam codzień jak ten niegodziwy Anzelm oszukiwał mnie ze wszystkiemi rękawiczniczkami, aktorkami... nie wiem tam kim... i miałam się zapłakiwać cnotliwie! To szło nad siły. Zaraz w pierwszych czasach, niewiedząc co począć, bo mi się w głowie zawracało z desperacyi, poleciałam wszystko wyznać mojej przyjaciółce, radczyni Meyer. Ta mi się w nos rozśmiała, ramionami ruszając. — Jakie ty jesteś dziecko — zawołała — mąż cię zwodzi... i ty to nazywasz nieszczęściem.
A któryż z nich inny? Pytasz się co masz robić? Przecież czuć powinnaś, że go masz w ręku, i że jesteś wolna, a zyskujesz prawo oddać mu wet za wet!
Otóż widzisz, Anielciu, ja nie chciałam potajemnie go oszukiwać... słowo ci daję. Gdyby nawet był nie zastał u mnie wieczorem Tomy... byłabym mu otwarcie powiedziała, że go kocham...
Aniela słuchając łamała ręce...
— Na Boga. Dyziu kochana, jesteś na drodze najniebezpieczniejszej! Przyspiesz-że, przyspiesz przynajmniej rozwód, ślub... ci artyści są płosi...
— A! on mnie tak kocha — Anielciu — on by życie dał za mnie! O! ten nie zrobi jak Anzelm...
— Któż wie? kocha może w tobie model do Kleopatry? moja Dyziu! I westchnęła Aniela...
Przyjaciółka ażeby ją przekonać, iż przywiązanie Tomy było szalone, namiętne i straszliwe, a zatem dające według niej, rękojmie wiekuistej trwałości — puściła się w opisy, których tu powtarzać nie śmiemy.
Aniela w końcu musiała odwrócić rozmowę i dosyć chłodno zaprosić Dyzię do pokoju, w którym pan Eliasz czekał na nie z herbatą.
Dziwnie się to jakoś składało, że Rżewski zwykle herbatą się zajmował w miejsce żony i wyręczał ją w wielu innych małych gospodarskich zatrudnieniach.
Przy herbacie rozmowa zwróciła się na inne przedmioty, a Dyzia umiała ją urozmaicić, bo wiedziała o wszystkich niemal ziomkach, żyjących lub przebywających w Wiedniu...
Od niej dowiedziała się Aniela, że hrabia Panter był niemal od roku szczęśliwym trzecim małżonkiem oficjalnym baronowej Hellerowej, i już się przecie ze stolicy nie ruszał, spodziewając tu wyrobić sobie stanowisko urzędowe w Galicyi... Niewiadomo tylko jeszcze było, czy mu je w ministeryum sprawiedliwości, czy w wydziale administracyjnym dać miano. — Paschalski także żonatym był już z bankierówną Rozenmayer i zajmował się fundacyami różnych interesów które bardzo zręcznie puszczał między ludzi, spiwszy z nich śmietankę... Słowem do powszechnego uszczęśliwienia nie brakło nic, tylko, żeby Dyzia dostała rozwód i wyjść mogła za swojego drogiego Tomę...
Z późniejszych jednak wiadomości okazuje się, że chociaż rozwód otrzymała, z Tomą w najokropniejszy się sposób rozstać musiała, znalazłszy w jego atelier Włoszkę, model... który nową namiętność obudził w artyście... Opłakawszy tę nieszczęśliwą omyłkę, Dyzia wyjechała na rok do Włoch, nie wiemy w czyjem towarzystwie, i niedawno dopiero zmuszoną została, dla odpoczynku sercu i duchowi, oddać rękę poważnemu Radzcy ministerjalnemu, którego wiek stateczny, zabezpieczał ją od zdrady...

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak orzeczenia.