O jaskółce i ziarnku (Korotyńska, 1933)

>>> Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł O jaskółce i ziarnku
Podtytuł Baśń wierszem
Pochodzenie Księgozbiorek Dziecięcy Nr 25
Wydawca „Nowe Wydawnictwo”
Data wyd. 1933
Druk „Bristol“
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KSIĘGOZBIOREK DZIECIĘCY.
E. KOROTYŃSKA.

O jaskółce
i ziarnku.
Baśń wierszem.
Z ILUSTRACJAMI.
NAKŁADEM „NOWEGO WYDAWNICTWA“
WARSZAWA, ul. MARSZAŁKOWSKA 141.
Druk. „Bristol”, Elektoralna 31, Tel. 761-56.






Była chatka raz maleńka, taka śliczna, czyściuteńka, miała wrota żółte całe, a okienka jak śnieg białe. Firaneczki też różowe, kwiatki żółte i liljowe...
Przed tą chatką rosło drzewo, na gałązkach wprawo wlewo siedzą w gniazdkach tam ptaszęta, karmią, tulą swe pisklęta...
Coraz która głos podnosi, śpiewem szczęście swoje głosi...
Drzewo zapach aż wdal niesie, słychać w polu, słychać w lesie... Zapach cudny jak marzenie, wprawia ludzi w zachwycenie...
Skąd to drzewo tu w tym kraju, kędy lody we zwyczaju, skąd? ach, chyba jakieś moce, dały kwiecie to, owoce...
Boć nie rosło nigdy w świecie, wonne takie, cudne kwiecie...
Posłuchajcie tylko dzieci, a historja wam wyświeci, skąd się owo wzięło drzewo, przy chateczce tuż nalewo.
Przed dawnemi bardzo laty, ten domeczek niebogaty ubożuchna matka miała i córeczek trójka cała...
Jedna zwała się Ilija, drugiej miano jest Milija, a zaś trzeciej Emilija...
Dziwne prawda? jakieś miano, dała matka ukochana... I pytanie, jakby zwała, gdyby czwartą córkę miała?...
Oprócz córek i ich matki, też mieszkańcem był tej chatki cudny ptaszek ukochany, od mieszkańców pożądany...
Jaskółeczka z dziećmi swemi, z dziećmi swemi maleńkiemi tuż pod dachem się mieściła, dziatkom pokarm przynosiła...
Całe lato świegotała, życie czwórce umilała, a gdy jesień przyszła sroga, w świat ruszała wnet nieboga... Wyruszała w ciepłe strony, a z nią drobiazg ulubiony... Bo wyrosły już pisklęta na poważne też ptaszęta... W świat daleki szły z mateczką, z tą prześliczną jaskółeczką...
Bez powozu i bez koni, corok ptaszę wdal gdzieś goni... Jej powozem skrzydeł dwoje i tych cudnych piórek zwoje... Tak pędziła niby strzała, niby strzała tak leciała... I choć z sił już opadała, nigdy lotu nie zwalniała... Ku promieniom biegła słońca i ku ciepłu tak bez końca...
Nikt nie mówił: — Jaskółeczko, porzuć prędko twe gniazdeczko, bo się zima zbliża sroga, zmarzniesz, cudna ty niebogo...
Sama czuła, że czas wielki już porzucić kłopot wielki i zostawić swe gniazdeczka tam gdzie biała ta chateczka i polecieć hen daleko, za tę górę, za tę rzekę...
Swym świegotem pożegnała, tych, co tutaj tak kochała i pędziła w ciepłe kraje, kędy promień słońce daje, kędy gniazdko swe wić może, bo nie zmarznie tam nieboże...
Raz, gdy jesień się zbliżała, nasza trójka tuż siedziała, pod tym daszkiem, gdzie ptaszyna, gdzie malutka okruszyna...
— Drzewa żółkną, jaskółeczka pewnie rzuci swe gniazdeczka, jaka szkoda, tęskno będzie... gdzie ptaszyna miło wszędzie... Pewnie dzisiaj już odleci i zabierze też swe dzieci...
— Dziś odlecę — miłe dzieci, tam gdzie słońce ciepłe świeci, gdzie ni śniegu, ani lodu, gdzie nie zamrę z zimna, głodu...
— Ale powiedz, miłe ptasze, gdy opuścisz strony nasze, dokąd lecisz, skąd znasz drogę? czy uczuwasz w sercu trwogę?... I co robisz tam w tych stronach, na tych obcych, tych zagonach?...
— Lecę, lecę w kraj daleki, gdzie mi znane ląd i rzeki... Skąd znam drogę? ciepłe fale mnie prowadzą doskonale... Trwogi nie zna serce moje, mam skrzydełek lotnych dwoje, te mnie niosą niby statki, tam gdzie wiecznie rosną kwiatki... A co robię? ot gniazdeczko, wiję sobie, kochaneczko... Karmię, pieszczę swe pisklęta, ukochane swe ptaszęta...
— Jakżeż piękny kraj być musi, co do siebie ptaszki kusi... Powiedz drobna ty ptaszyno, czyliż cudna ta kraina, w której spędzasz te miesiące, w której słońce takie wrzące, najpiękniejszą jest na świecie, że tam wszystkie tak biegniecie?...
— O, przecudną jest nam ona, ta kraina tak wyśniona, jej pagórki złotem świecą, w wnętrzu ogień niby niecą, a doliny w kwiatach całe, róże rosną tam wspaniałe...
Jest tam drzewo woniejące, a owoce jako słońce, zimą, latem, całe w kwiatach, w szmaragdowych swoich szatach...
Na tem drzewie mam pisklęta, mam w gniazdeczku niebożęta... Tam to lecę, gniazdko wiję, w cieniu liści słodko żyję...

— A nie żal ci, ptaszku drogi, tego kraju, gdzie tak błogi czas swój spędzasz z dziećmi swemi, jaskółkami maleńkiemi?...
— Gdy poczuję wiosny tchnienie, wnet ogarnia mnie wspomnienie, chatki drogiej i gniazdeczka, gdzie powiła mnie mateczka... Tęskność jakaś mną owłada, na mych oczkach łezka siada...

Więc opuszczam obce strony, witam kącik ulubiony, lecę do was drogie dzieci, gdzie okienko zdala świeci, gdzie gniazdeczko kryje strzecha, gdzie jest cała ma uciecha.
Kocham wasze lasy sine, jodły, świerki i sośninę... Kocham wasze tu jagody, kocham wichry, kocham lody... I za wszystkie kraje słońca, od początku aż do końca, nie oddałabym tej ziemi, gdzie tu siedzę z dziećmi swemi...
Ale zimna znieść nie mogę, więc wyruszam zaraz w drogę...
Tylko przedtem mi powiecie, co życzycie sobie w świecie... A przywiozę wam z tej ziemi, dokąd lecę z dziećmi swemi...
— Przywieź mi ten brylant duży, niech na szczęście dla mnie służy...
— A ja — rzecze Milja mała — chcę by rybka tu pływała... rybka śliczna, zręczna, mała, i kapiąca złotem cała...
— Ja zaś proszę o ziarneczko, z tego drzewa gdzie gniazdeczko — tak Emilcia ptaszka prosi...
Ptaszek w górę się unosi, ulatuje tam w przestworze, w kraje ciepłe, hen za morze...
Stoją dzieci, patrzą w górę, nie zważają na wichurę, na jesienną też zawieję, pocieszają się nadzieją, że zobaczą znowu ptaszę, takie swojskie, takie nasze...
I nadeszła zima sroga, znikła z niemi pora błoga, tylko wichry wciąż hulają, tylko śniegi wciąż padają...
Ale dzieciom nie przeszkadza, że powietrze się ochładza, że mróz swe wyciąga szpony, że próg chaty zaśnieżony...
Lepią sobie wnet bałwana, w kapeluszu, niby pana, w oczy węgiel mu wkładają i kulami obrzucają...
To znów jeżdżą na saneczkach, na drewnianych, na deseczkach i zrzucają siebie wzajem... a świat zda się im ach! rajem...
W chatce swojej dziewczyneczki, wciąż słuchają swej mateczki, to pracują to się bawią, użytecznie czas swój trawią...
A czekają z upragnieniem jaskółeczki z ich życzeniem...
Raz gdy śniegi już stopniały, gdy się kwiatki rozwijały, trzy dziewczątka tu siedziały, tu siedziały przy chateczce, przy swej małej lepianeczce...
Kwiatki wkoło tak pachniały, ptaszki cudnie tak śpiewały, że siedziały tak w zachwycie, myśląc, jakie piękne życie... A wtem świegot cichy słyszą i z radości ledwie dyszą... Ach, to pewnie jaskółeczka leci z krajów do gniazdeczka...
Przyleciała do chateczki, gdzie jej kącik maluteczki, gdzie od wichrów dach osłania, gdzie ziarenka do dziobania...
Pożywiła się po drodze, głodno było tej niebodze, po tak długiej tej podróży, że aż oczka z trudu mruży...
— Witaj, witaj, jaskółeczko! jaskółeczko kochaneczko... przyleciałaś do nas zdrowa... A jakże tam twoja głowa? czyliż wszystko spamiętała, co nam przywieźć z kraju miała?...
Jaskółeczka wnet frunęła, w dziobku cudem zabłysnęła... coś zalśniło się srebrami, djamentami, kryształami...
Wreszcie padło na dziewczynkę, na najstarszą, na Ilinkę....
Takie cudne to, ach! było, tak blaskami swemi lśniło, że dziewczynka osłupiała, zachwycona z nim wciąż stała...
— Jakiż piękny djament lśniący, wydał kraj ów twój gorący... Ach, dziękuję ci ptaszyno, moja mała okruszyno...
I dziewczynki otaczają, cudu temu przyglądają. A w tem świegot słychać blizki... — Dajcie mi tu jakiej miski, albo szklanki lub słoika dla złotego węgorzyka... Tylem trudu z nim wciąż miała, ledwiem w listku przydźwigała... Djament w skrzydła swe schowałam, ale z rybką kłopot miałam...

Ledwie dostał kroplę rosy, już wydawał ciche głosy, że tak suchy żyć nie może, że mu duszno jakby w worze...
Ponad morzem lecąc sobie, myślę: Skąd dam wody tobie? Woda w morzu gorzka, słona, dziwnie jakoś zabarwiona...

Gdybym dała kroplę tobie... pogrzebałabym cię w grobie...
A tymczasem biedna rybka, czuję, nie jest już tak chybka... już mi stygnie, już zamiera, oczkiem słabo mi spoziera... I zasnęłaby napewno, lecz Opatrzność jest nademną...
Już w oddali zobaczyłam, o czem lecąc wciąż marzyłam, latarenkę jasną małą, tę nadzieję ludzką całą, co na morzu zawsze świeci, pokój w sercach wszystkich nieci...
Tam w tym domku u okienka jest roślinka maluteńka... rośnie sobie lato całe, ma doniczkę taką małą, a na listkach rosa świeci... więc spragniony do niej leci...
Przyfrunęłam... na listeczek wzięłam rosy ten płateczek i z omdlenia ocuciłam, rybkę moją otrzeźwiłam...
Masz Milijko swą rybeczkę, kochaj ją też choć troszeczkę...
Wnet Milijka słoik wnosi i o rybkę swoją prosi...
Jaskółeczka rybkę dała, znów na dachu szczebiotała...
A Emilcia cicho stoi, nie o dar swój ach! nie boi...
Ona wierzy jaskółeczce, jaskółeczce kochaneczce, że pamięta o ziarneczku, o ziarneczku maluteczkim...
— Weź Emilciu swe ziarenko, weź najmilsza mi dzieweńko... Niech ci wiernie szczęście służy, jak najdłużej, jak najdłużej!..
Padło ziarnko na jej włosy, na jej złote cudne kosy...
Rączką zdjęła swoją małą, to życzenie swoje całe...
Ziarnko było nikłe, szare, takie zwykłe ziarnko małe...
Przyszły do niej wnet dziewczynki, wykrzywiły swoje minki, głośno z siostry się zaśmiały, oddać ziarnko kurze chciały... Lecz Emilcia im nie dała, ziarnko dobrze wnet schowała... Zasadziła w czarnej ziemi, podlewała rączki swemi...
Podlewała wodą zdroju, tak świeżutką do napoju...
W trzy miesiące listki miała, listki miała i pachniała...
W sześć miesięcy w grunt przeniosła, by swobodnie sobie rosła...
Gdy już mocno wybujała, by się czasem nie złamała, wnet do pala przytwierdzono, śniegiem w zimie obłożono, by nie zmarzło drzewko małe, woniejące jakoś całe...
A w lat kilka cudne było, kwieciem całe się okryło, potem owoc lśnił bogaty, zieleniły się wciąż szaty...
O mil kilka niosło wonie, poza góry, poza błonie...
W tym północnym Szwecji kraju, nikt nie słyszał o zwyczaju, aby takie jabłka złote rosły w zimna, rosły w słotę...
Ludzi mnóstwo się zbierało, cudną wonią zachwycało...
Z biegiem czasu drzewo rosło, kwiecie, owoc, woń swą niosło, poza lasy, poza góry, zda się sięgać nawet w chmury...
A pień jego rósł bez miary... gdy stanęły wkoło pary, to dwudziestu było ludzi... aż się podziw w sercach budzi...
Cóż zrobiła Ilcia mała, gdy ów djament tam dostała?
Czy dzieliła się z biednymi, z ubogimi i głodnymi?
Czy serduszko zacne miała, społeczeństwo swe kochała?
O, bynajmniej... przez dzień cały, jej rączęta tylko drżały, gdy trzymała djament cudny, djament, co miał blask tak złudny...
Wciąż trzymała i patrzała, o robocie zapomniała...
I nabyła pałac wielki, gdzie dostatek, zbytek wszelki... Nic nie robi, mąż też taki, wciąż zabawy, wciąż przysmaki...
Ni o biednych nie myślała, ni swych blizkich nie kochała... I o, zgrozo! w tym dostatku, o swej matce zapomniała!...
Te bogactwa, konie, sługi... wszystko były tylko długi, na ów djament pożyczano, wreszcie wierzyć zaprzestano...
Aż jednego oto rana jest wizyta niespodziana! Wszedł urzędnik z orderami, z orderami, papierami...
Oddać kazał zamek owy i ten kamień djamentowy... No i wszystko co tam mieli, wnet oddali, choć nie chcieli...
Zagranicę mąż ucieka, biedna Ilja już nie zwleka i zabiera się do pracy, rzuca żywot swój próżniaczy... Ciastka piecze i łakocie, zapomina o swem złocie...
Cóż zrobiła Milcia mała, gdy jej rybka się dostała?.. Rybka piękna, cała złota?... Czy odeszła ją ochota od zatrudnień i od pracy, czyli wiodła los próżniaczy?...
Tak, niestety!.. dzionki całe, zabawiała rybkę małą... To opłatek jej wrzucała, to mchu trochę, trawkę małą... to pływaniem się cieszyła, bo też rybka była miła! Ale wkrótce jej usnęła, wtedy Milja pieska wzięła... Mały Tippy się nazywał i jedzenie wciąż porywał... Aż zakończył z niestrawności, i z nadmiaru tłustych kości...
Milja wszystko mu dawała, czego tylko psina chciała.
I tak ciągle całe życie i w młodości i w rozkwicie Milja nic już nie robiła, już nie prała ani szyła, tylko leżąc na fotelu, jakto robi ludzi wielu, wciąż romanse czytała lub chorobę udawała...
Tak mijało życie całe, takie marne, takie małe!..
A Emilja wciąż pracuje, o dom, męża się frasuje... Wszystko w domu sama robi, wszystko sama im sposobi...
Mąż szczęśliwy, że wziął żonę, pracowitą, ulubioną...
Dzieci matkę ach! kochają i o wszystko doń biegają..
A mamusia wszystko daje, sił i zdrowia wciąż jej staje...
Gdy jej obie siostry biedne, gdy zostały same jedne, wnet Emilja w swój dom wzięła, lekką pracą je zajęła, gdyż niezwykłe ciężkiej pracy, jako zawsze są próżniacy...
Więc pończochy dzieciom robią i na zimę im sposobią...
Pod jabłonką cudną siedzą i jabłuszka wonne jedzą...
Oczy im pozagasały, złote włosy posiwiały, ręce drżące, postać cała, a jabłonka tak jak stała, tak też stoi niewzruszona, kwieciem wonnem opleciona...
Jaskółeczka dawno zmarła, oczki czarne swe zawarła, drugie ptaszę tu przylata, gdzie staruszek biała chata, gdzie jabłonka się zieleni, gdzie w południe tyle cieni, gdzie się chroni ptak przed słotą, gdzie jabłonkę widzi złotą... I gdzie miłość wciąż panuje, wciąż panuje i króluje...
Mówił o tem dziadek stary, dziadek stary, godzien wiary.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.