<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł O krasnoludkach
i o sierotce Marysi
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1909
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Sobótka.



S

I.

Sąsiedzi nie poznawali teraz ubogiego Skrobka.
Po owej nocy wiosennej, wskroś której, razem z wonią zroszonych traw i kwiatów leciała pieśń wielkiego mistrza Sarabandy, Skrobek powstał z progu swej lepianki jak gdyby innym człowiekiem.
Czy to były czary?
Nie, to nie były czary! Pierwszy raz tylko ów biedak przemógł ospałość swej myśli, swej duszy, pierwszy raz poczuł miłość do opuszczonego przez długie lata kawałka ziemi, do tego zagona bezpłodnie leżącego pod niebem, skąd i na niego przecież świeciło Boże słonko i deszcz rzęsny rosił.
Pierwszy raz poczuł ogromne natchnienie do pracy, więc i ogromną siłę.
Ta siła tak mu weszła w piersi, w ręce, w ramiona, że ledwo wytrwał w bezczynności do rana, a garść słomy, na której legiwał, wydała mu się nocy tej jakby mrowiskiem, jakby madejowem łożem.
— Co zmarnowanego dobra i żywota! Co sił po próżnicy i we mnie i w tej ziemi zmarniałych!
Że też na niego choć przed rokiem, choć przed dwoma nie przyszła taka godzina...
Ot, czekała, czekała go ta ziemia cierpliwa, dobra... Czekała go, w dziki kwiat strojąc się i w dzikie trawy, jak cyganka, bo jej nie przyodziała praca jego złotą szatą kłosów...
Teraz on ją ustroi... Teraz ją odżywi... Teraz on syn, syn! A ona — matka rodzona!...
Piały już kury, kiedy umęczony myślami swemi, Skrobek usnął wreszcie. Śniło mu się, że po modrem niebie chodzi, miesięcznym sierpem gwiazdy kosi i w stogi je wielkie u Bożych stóp składa...
Ot, taki sen złoty...
Ledwo świt, dobył Skrobek pieniędzy z garnka, ukrytego w słomie pod strzechą i poszedł pług kupować i bronę, do kołodzieja Wojcieszka, na drugi koniec wioski. Droga przez wieś pusta jeszcze była i cicha; ale Wojcieszek już okrakiem na stołku przed chatą siedział i śmigłą drzewinę strugiem na dyszel strugał, pogwizdując na szpaka, co go u siebie od wielu lat chował.
Ledwo Skrobek na drodze się pokazał, już ten szpak krzyczeć zaczął:
— Wojcieszku! Wojcieszku! Wojcieszku!
Kiwnął na to stary głową i rzecze:
— Gość idzie.

— Gość! gość! gość! — wrzasnął szpak gwiżdżącym dyszkantem, a w tej chwili przybliżył się Skrobek.

— Pochwalony!
— Na wieki! — odrzekł Wojcieszek, a tuż i szpak za nim.
— Zmyślny ptak! — rzecze Skrobek z dziwem — musi chyba u organisty w naukach był?
— I... nie! — Wojcieszek na to. — Samem go wyuczył. Człowiek sierota stary, odumarli blizcy i pokrewni, ust nie ma otworzyć do kogo, to się choć do ptaka, niemego stworzenia odezwie. A czegóż to chcecie?
— A pługa. Ale to tęgiego pługa!
— No! Cóż tam będziecie orać i komu?
— Sobie! sobie i dzieciskom na chleb orać będę ów to ziemi szmatek, co go uroczyskiem zwą.
— Ho?... — zadziwił się Wojcieszek — na tę ziemię toby potrza harmaty, nie pługa. To ziemia zastarzała... zadziczona... ciężko z nią będzie.
— Ciężko... ciężko... ciężko! — zapiszczał nagle szpak i kaszlać i dychać zaczął, jak zmęczony człowiek, bo i to potrafił.
Skrobkowi mdło się jakoś zrobiło pod sercem. Opadała go dawna ospałość, jakby... Ale się wnet z niej otrząsnął i rzecze:
— Pług ma być tęgi, bo ziemia tęga jest i praca tęga, no i robotnik tęgi!...
Rozśmiał się, wyciągnąwszy przed siebie żylaste, w kułak ściśnięte ręce i wesoło spojrzał.
— Ha, no, to się i zrobi! — rzekł Wojcieszek na to.
— Zrobi... zrobi!... — wrzeszczał teraz szpak, bijąc radośnie skrzydłami.
Skrobkowi oczy palić się zaczęły, a czując wielką siłę duszną, prędko mówił:
— Uczyńcież mi, Wojcieszku, grządziel taki, coby jak się na nim zeprę, kamienie sam odwalał na prawo, na lewo, gdzie tyluśko jaki! Uczyńcież krój setny, jak słońce świecący, coby w samo serce ziemi szedł i pod samem sercem miejsce na ziarno czynił! Uczyńcież odkładnicę rządną, coby skiby kładła ode wschodu słońca, aż na zachód słońca, raz koło razu, równiuśko, drobniuśko, jakby w taniec szedł. Uczyńcież mi i przetyczkę, i kółko, i rączkę — a rozłożysto, a tęgo, a mocno! A drzewo bierzcie co najsposobniejsze, nie z gąszcza borowego, ale z polanki, co skowronek ośpiewał, co fujarki obgrały, co z polem znające jest... Taki mi uczyńcie pług!
— Pług! pług! pług! — krzyczał szpak w niebogłosy, chcąc Skrobka zagłuszyć.
A Wojcieszek uśmiechał się dobrotliwie i siwą głową kiwał.
— Po waszej woli! — rzekł wreszcie, gdy ptak umilkł nieco — po waszej woli! Umiem ja zrobić pług dla lenia i dla robotnego. Umiem zrobić pług pański i chłopski! Ho! ho! ja i taki potrafię, co w ziemię, jak w masło idzie, choćby tam kamień na kamieniu leżał!
— Róbcież z Bogiem, a w dobrą godzinę! — rzecze na to Skrobek, rozwiązując szmatkę z pieniędzmi. — Daję, co mogę; a przyczyńcież i bronę.
— Co nie mam przyczynić! — rozśmiał się Wojcieszek! — Przyczynię taką zębatą, jak wilk! Wyczesze wam ziemię, jak baba konopie: moja w tem sztuka!
— No, to zostańcież z Panem Jezusem! — rzecze Skrobek, któremu już się ręce do siekiery i do karczunku rwały. — Za tydzień wrócę.
— Za tydzień — odrzekł Wojcieszek — i szczęść Boże w pracy!
— Szczęść!... szczęść!... szczęść! — wrzeszczał szpak za wracającym się ku chatynce Skrobkiem, który tak prędko szedł, jakby mu z dziesiątek lat ubyło.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.