<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł O krasnoludkach
i o sierotce Marysi
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1909
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Sprawa Wiechetka.



C



Co dzień teraz od samego rana rozlegały się we wsi tęgie uderzenia cepów, to w pojedynkę: łup cup! łup cup!... to w dwójkę: łupu, cupu! łupu, cupu! to w troje: łupu, cupu, łup! łupu, cupu, łup! to w czwórkę wreszcie: łupu, cupu, łupu, cupu! łupu, cupu, łupu, cupu! a coraz to prędzej, coraz zapalczywiej, aż echa pod borem biły, tak się gospodarze zwijali, żeby z nowego plonu dobyć ziarno na siew w dobrą porę.
Jeden tylko Skrobek nie miał co młócić; jeden tylko Skrobek chodził smutny i bezczynny od chaty do pólka, od pólka do chaty, myśląc, przemyślając, skąd ziarna weźmie, czem rolę obsieje.
A ziemia jakby się sama o ziarno prosiła. Wygrzało ją słońce, oświeżyły rosy, bruzdy i zagony wyciągały się proste i równe, pod cichym błękitem. Od brzasku do zmierzchu polatywał nad niemi skowronek, szary śpiewaczek pól ornych i dzwonił przejasnym głosikiem:

...Dajże Bóg! Dajże Bóg!
Z tego pólka pełen stóg!
Z tego stoga setny kłos,
Z tego kłosa złota trzos!
Dajże Bóg, dajże Bóg!
Z tego pólka pełen stóg!...

Słuchał tego Skrobek i trząsł głową, żałośnie wzdychając:
— Hej, ziemio ty, ziemio! — mówił. — Zorałem cię pługiem, zbronowałem broną, ale chyba łzami obsiać cię sądzono!
Tymczasem biją we wsi cepy: łup, cup! łup, cup! łupu, cupu! łupu, cupu! łup, cup!...
Biją cepy w złotą słomę, złote ziarno się z niej sypie, a co który młocek silniej uderzy, to żyto pryska daleko za klepisko, aż przed wrota stodoły, właśnie jak iskry złote pryskają, kiedy kowal młotem żelazo na kowadle bije. Przed wrotami, wrzawa niesłychana. Całe gromady wróbli spadają na uronione ziarno z poblizkiej topoli, i krzyczą, i dziobią, i kłócą się, i biją, a ruszy się co w pobliżu, to znów frrr... na topól, jakby je wiatr zdmuchnął.
— Co te ptaszyska tak dziś wrzeszczą? — mówią sobie chłopy. — Albo to na deszcz będzie, albo na pogodę.
A nie widzą, że między wróblami uwija się gromada Krasnoludków, zbierając pilnie rozpryskane ziarna. Co wróbel chwyci jedno, to Krasnoludek zgarnie dziesięć. Taka robota!
Drą się tedy wróble, jak na gwałt, i aż przyskakują do onych czerwonych kapturów, nastroszywszy pióra; ale Krasnoludki bynajmniej się tych krzykaczy nie boją, i spokojnie sobie między niemi chodząc, zgarniają w mieszki, albo i w poły opończy, co najcelniejsze ziarno.
— Naści, wróblu, przetrącone, zjedz, niech ci idzie na zdrowie. Ale co pełne, a całe, a złote — to na siew! Z jednego w ziemię rzuconego ziarna, sto innych będzie. I człowiek się z nich pożywi, co nędzarzem jest, i dzieciom z tego chleba da, i wam się też, wróble, coś niecoś z reszty dostanie.
Tak mówią Krasnoludki, zbierając ziarna.
Ale słów ich niebardzo słychać przed wrzaskiem ptasiej czeredy, która sobie nic z mów takich nie robi. Ptak, jak ptak! Troski o jutro nie zna. Ani orze, ani sieje, i tak mu się dobrze dzieje. Jak dziś syt, to główkę podnosi i śpiewa. A przyjdzie jutro, tedy znów główkę podnosi i znów śpiewa, i opatrzenia dla siebie z ufnością i weselem czeka.
A tymczasem cepy walą w słomę kłosistą i złotą na każdy dzień, a Krasnoludki — na każdy dzień — pracują pilnie, a co nazbierają, to do podziemia niosą i na kupkę sypią.
Podziemie suche, pod korzeniami dębu pięknie wybrane, brzozową korą wyłożone, aż się srebrzy całe. W górze otwór dla przewiewu, z boku otwór dla wejścia, a w pośrodku złociste ziarno celne, wysoko usypane, z ćwierć może!
Takiego dobra nie można zostawiać bez opieki, bez straży.
Codzień też jeden z Krasnoludków szufelką lipową ziarno przegarnia, suszy, otwór ku słonku odmyka, a kiedy mrok się czyni, podmiata pękiem mietlic znów na kupę, mchem górny wylot zatknąwszy, iżby wilgoć z rosą nie szła, poczem się u wejścia kładzie i zasypia.
Alić pewnego razu opatruje się Słomiaczek, który dnia tego straż w podziemiu trzymał, że ziarna ubyło jakoś.
— Ha, uleżało się może! — myśli.
I tak przeszła noc.
Na drugą noc ziarna znów mniej jakby.
— Ha! — myśli Modraczek, który tej nocy stróżował — może uschło trochę!
Ale na trzecią noc ubyło ziarna tak dużo, że się Biedraczek, który tej nocy kolej miał, za głowę chwycił i hałasu okrutnego narobił.
Ani wątpić, że ktoś podbiera zboże.
Zleciała się drużyna, patrzą, krzywda wielka! Gdzie! Ani połowy już niema!
Na nic tu żal, trza radzić. Idą tedy do króla po radę.
— Królu miłościwy — mówią — złodziej jest, co nam ziarno chwyta! Co czynić mamy?
— Chwyćcie i wy jego!
Więc znów drużyna:
— Królu miłościwy, złodziej, jak wiatr w polu, sto dróg ma przed sobą, a kto go ułapi?
Tedy król:
— Sygnet i pieczęć wam daję, pieczętujcie wszystkie wejścia, żebyście wiedzieli, którą z tych stu dróg przychodzi, a którą odchodzi ów złodziej.
Bierze drużyna pieczęć, bierze sygnet królewski, zatyka wszystkie szpary mchem siwym, kratę z trzcin na mchu czyni, trawą co najdłuższą wiąże, pieczęcie na węzłach kładzie, sygnetem przyciska — straż stawia i czeka.
Przyszła noc.
Cicho wszędzie, jakby makiem siał. Listek się nie ruszy na drzewie.
Ciemny lazur bez tchu nad ziemią wisi, gwiazd w nim, by piasku w morzu.
A mieli straż tej nocy przy dębie Mikuła i Pakuła, dwaj rodzeni bracia, z których król Błystek milicyę sobie nadworną uczynił, dawszy im piękne hełmy z dzwonków polnych na głowy, a szable z mieczyka, co kwiatem ognistym, jak ułańską lancą z czerwoną chorągiewką, wystrzela wysoko z pośród liści wązkich a długich, jak miecze.
Stoi Mikuła sztywny, jak gdyby kij połknął, stoi Pakuła prosty, jakby wystrugany z drewna, a oczyma dokoła kręcą, żeby im nic nie uszło.
Wszystko śpi w Słowiczej Dolinie: modra struga i trawy i zioła; śpią muszki i ptaszęta, i żab chóry, i lilje wodne, i dąb ten stary, pod którym Mikuła i Pakuła trzymają straż wiernie.
Tak przyszedł świt.
Zrywa się drużyna Krasnoludków i do podziemia bieży: straż stoi, jak stała, pieczęcie leżą, jak leżały. Zajrzą Krasnoludki do wnętrza, a tam garsteczka tylko żyta, ledwie — że co na dnie.
Zdumieli.
Cóż to więc jest za szkodnik taki, co zamku nie ruszy, pieczęci nie złamie, a dobro zabierze?
Patrzą po sobie w przerażeniu, milczą, nikt nie wie, jakie tu przemówić słowo.
Aż rzecze król:
— Kiedy sygnet mój nie ustrzegł i straż moja nie ustrzegła, to nie ustrzeże nikt.
A wtem Pietrzyk, jako zawsze nowe myśli w głowie miał, zawoła z ciżby:
— A co dostanę, Miłościwy Królu, jeśli złodzieja tego uchwycę?
A król:
— Głos za nim, gdy go sądzić będą.
Tu Pietrzyk:
— Co? Głos za złodziejem? Tego nie chcę! Anibym za takim łotrem palcem małym nie ruszył, gdy go wieszać będą! Ale niech mi Król Miłościwy da ową pieśń, przez mistrza Sarabandę spisaną, z której teraz Półpankowi nic, bo głos utracił.
— Niech i tak będzie! — rzecze król — i skinął berłem.
A była spisana pieśń ta na listkach róż polnych i na motylich skrzydłach najczystszą rosą majową, tak cudnie, iż ją chowano w skarbcu jako klejnot drogi.
Skoczył Pietrzyk na łokieć w górę z radości, króla za kolana uścisnął, znów skoczył i jak wiatr polem ku lasowi śmignął.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.