<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Nauczycielka
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Nazajutrz po dostąpieniu Św. Sakramentu, Halina pożegnała księdza Antoniego Kraczaka i szybkim krokiem zeszła na brzeg.
Konstanty czekał już na nią przy czółnie, gotowy do drogi. Usadowiwszy Halinę, w jednej chwili wyprowadził łódź na główny prąd i nadał jej rozpędu. Nic nie mówiąc, pochylał się i prostował, szybko śmigając wiosłem i wydając krótkie westchnienia, syczące niby struga pary, uchodzącej z maszyny przez niewidzialną w niej szczelinę.
Długo płynęli w milczeniu, bo, widząc natchnioną, promienną twarz Haliny, Lipski nie śmiał i nie chciał przerywać jej nastroju.
Ten człowiek pustynnych łąk błotnistych, ten łowiec, spędzający długie tygodnie w ciemnej puszczy, tchnącej oparami bagiem, ckliwą wonią gnijących liści i zaduchem butwiejącej kory — wyczuwał wszystko z niebywałą ostrością.
Nie mogło nawet być inaczej.
Nawykł przecież od dzieciństwa tajemnym zmysłem, mieszczuchom nieznanym, widzieć ławice ryb, dążące na głębinie rdzawych, czarnych rzek, rozumieć zew ich instynktu i wykorzystać to zrozumienie, w miejscach niezawodnych zastawiając jazy, sieci, więcierze i zwykłe wiklinowe „wiersze“ — pułapki.
Młody Poleszuk czujny był, chwytał uchem najlżejszy szmer w oczeretach i prawie niesłyszalny szelest w kniei; przed rysim jego wzrokiem nie mógł się ukryć świeży, ledwie muśnięty racicą lub pazurem ślad zwierza na starym tropie lub na przecinającym haszcze grządzie.
Tak samo słuchał i patrzał, gdy zmuszony był obcować z ludźmi; rozumiał wtedy najsłabszy nawet odruch ich duszy, spostrzegał nieomylnie przelotny grymas i błysk oczu; słyszał zmienne odcienie w ich głosie i westchnienia, umierające w pierwszej chwili narodzin. Nic nie mogło go oszukać i na manowce sprowadzić. Pościg za zwierzyną i rybami przyzwyczaił go do ciągłej czujności, zaostrzonego niebywale daru spostrzegania i nieufności, która stała się siłą jego, bo oparł ją nie na instynkcie samym, lecz, na rozwadze, krytyce i bystrej a głębokiej zarazem ocenie.
Nie przerywał tedy milczenia.
Śledząc wyraz twarzy nauczycielki, siedzącej naprzeciwko i zatopionej w myślach i pochwytując jej bezwiedne westchnienia i urywający się nagle lub przyspieszony oddech, szedł za nią oczami duszy, niby tropiąc nieznaną mu istotę.
Z całem przeświadczeniem zdawał sobie sprawę, że tajemnica, utajona w duszy Haliny a wyczuta przezeń oddawna, mogła stać się albo najwyższem szczęściem dla niego albo też najpotworniejszą klęską; na myśl o tem z rozpaczą zaciskał wiosło i parł łódź naprzód, jakgdyby uciekał przed nieszczęściem lub może nawet śmiercią, ich ścigającą.
Pod nawałą tych uczuć wzdrygnął się cały i podniósł ramiona, aby otrząsnąć się z ciążących mu myśli i, marszcząc czoło, zaczął przypominać sobie szczegóły pobytu w Dziemiatyczach.
Wspomnienia te wyrwały go z chwilowego nastroju trwogi i niepewności.
Nie kłamał, mówiąc Halinie, że miał się widzieć z Wasylem Ramultem, bo istotnie wyznaczyli sobie spotkanie w Dziemiatyczach, unikając ciekawości policji i Harasymowiczan, którzy coś-niecoś podejrzewali, pamiętając dzieje Fedora Lipskiego i wiedząc o nagłych, tajemniczych wyprawach Konstantego, rewizjach u niego i obserwacji, ustalonej przez władze nad zuchwałym, zagadkowym Poleszukiem.
Pożegnawszy Halinę na dziedzińcu przed kościołem — Konstanty poszedł na wieś i zasiadł w karczmie, kazawszy żydowi podać sobie butelkę piwa i kawałek kiełbasy. Nie czekał długo, bo Wasyl wchodził już wkrótce do izby i od progu witał przyjaciela. Lipski z uśmiechem radości spoglądał na barczystego olbrzyma, o dużej, zupełnie okrągłej, jak u ojca, czaszce, lecz o twarzy ściągłej, ozdobionej ciemnemi oczyma i rasowym, orlim nosem. Z pod czarnych prawie, krótko przystrzyżonych wąsów od czasu do czasu błyskały drobne, ostre, jak u kuny, zęby, nadając mu drapieżny wyraz.
Potrząsnęli sobie ręce przyjaźnie i siedzieli długą chwilę w milczeniu, przyglądając się sobie z zadowoleniem.
Pierwszy przemówił Wasyl, nalewając sobie piwa do glinianego półkwaterka.
— Czy masz wieści ze Słucka? — spytał cicho.
Lipski skinął głową i rozejrzał się po izbie, do której weszło kilku chłopów, a pod oknem siedział jakiś nieznajomy młodzieniec w szarem, sportowem ubraniu w kratki.
— Opowiem, ale potem, gdy pójdziemy do Wachromiuka, bo tu widzę — nieporęcznie! — mruknął przez zęby, wskazując oczami na nieznajomego.
Wasyl obejrzał się i zauważył:
— Nie znam takiego...
Zaczęli głośną rozmowę o zakończonej kośbie, o przelotach kaczek i o przepowiedniach starych ludzi, przewidujących obfity „chód“ ryb. Wypiwszy parę butelek piwa, zapłacili i wyszli, śmiejąc się i żartując.
Minęli wieś i szybkim krokiem poszli brzegiem rzeki. Ujrzeli wkrótce kureń — szałas rybacki, sklecony z cienkich żerdzi i obłożony warstwą darniny. Na brzegu, na wbitych w ziemię palach suszyły się sieci, kilka plecionych więcierzy leżało tuż przy wodzie i stało gotowe do odpłynięcia czółno z koszem, pełnym ryb, przesypanych kawałkami lodu.
Mały, łaciaty piesek, uwiązany do szałasu, ujadał wściekle.
— Ktoś obcy jest w kureniu... — zauważył Wasyl, wchodząc do krzaków.
Istotnie z szałasu wyszedł żyd w chałacie, a za nim Wachromiuk, stary Poleszuk, obdarty i brodaty. Wymachiwał długiemi łapskami, klął ohydnie i wykrzykiwał:
— Za takie sandacze — po dziesięć groszy za funt?! Niech nie zejdę z tego miejsca, jeżeli oddam je wam, Salomonie. Skórę zdzieracie ze mnie żywcem, krew moją pijecie, żyły ciągniecie!...
Żyd, nic nie mówiąc, wydobył z kieszeni kamizelki zatłuszczoną sakiewkę i długo przebierał w niej palcami. Po chwili wcisnął do ręki chłopa kilka drobnych monet i mruknął pojednawczo:
— Nu, nu... tyle gwałtu?... Nu, nu... ubiliśmy interes... biorę wasze sandacze, Wachromiuku... Och, niech tak zdrowy będę, jak drogo wam za nie zapłaciłem, bo sandacze te — chude, niczem ukleje!... Miękkie mam serce...
Rybak, trzymając pieniądze na wyciągniętej dłoni, długo i podejrzliwie liczył, poruszając wargami i trzęsąc brodatą głową; wkońcu jednak schował pieniądze do kieszeni, dziurawych, przemoczonych portek i, spodełba spoglądając na Salomona, mruknął:
— Macie serce akuratnie takie miękkie, jak moje sandacze chude są niby ukleje! Krowopijec... zdzierca z was, Salomonie, ot co wam powiem!
— Nu-nu! — powtarzał kupiec, gramoląc się do czółna i biorąc do rąk wiosła. — Macie teraz pieniądze, to możecie iść do szynku!...
Zaśmiał się zgrzytliwie i zaczął wiosłować pośpiesznie i niezdarnie, pluskając szerokiemi łopatami.
Odsadziwszy się od brzegu, krzyknął wysokim falsetem:
— Przyjadę w czwartek, więc nie sprzedawajcie nikomu połowu, bo znów zarobicie. Daję najwyższą cenę!...
— Krowopijec! — odpowiedział mu z brzegu Wachromiuk, drapiąc się w głowę i szedł do szałasu, machając ręką na szczekającego psa:
— A kysz ty, suko! Ot podła, jazgotliwa sobaka!
Przeczekawszy aż kupiec zniknął za ścianą oczeretów, przyjaciele podeszli do kurenia i, starając się przekrzyczeć histeryczne ujadanie pieska, zawołali:
— Wyłaź, stary! Swoi, swoi...
Rybak wybiegł natychmiast.
Miał już zupełnie inny wygląd. Znikła zawzięta, niewolnicza nienawiść na twarzy i pod maską oburzenia ukryta uległość. Na ustach miał uprzejmy uśmiech, a oczy świeciły mu radośnie. Potrząsał ręce znajomym i mruczał:
— W dobry czas, w dobry czas!
Usiedli obok siebie na starej pękniętej czubarce i zapalili papierosy.
— Mam dobre wieści, — zaczął Lipski. — Znalazłem wreszcie Siwurowa, tego przyjaciela stryja Fedora!
— No-o! — ucieszył się Wachromiuk. — Gdzież-to się obraca?
Konstanty zaciągnął się dymem i splunął.
— Drużkowie moi ze Słucka odnaleźli go, brachy wy moje, i mam już ja od niego pismo... — mówił, triumfująco spoglądając na przyjaciół. — Pisze do mnie Mikołaj Siwurow, że Piotruk śledził go i donosy na niego robił. Musiał przeto dolary, które z Ameryki przywiózł ukryć dobrze, a sam pod Turów do szwagra się przeniósł. Siedzi, jak bóbr, samotny na futorze, zdala od ludzi. Donosi, że na naszą wybiera się stronę, ino nie wie — jak? Z dolarami pojechałby, więc boi się, że go na granicy ograbią bolszewiki, albo straż ustrzeli... Wspomina Mikołaj chytrze, iż wie, gdzie stryj Fedor swój skarb zakopał, bo mu się zwierzał na wszelki wypadek, aby całkiem nie zginęły dolary, co nam się należą... Zima rychło nadąży!... Sam czas szukać i... Piotruka zamanić też...
To powiedziawszy, Konstanty mocniej zacisnął szczęki i głośno odetchnął:
— Śpieszy mi się teraz jeszcze bardziej niż za tamtych lat... Śpieszy się tak, że po nocach sypiać nie mogę, zmagam się z sobą przed każdą robotą, bo nie to mi teraz na sercu leży!
Wypowiedział te słowa z namiętnością i aż za głowę się łapał, kołysząc się z boku na bok, jakgdyby w rozpaczy.
Zerwał się wreszcie z miejsca i wykrzyknął zdławionym głosem:
— Co robić? Zima się zbliża... Widzicie, już klucze żórawi i gęsi w dzień i w nocy lecą?!... Mróz czują ptaki... Bez Siwurowa nic nie poradzę! Muszę tu go mieć, choćbym miał zginąć od kuli lub zgnić w więzieniu!
Wasyl milczał ponuro, a Wachromiuk drapał się w głowę i skubał brodę, patrząc gdzieś poza daleki rozlew jeziorny, połyskujący hen — pod zwartą ścianą czarnej puszczy. Wreszcie zamruczał, jakgdyby mówiąc do siebie:
— To — można!... Za miesiąc lub dwa pojadę za kordon... Straż polska wie o tem coś i nie przeszkodzi... Nie pierwszy już raz... nie pierwszy...
Urwał swoje myśli, wypowiadane na głos, i spojrzał na Lipskiego.
— Słuchaj-no, Kostku! — zamruczał znowu, trąc sobie pomarszczone czoło. — Napisz do Siwurowa, aby już za miesiąc był gotów i siedział w Barbiszach. Mała to wioszczyna nad rzeką, siedem wiorst od Turowa będzie... Chyba nie więcej?... Zabiorę chłopa ze sobą i przez polską granicę przeszmugluję... tak czy inaczej... Niech czeka na mnie w Barbiszach, a napisz mu, że przyjedzie po niego rybak Karaś z Urzecza...
Konstanty skoczył do starego Poleszuka i mocno przycisnął go do piersi, szepnąwszy:
— Niczego nie pożałuję... nie będziesz stratny, ojcze Mitro!
Chłop kiwał głową i mruczał:
— No — przecież wiem, żeś nie taki, co krzywdzi i obdziera biednego człeka?! Ino ja nie dla pieniędzy to robię... Nie zapomniałem ja, że twój stary ocalił mi życie pod Mukdenem... Zwaliły mnie tam trzy naraz kule japońskie i leżałem w polu... sam... umierałem z pragnienia... już Chińczycy, niczem wilki, węszyli wszędzie, szukając rannych, aby obedrzeć ich i zamęczyć... Ale Grzegorz — dobry towarzysz!... Skrzyknął ochotników, po nocy odnalazł mnie i do szpitala odstawił... Jam tego nie zapomniał...
Wachromiuk długo jeszcze snuł sto razy słyszaną przez obydwu przyjaciół opowieść o wojnie rosyjsko-japońskiej i o bitwach, w których brał udział wraz z Grzegorzem Lipskim. Od tych wspomnień stary rybak przerzucił się do czasów wojny światowej i rewolucji, aż coś mu raptem przyszło do głowy, bo zaśmiał się i powiedział drwiącym głosem:
— Policja ma ciebie, Kostku, na oku... Cha-cha! Myśli, że włóczysz się po puszczy i nietrach koło topielisk Warskich, aby na bolszewicką stronę przeprawiać komunistów, co nogę dają z Polski... Dobiera się do ciebie policja... Ja już nieraz komendantowi mówił, że nie tym tropem idą, boś ty nie taki! Ino nie wierzą jeszcze... Teraz, gdy zwiedzieli się, żeś palce maczał w strzelaniu bolszewików tam... na mszarniku moroczeńskim, — pokręciło im się w głowach... Węszą za tobą, a nie wiedzą, za co się ucapić...
Parsknął ochrypłym śmiechem i trząsł się cały, kurcząc pooraną zmarszczkami twarz i skubiąc twarde kłaki brody.
— To tak, jak ten Salomon, co odpłynął teraz — przypomniał sobie Wachromiuk, poważniejąc nagle. — Powiada mi kiedyś: „Łamię sobie głowę, że taki, jak ty — bogaty chłop siedzi w hłuszy nad rzeką, jak wydra samotna, i łapie ryby!“ On, widzicie, łamie sobie głowę?! Ja to — nie! Wiem, że wredny to Żyd, nie tutejszy, niby z Rosji zbiegły! Bolszewiki go tu na zwiady posłali, bo już zmiarkowali, że ktoś tu pod bokiem buty im szyje... Ale ja nic! Łowię sandacze i sumy, targuję się z Żydem, żalę się na niego, przeklinam i krowopijcem go nazywam... niech sobie dalej łamie głowę... może, ku radości ludzkiej, złamie ją wreszcie, lub gdzieś wykulnie się z duszehubki, bo do wioseł niesposobny, wiadomo — Żyd, co ani do łodzi, ani do siodła!
Konstanty nie słuchał rybaka. Stał zamyślony i zaciskał ręce.
Wreszcie wybuchnął z nagłą rozpaczą i namiętnością:
— Róbcie, ojcze Mitro, co i jak chcecie, ino róbcie żywo!... Ja już dłużej czekać nie mogę... nie wytrzymam!... Teraz przyszedł taki czas, że muszę skończyć z ukrytym spadkiem po stryju, no, i z Piotrukiem... Muszę mieć spokój... inaczej — przepadnę!...
Z trudem pohamował się i potrząsnął głową.
— Co się z tobą dzieje, Kostku? — zapytał zaniepokojony Wasyl, podchodząc do niego i kładąc mu rękę na ramieniu.
Lipski drgnął i, zamykając oczy, szepnął:
— Nie wiem... sam nie wiem... boję się myśleć o tem... nie śmiem zrozumieć!...
Po chwili porwał przyjaciela za rękę i, patrząc mu w oczy, prosił:
— Wasyl! Ja nie mogę teraz ruszyć się z Harasymowicz! Napiszę list do Siwurowa, a ty powieziesz go nad Moroczę! Pojedziesz?
Młody Ramult skinął głową w milczeniu. Konstanty westchnął z ulgą i nieco uspokojony usiadł przy rybaku, częstując go papierosem.
— Chłopcze, — mruknął Wachromiuk, przyglądając się mu uważnie, — coś mi się widzi, że cię złe opadło...
Lipski nie odezwał się. Wzrok jego błąkał się po okolicy, aż zatrzymał się wreszcie na ciemnych zarysach kościoła, na krzyżu, płonącym jeszcze w ostatnich, szkarłatnych promieniach słońca...

Pędząc łódź z prądem Łani, Konstanty przypomniał sobie te rozmowy z przyjaciółmi w Dziemiatyczach.
Zatrzymawszy się na chwilę, uważnie popatrzył na Halinę.
Siedziała cicho, nie zmieniając pozy; na twarzy jej jaśniał promienny uśmiech zachwytu; szafirowe oczy przepojone były słodyczą i pogodą. Nagle podniosła je i spojrzała przed siebie przytomnie. Może poczuła na sobie wzrok Lipskiego, a może udzielił się jej niepokój jego i myśl uporczywa, natrętna.
Skinęła mu głową przyjaźnie i powiedziała cicho:
— Wielkie szczęście mnie spotkało i dostąpiłam łaski Bożej, Konstanty! Tak długo nosiłam gorycz w sercu i żal piekący, a teraz nagle zrozumiałam wszystko i przebaczyłam! Szczęśliwa jestem i spokojna. Chciałabym cały świat przycisnąć do piersi i podzielić się z nim swojem szczęściem, aby każdy miał okruch jego i czuł radość! Konstanty, żebyście tylko wiedzieli!...
Poleszuk słuchał w milczeniu i usiłował domyślić się istotnej przyczyny jej radosnego nastroju.
Wreszcie odezwał się wzruszonym głosem:
— Skoro czujecie się szczęśliwa, to i ja jestem szczęśliwy... Dla was, panienko, nic nie znaczy taki prostak, jak ja, jak my wszyscy, — poprawił się pośpiesznie, — chociaż my patrzymy na was, jak na słońce, i za was... za was gotowi jesteśmy pójść w ogień i wodę! Mówię tak nie poto, aby szczekać na wiatr, tylko dlatego, że tak myślę, panienko!
Znowu odrzucił się wtył, odpychając łódkę, a, rozpędziwszy ją dobrze, ciągnął, urywając co chwila i nie znajdując odpowiednich wyrazów:
— Widziałem się wczoraj z Wasylem... synem tego Ostapa Ramulta, z którym to poznajomiłem was... Omówiliśmy z nim ważną sprawę... Bardzo ważną... od niej i mój zależy spokój, a wszakże... już teraz nie jest ona najważniejszą dla mnie... odeszła gdzieś dalej... niby dymem czy mgłą ją przesłoniło... zasnuło... Całą noc nie spałem... Błąkałem się koło plebanji i dokoła starego kościoła... aby być bliżej was... Ciągle gryzie mnie myśl, że może potrzebujecie pomocy... właśnie, gdy ja daleko bywam... W domu... budzę się nieraz i słucham, słucham... czy aby coś złego się z wami nie dzieje!
Chciał mówić dalej, lecz spostrzegł wyraźny niepokój w oczach Haliny i chmurę smutku na jej pogodnej i rozpromienionej przed chwilą twarzy, więc spuścił oczy i umilkł.
Pochylając się i prostując coraz częściej i silniej, gnał czółno.
W sercu niósł piekło, a w mózgu miotała mu się straszliwa myśl, która niby ciężkim młotem kowalskim łomotała:
— Ulękła się ciebie!... Ulękła się ciebie!...
W ostatniej dopiero chwili spostrzegł, że łódka śmignęła przez Rudy Brodek, więc rozejrzał się bacznie, wybierając miejsce dogodne dla przeprowadzenia jej przez jazy...
Ósma dochodziła, gdy dopłynęli do Harasymowicz. Halina, przebrawszy się, poszła natychmiast do szkoły, a Konstanty opowiadał siostrom i ojcu o pobycie w Dziemiatyczach, o spowiedzi nauczycielki i o wspomnieniach Wachromiuka z wojny japońskiej.
Grzegorz Lipski uśmiechał się w brodę i gadał do syna:
— Straszny ten Mitro, kosmaty, jak bies, i zubasty, jak pies, ale to szczera dusza, oddana nie dla grosza tylko! Na czas wtedy nadążyliśmy, bo już do niego Chunchuzy[1] się dobierali. Poigraliby oni z nim po swojemu!... Nastrachał się tedy Wachromiuk, aż mu kudły zsiwiały! Dobry, szczery chłop!
Konstanty usiadł po chwili przy stole. Wydobywszy z szuflady arkusz papieru, pióro i flaszeczkę atramentu zaczął pisać list do przyjaciół w Słucku, zagryzając wargi i przechylając głowę na bok.
Gdyby ktoś obcy przeczytał list jego — zdziwiłby się niezawodnie i nic nie zrozumiał. Zagmatwane zdania, przypadkowe, jakgdyby bezładnie rzucane słowa, stanowiły kryptogram, obmyślony przez łowca poleskiego.
Gdy skończył, przysiadły się do niego siostry. Przerywając sobie co chwila, opowiadały z przejęciem, że od Rudego Brodu przypłynęły wczoraj trzy szuhaleje z myśliwymi. „Pany“ sprowadziły sołtysa i wypytywały go o wilki, obiecawszy przyjechać po śniegu i zapolować w okolicy.
— Jeden z panów, taki mały, brzydki, pytał o naszą panienkę. Gdy się dowiedział, że niema jej, zły był, a inni śmiali się z niego i żartowali... — trajkotała Anna.
Konstanty podniósł głowę. Oczy błysnęły mu drapieżnie, na twarz wypłynęła skupiona czujność, nozdrza się rozdęły, jakgdyby węsząc niebezpieczeństwo. O nic jednak nie zapytał. Zdjął marynarkę i narzucił na ramiona szarą świtkę. Starannie złożywszy list, schował go do kieszeni i skierował się ku drzwiom. Już na progu przystanął na chwilę i rzucił, nie patrząc na siostry:
— Nie czekajcie na mnie z obiadem! Przed nocą dopiero powrócę.
Zbiegł na brzeg i wskoczył do małej, lekkiej podjazdki. Popędził ją ku Rudemu Brodkowi. Dziś jeszcze musiał wyprawić swój list przez Wasyla Ramulta.
Śpieszyło mu się. Niepokój trawił go, a gorączka paliła głowę.
Zaciskając zęby, pchał czółenko i syczał:
— Nie mogę dłużej czekać! Raz musi być koniec!





  1. Rozbójnicy chińscy i maruderzy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.