Obrona niedorzeczności, pokory, romansu brukowego i innych rzeczy wzgardzonych/Obrona romansu brukowego

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Keith Chesterton
Tytuł Obrona romansu brukowego
Pochodzenie Obrona niedorzeczności, pokory, romansu brukowego i innych rzeczy wzgardzonych
Wydawca Towarzystwo wyd. „RÓJ“
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Baczyński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OBRONA ROMANSU BRUKOWEGO
Nasz stosunek do literatury popularnej, zwanej pospolicie wulgarną, świadczy najwymowniej, jak dalece niedoceniamy życia codziennego. Chłopięca książka z przygodami może bowiem nie dorastać do wymagań literackich, ba! stawianie ich jej byłoby tak samo dziwaczne, jak żądanie od powieści współczesnej wiadomości z chemji, astronomji lub nauk ekonomicznych; zresztą książka tego typu nie ma zazwyczaj nic wulgarnego w sobie, odwrotnie jest ogniskiem skupienia dla niezliczonych i płomiennych wyobraźni.

Ludzie wykształceni nie mieli dawniej nawet pojęcia o literaturze popularnej. Skutkiem tego nie dochodziło do jej lekceważenia. Coś, czego nie znam, coś całkowicie obojętnego nie daje mi powodu do wywyższania się. Dlatego też nikt do tej pory nie kroczy dumnie ulicami i nie podkręca z zadowoleniem wąsa, myśląc o swej wyższości nad jakimś gatunkiem ryb głębinowych. Z podobnego oddalenia patrzył również dawniejszy świat wykształcony na literaturę popularną.
Dziś zasada ta uległa zmianie. Gardzimy coprawda literaturą wulgarną podobnie jak czyniono to dawniej, ale już jej nie ignorujemy. Przejęliśmy się bowiem badaniem trywjalności do tego stopnia, że aż grozi nam strywjalizowanie; w głębi zaś czyha straszliwe prawo Kirki, które nie dozwala duszy, zniżającej się dla wiedzy, wznieść się napowrót do wyżyn pierwotnych. Żaden rodzaj wydawnictw popularnych nie wywołał tak śmiesznej przesady i tylu nieporozumień, co najgorszego typu literatura chłopięca. Rodzaj ów istniał prawdopodobnie zawsze, istnieć musiał. Nie ma on potrzeby pretendować do miana literatury dobrej, podobnie jak jego czytelnicy nie mają pretensji w swych codziennych gawędach do wielkiego talentu oratorskiego lub też uważania swoich izb i klas za arcydzieła budownictwa. Niemniej jednak muszą oni mówić, mieszkać nadal w swych domach i mieć własną lekturę. Zwyczajna potrzeba jakiegoś świata idealnego, w którym zmyślone postaci mogłyby bez przeszkód działać, wrosła głębiej i starsza jest, a przytem nierównie ważniejsza, od wszelkich reguł sztuki. Każdy z nas w dziecięctwie powoływał do życia takie niewidzialne dramatis personae ale niańkom naszym ani przyszło do głowy poprawianie tych kompozycyj w zestawieniu z dziełami Balzaka.
Na Wschodzie zawodowy bajarz wędruje z Dywanikiem od wsi do wsi; pragnąłbym, aby ktoś u nas w kraju, zdobył się na odwagę i rozpostarłszy taki dywanik w Warszawie lub Krakowie zasiadł na nim. A jednak opowiadania takiego bajarza dałyby się z trudnością ocenić według wysokiej literackiej miary.
Literatura i bajanie to dwie rzeczy różne. Literatura jest zbytkiem, bajanie koniecznością. Dzieło sztuki nie może być za krótkie, gdyż na jego zwartości polega jego wartość. Bajdy natomiast nie mogą być nigdy za długie, gdyż z żalem oczekujemy zawsze ich bliskiego zakończenia; gdy artysta dąży do coraz większej treściwości, wszystkich naprawdę romantycznych gawędziarzy cechuje wielka rozlewność.
Rozstrzygając te zagadnienia, zamiast wyjść z założeń najprostszych, iż chłopcy z ludu oddawna pochłaniają literaturę romantyczną, a dopiero w następstwie troszczyć się o ich uzdrowienie, zaczynamy od potępienia w czambuł całej literatury tego pokroju — przyczem zadziwia nas i oburza obojętność uliczników dla „Pokrewieństw z wyboru“ lub „Budowniczego Solnessa“. Jest to zwłaszcza cechą sądowników, którzy kładą większość zbrodni wielkomiejskich na karb szkodliwej lektury. Gdy ulicznik-włóczęga skradnie jabłko, zaraz dowodzi się, że wiedzę o smaku jabłek zdobył on z niezdrowych książek. Ba! sami chłopcy w momentach skruchy, powołują się często na czytane straszne historje, co zresztą w ich sferze, obdarzonej pewnym humorem, nie jest niespodzianką. Większość jednak ludzi żywi głębokie przekonanie, iż ulicznicy czerpią główne pobudki do swych czynów z drukowanych książek.
To oskarżenie, tak chętnie wysuwane przez sądowników, nie dotyczy wcale literackiej nędzy wspomnianych utworów. Drukowanie źle napisanych książek nie stanowi zbrodni. W przeciwnym razie wielu stylistów siedziałoby w więzieniu. Wychodzi się natomiast z założenia, iż cała literatura uliczna jest marna, zbrodnicza, schlebia najniższym instynktom i okrucieństwu.
Doświadczenia moje, zdobyte w najbardziej zaczytanych bibljotekach najuboższych dzielnic miasta, są takie: cała literatura wulgarna chłopców składa się z licznych podróży i przygód bez związku, gdyż niema w niej żadnych namiętności i charakterów. Wszystko obraca się dokoła lokalnych i zapożyczonych typów: średniowiecznego rycerza, pojedynkowicza z 18 wieku i współczesnego wychodźcy, poszukiwacza szczęścia w kopalniach złota Kalifornji.
Jest coprawda pośród tych historyj mnogość opowieści z życia zbójców, zbiegów, piratów, opowiadań, oświetlających romantycznie złodziei i morderców. Lecz cóż innego czynią romanse Walter Scotta lub Byrona „Korsarz“, albo też wiele innych dzieł, rozdawanych, jako „nagrody“ czy upominki gwiazdkowe? Nikomu nie przyjdzie na myśl, że „Zbójcy“ Schillera lub „Bielecki“ Słowackiego, mogłyby skłonić jakiegoś chłopca do dzikich wybryków. Godzimy się w naszej sferze na czytanie przez młodzież przygód romantycznych nie dlatego, że są bliskie jej życiu, lecz dlatego, że są od niego dalekie. W ten sposób możnaby również sądzić, że jakiekolwiek przyczyny skłaniają uliczników do czytania Nick Cartera i t. p. nie płyną one z faktu, iż lektura ta tryska krwią ich przyjaciół i krewnych. W tym i temu podobnych wypadkach mijamy się zupełnie z właściwym punktem widzenia, mówiąc o „niższych warstwach“, przyczem mamy na myśli całą ludzkość oprócz siebie samych. Trywjalna skłonność romantyczna nie jest wyłącznością plebejską; jest ona poprostu ludzka. Patrzymy na cały kram pewnego rodzaju książek, jak na chorobliwą potworność, gdy stanowi on tylko głupią, zdrową właściwość człowieczą. Ludzie przeciętni będą zawsze ciążyli do sentymentalizmu; każdy z nich pełen uczucia, pozbawiony doskonalszych środków jego wyrażania, musi być sentymentalny. Niema przeto w tych popularnych utworach elementów zła. Wyrażają one tylko heroiczne lub sangwiniczne komunały, na których wspiera się cywilizacja, gdyż tyle przynajmniej wiadomo, że cywilizacja stoi na komunałach, w przeciwnym bowiem razie nie posiadałaby wcale fundamentów. Jakież bezpieczeństwo zapewniałaby obywatelom społeczność, traktująca ustawę sterników państwa, uważającą mord za zbrodnię, jak świetny i oryginalny paradoks? Gdyby autorzy i wydawcy sensacyjnych romansów wzięli pod kuratelę sfery oświecone i zaczęli konfiskować nasze powieści, nam zaś dawać radę, abyśmy zaczęli lepszy tryb życia, patrzylibyśmy na to krzywo. A jednak mieliby oni do tego większe prawo, ponieważ przy całej swej głupocie są ludźmi normalnymi, my zaś jesteśmy nienormalni, a literatura najnowsza warstw oświeconych właśnie, nie niższych, stanowi czynnik jawnie i agresywnie zbrodniczy. We wszystkich naszych salonach leżą książki, szerzące pesymizm i bezwstyd, książki, przed którymi zadrżałby wielkoduszny ulicznik. Gdyby obdarty handlarz zechciał trzymać w swym kramiku książki, propagujące samobójstwo i bigamję, policja skonfiskowałaby mu cały nakład. Albowiem rzeczy te znosi się tylko jako artykuł zbytku. Ze złośliwością i naigrawaniem dowodzimy ulicznikom ich niemoralności. Potępiamy literaturę sensacyjną za to, że pobudza jakoby lud do rabunku własności bogaczy, a równocześnie sami szerzymy pogląd, iż własność jest grabieżą. Obwiniamy (zgoła bez podstaw) książki niemoralne, a interesujemy się systemami filozoficznemi, które apoteozują wszelkie nadużycia; przypisujemy książkom częste wypadki samobójstw młodzieży, zastanawiając się równocześnie, czy życie jest cokolwiek warte. Tak, my właśnie stanowimy chorobliwe wyjątki, zasługujące na miano zbrodniarzy. Ale niech to nas tylko pocieszy. Olbrzymia większość ludzkości wraz z bezużytecznemi książkami i słowami nie zwątpiła nigdy i nigdy nie wahała się twierdzić, że odwaga jest czemś wspaniałem, wierność czemś szlachetnem i, że bronić należy uciśnionych kobiet, zaś wrogów zwyciężonych oszczędzać. Mimo to istnieje wielu ludzi wykolejonych, którzy wątpią o rzeczach tak zwyczajnych, podobnie jak istnieje wielu ludzi, uważających się za prezydenta państwa lub króla Edwarda; przypuszczam, że obie te kategorje mogą żywić bardzo interesujące poglądy. Normalnie jednak ze zwykłych, przesadnych romansów rynsztokowych płynie zdrowszy i lepszy morał, niż z błyskotliwych paradoksów etycznych, zmieniających się w świecie wytwornym tak łatwo jak moda. Zastrzelenie „wytrawnego złoczyńcy“ dowodzi dość prymitywnej moralności, ale z pewnością ma większą wartość, niż tendencje niektórych koncepcyj etycznych współczesnych, od książek d’Anunzia począwszy. Dopóki świeża warstwa popularnej romantyki pozostanie nietknięta przez nędzną kulturę, dopóty nie stanie się niemoralną. Stoi ona na uboczu życia. Biedacy, niewolnicy, uginający się w rzeczywistości pod ciężarem bytu, bywają często szaleni, dzicy i okrutni, ale nigdy nie są pozbawieni nadziei, ponieważ to jest przywilejem tylko ludzi wykształconych, podobnie jak dobre cygara. Literatura popularna zaś, ze swemi „piorunami i krwią“ zostanie zawsze rzeczą tak naturalną, jak pioruny na niebie i krew w żyłach ludzkich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Keith Chesterton i tłumacza: Stanisław Baczyński.