Obrona niedorzeczności, pokory, romansu brukowego i innych rzeczy wzgardzonych/Obrona szkieletów

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Keith Chesterton
Tytuł Obrona szkieletów
Pochodzenie Obrona niedorzeczności, pokory, romansu brukowego i innych rzeczy wzgardzonych
Wydawca Towarzystwo wyd. „RÓJ“
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Baczyński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OBRONA SZKIELETÓW
Stałem niedawno pod odwiecznemi drzewami Anglji, które zdawały się gwiazd sięgać, jak potomkowie Yggdrasill. Przechadzając się pod temi żywemi kolumnami, zauważyłem, iż chłopi mieszkający w ich cieniu przyswoili sobie dziwny sposób mówienia. Miało się wrażenie, jakby pragnęli się nieustannie usprawiedliwiać za nędzny wygląd drzew. Zbadawszy rzecz dokładniej, przekonałem się, że przyczyną ponurej miny i skruszonego tonu ich mowy była zima i nagość ogołoconych drzew. Zaręczyłem im przeto, iż nie gniewam się wcale na to, że jest zima i wiem o tem, że również poprzednio zdarzał się ten sam cios fatalny, którego nie zdoła odwrócić ich zmartwienie. W żaden jednak sposób nie mogłem pogodzić ich z faktem, że zima była. Mieli widocznie wszyscy uczucie, iż zaskoczyłem drzewa w pewnego rodzaju hańbiącej szacie domowej, w której nie powinno się ich oglądać, zanim nie okryją się liśćmi, jak pierwsi grzeszni rodzice. Widać z tego, że mała tylko pozornie garstka ludzi wie, jak wyglądają drzewa w zimie, ale naprawdę mało wiedzą o tem dopiero sami leśnicy. Zdaleka linja nagiego drzewa, rysująca się szorstko i surowo jest wprost dziwnie nieuchwytna; frendzla lasu rozpływa się, jak wyblakła fotografja. Nagie wierzchołki dwu lub trzech drzew wysokich są tak miękkie, że wyglądają jak olbrzymie miotły dziewczęcia z bajki, zmiatającego pajęczynę z niebios.

W porównaniu z tem kontur lasu liściastego jest twardy, niezdarny i zamazany; chmury nocne zaciemniają księżyc zapewne niemniej, niż te srebrne i potężne obłoki zasłaniają drzewo. Prawdziwe oblicze lasu z jego szaro-srebrnem morzem życia objawia się tylko i wyłącznie w zimie. Serce lasów w zimie wiotkie jest i delikatne, niby przebłyskujący zmierzch, a postać ku nam stamtąd idąca zda się przedzierać z niezgłębionej toni pajęczyn.
Pogląd, iż głównym wdziękiem drzewa są liście, jest bezwątpienia wulgarny, podobnie jak mniemanie, że cały wdzięk pianisty stanowią włosy. Gdy zima, ów zdrowy asceta, przeciąga nóż swój ponad wzgórzami i dolinami, goląc wszystkie drzewa jak mnichów, czujemy napewno, że ostrzyżone drzewa będą tem bardziej drzewami, podobnie jak wielu malarzy i muzyków byłoby bardziej ludźmi, gdyby mniej byli podobni do miotełek od kurzu. W tem jednak, że ludzie stale czują lęk przed swą własną strukturą lub budową rzeczy, przez siebie kochanych, tkwić musi głębokie i istotne zagadnienie. Czuje się to niejasno wobec szkieletu drzewa, lecz przemożnie odczuwa się to wobec szkieletu człowieka.
Doniosłe jest znaczenie ludzkiego szkieletu, zaś przerażenie, z jakiem się go zazwyczaj ogląda, odznacza się zagadkowością. Nie spierając się o całkiem konwencjonalne piękno szkieletu ludzkiego, należy stwierdzić, że nie jest on brzydszy od brytana, ale ma wyraz twarzy o wiele weselszy i milszy. Człowiek, wstydzący się w zimie szkieletów drzew, wstydzi się własnego szkieletu w stanie śmierci. Ukrywa się wogóle coś osobistego w tem przerażeniu wobec konstrukcji rzeczy. Wypadałoby sądzić tedy, że obawa człowieka przed szkieletem jest niemądra, sama natura bowiem postawiła zupełnie wystarczające, niezwyciężone zapory przeciw jego poruszaniu się.
Jedną z podstaw tego strachu jest stworzone przez ludzkość dziwne wyobrażenie, że szkielet stanowi zobrazowanie śmierci. Równie dobrze możnaby twierdzić, że komin fabryczny jest obrazem bankruta. Fabryka zostaje pusta po ruinie, szkielet nagi po rozłączeniu z ciałem; lecz obie te rzeczy miały swe własne ruchliwe i pracowite życie, wszystkie wiązania trzeszczały, wszystkie koła obracały się tak w domu podtrzymującym życie, jak i w domu życia samego. Niema przeto zasady, dla której to stworzenie (zdaje się nowość dla sztuki), żywy szkielet nie mógłby zostać głównym symbolem życia.
Prawda, że strach ludzki przed szkieletem nie jest wcale strachem przed śmiercią. Jest to niezwykłą zasługą człowieka, iż naogół nie jest on zupełnie przeciwnikiem umierania, protestuje natomiast poważnie przeciw wyzbywaniu się godności. A rzeczą istotną, dręczącą go w szkielecie jest aluzja do bezwzględnej groteskowości własnego zarysu, jako zjawiska. Nie wiem, dlaczego miałby przeciw temu protestować. Zadowolony żyje przecież w świecie powabnym, w świecie wesołym, pracującym i żartobliwym. Patrzy na miljony zwierząt, noszących z lekkością dandysa olbrzymie kształty i narośle, najdziwniejsze rogi, skrzydła i łapy, o ile tylko są pożyteczne. Patrzy na dobroduszność żaby i niewytłomaczone szczęście hippopotama. Widzi wszechświat śmieszny, od wymoczków począwszy z głową za wielką dla ciała, aż do komety z za długim dla głowy ogonem. Lecz niespodziewanie, gdy zajrzy do zachwycających cudów własnego wnętrza, traci ochotę do wesołości.
W średniowieczu i renesansie (epoce poniekąd o wiele mroczniejszej) wyobrażenie szkieletu miało rozległy wpływ i zdolność zmrażania dumy, oraz ponęt wszelkich rozkoszy przelotnych. Lecz nie powodował tego napewno strach śmierci, gdyż w czasach owych spotykali ją ludzie ze śpiewem na ustach. Działała tu raczej myśl o poniżeniu, skrytem w szyderczej brzydocie ludzkiej struktury, niweczącej młodzieńczy bezwstyd piękności i dumy. W tym kierunku lęk ów zdziałał napewno więcej dobra niż zła. Niema bowiem rzeczy tak bezlitosnej i zimnej, jak młodość; młodość ta w społeczeństwach i czasach arystokratycznych chciała zostać nieomylnym autorytetem, dążyła do nieskończonej wiosny szczęścia i potrzebowała gwałtownie napomnienia o ironji gwiazd. Rzeczą pożyteczną było naprowadzenie takich zadowolonych z siebie głupców na myśl, że w razie ostatecznym mógłby się nimi pobawić dobry błazen, że czyha na nich ziejąca łapka ludzka, z której mogliby się już nie wywinąć, że cała budowa ich równie dobrze była śmieszna jak świni lub papugi. Byli oni sami za młodzi, by zrozumieć, że śmieszny był poród, śmieszne dojrzewanie, śmieszny fechtunek i pijaństwo.
Rozpowszechniła się dziwna idea, szukająca wartości i cudowności rzeczy, nazywanej przyrodą w jej pięknie. Tymczasem fakt piękności przyrody w znaczeniu tem co piękno portjery lub firanki stanowi jeden tylko z jej wdzięków i to całkiem przypadkowy. Najwyższą i najcenniejszą właściwością przyrody bowiem jest nie piękno, ale jej zuchwała, wyzywająca brzydota. Można przytoczyć na to przykładów tysiące. Hałas wron kraczących, sam w sobie jest wstrętny tak samo, jak wrażenie doznawane, w którymś z londyńskich tunelów kolejowych. A jednak działa on na nas swą szorstką powagą i tonem przyjaznym, niby pobudka; kochanek z „Maud“ Tennysona mógłby uwierzyć doprawdy, że w tym krzyku ohydnym brzmi dźwięk imienia jego umiłowanej. Czy poeta, widzący w przyrodzie tylko lilje i róże przysłuchał się kiedy krząkaniu świni? Jest to dźwięk rozkoszny, silny, sapiący, stłumiony, głos wywalczający sobie drogę z niezgłębionych skrytek przez każdy otwór i organ. Mógłby to być głos samej ziemi, chrapiącej w śnie potężnym. Otóż tu właśnie tkwi najgłębszy, prastary, przezdrowy i najbardziej religijny sens wartości przyrody — wartości, płynącej z jej ogromnego dzieciństwa. Jest ona niezgrabna, groteskowa, świąteczna i szczęśliwa jak dziecko. Czasami widzimy wszystkie jej kształty, niby gryzmoły dziecka na tabliczce — proste, prymitywne, o miljon lat starsze, niż cała choroba zwana sztuką. Rzeczy ziemi i nieba zdają się tu splatać z bajką piastunki, zaś nasz do nich stosunek wygląda tak prosto, że aby uzmysłowić sobie jasność i lekkość momentu trzebaby porównać go z pląsającym błaznem. Drzewo nad moją głową śpiewa, niby olbrzymi ptak o jednej nodze; księżyc jest okiem cyklopa. I gdyby oblicze moje chmurzyło się nie wiem jak ponurą próżnością, zemstą lub pogardliwem szyderstwem, kości mej czaszki śmieją się pod tem wiekuiście.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Keith Chesterton i tłumacza: Stanisław Baczyński.