<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignát Herrmann
Tytuł Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara
Rozdział Po suchej ziemi
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Otec Kondelík a ženich Vejvara
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
Po suchej ziemi.

Gorąca niedziela lipcowa. Zaledwie się rano słoneczko wysunęło nad Pragę, a już zaczęło palić, jakby sobie chciało wynagrodzić wszystko, co straciło przez niepogodną drugą połowę czerwca. Obłoczek nie ukazał się na niebie, wietrzyk się nie ruszył. Od rana wypiekała się cała Praga, tłuściejsi jej obywatele smażyli się pomalutku. Skrapiacze ulic mdleli od gorąca, wróble uciekały pod okapy dachów, na których popaliły sobie pazurki, a z najnowszych domów na Winohradach odlepiały się od gorąca całe fasady, które dzień przedtem z trudem były nalepione.
Owego dnia afrykańskiego pocił się mistrz Kondelik już od rana, a gdy zasiadł do obiadu, było mu, jakby gorąca zupa ryżowa była roztopionym ołowiem, jakby cebulowy sos do mięsa był gorącą lawą, a kiedy doszło do klusek, zdawało mu się, jakgdyby w siebie wchłaniał płonące meteory. Przetrwał wszakże wszystko szczęśliwie i ledwie zamknął usta po ostatnim kawałku, rzucił się na kanapę i zamknął oczy.
Po pokoju rozlewała się woń obiadu, otwartem oknem wnikał oddalony szum miasta i cichnął chwilami, jakby cała ludzkość przestała oddychać z gorąca, a kilka zrozpaczonych much tłukło głowami o szyby. W głupocie swojej nie mogły znaleźć drogi na wolność. Zmysły pana Kondelika pojmowały tylko przez chwilę wszystkie te dźwięki i wrażenia, poczem powieki jego zapadały coraz głębiej, uszy się zamykały, aż nareszcie nie widział, nie słyszał, nie czuł nic.
Zdawało mu się, że leży zaledwie minutę, kiedy go ktoś delikatnie trącił w bok. Pan Kondelik leniwie otworzył oczy i wtedy, jakby z pod szarego zawoju, ukazała mu się postać miłej jego małżonki. Panu Kondelikowi zaczęło się właśnie śnić, że wchodzi w kostyumie kąpielowym w morze, głębokie tylko do pasa i pluskające lubym płynem pilzeńskiego. Wyrwanie z tego rajskiego snu podrażniło go.
— Po co mnie trącasz? — oburknął się na żonę.
— Stary, wstawaj — wołała pani Kondelikowa półgłosem: — już druga godzina Wejwara może tu przybyć w każdej chwili, a mamy przecie iść na wycieczkę — Pepcia jest już ubrana...
Przed wzrokiem duszy pana Kondelika wznosił się straszny obraz — wycieczka.
Gorące powietrze w pokoju wydawało mu się ciężkiem jak ołów, po ciele spływały krople potu, żołądek jego walczył dotąd z trudem i bezsilnie z obfitym obiadem, nogi leżały nieruchomo na niższej części kanapy, jak centnary — i w tym stanie ma wstać i iść na wycieczkę! Dla każdego słowo „wycieczka”, wymówione w dzień gorący, kiedy rtęć ciepłomierza podług Réaumura wdrapała się aż na trzydzieści sześć nad zerem, jest straszne, ale tem straszniejsze dla pana Kondelika, który się cieszył, że całe poobiedzie spokojnie prześpi i wyjdzie ze swojej nory dopiero, gdy zawita wieczór chłodniejszy.
— No dalej, dalej — poganiała pani Kondelikowa, widząc, że pan małżonek nie okazuje chęci najmniejszej do wstania. — Skoro już sobie tak z Wejwarą uplanowałeś, to musisz iść, inaczej gotów sądzić, żeś go wystrychnął na dudka.
— Czyż ja z Wejwarą coś planowałem? — ze zdumieniem zapytał pan Kondelik.
— Przypomnijże sobie — zawołała pani Kondelikowa. — W czwartek umówiliście się, że zrobimy trzy wycieczki: jednę lądem, drugą koleją, a trzecią wodą...
Spacer lądem, straszna rzecz, więc też pan Kondelik długo nie myślał nad odpowiedzią:
— Ja tam nigdzie nie pójdę! — i obrócił się głową ku ścianie.
Pani Kondelikowa westchnęła ciężko, ale rzekła poważnie:
— Mój Kondeliku, trzeba to było powiedzieć Wejwarze w czwartek, a nie dziś. Obrazić się gotów.
— Idźcie sobie z nim same! — huknął mistrz, nie odwróciwszy nawet głowy.
— Toby było pięknie! Jakto, bez ciebie, bez ojca, dwie kobiety?...
— Ja się o was nie boję — mruczał pan Kondelik, zasypiając znowu — idźcie, idźcie same.
— Wierzę, że się nie boisz — zawołała pani — prawda, żebyśmy nie zginęły, ale czy to przyzwoicie? O tem nawet nie pomyślisz! Same z młodym człowiekiem, bez ojca, bez głowy rodziny! Dobrze, zostań sobie w domu, ale w takim razie zostanę i ja i Pepcia. Co pomyśli pan Wejwara? Łagodny on jest, jak owieczka, dobry, grzeczny, ale nareszcie i on może stracić cierpliwość. Czasem tak się zachowujesz, jakby ci na Pepci wcale nie zależało. Ale i o to mniejsza, Kondeliku, pamiętaj jednak o sobie, tyjesz coraz więcej, oddychasz ciężko, a stale wylegujesz się po kanapach. Paraliż zwykł chodzić najwięcej po kanapach...
Mistrz otworzył oczy i spojrzał na małżonkę z ogromnym wyrzutem.
— Widzisz, Betty, tegoś mi mówić nie powinna! Jesteś nieczułą i niewyrozumiałą. Czyż nie biegam cały tydzień, czy nie pomagam, czy więc nie zasługuję na tę odrobinę niedzielnego wypoczynku? Czym ja winien, że mi przybywa ciągle wagi?
Pani żal się zrobiło męża, chociaż mówiła to, co czuła, chciała więc zawrócić, ale już trzeszczała kanapa, pan Kondelik wstawał.
Z głębokiem westchnieniem i z jakiemś strasznem przekleństwem na ustach zabrał się i otarłszy niebieską chustką czoło, zaczął szukać pojedynczych części ubrania.
Najwyższy już też był czas po temu, zaledwie bowiem się obuł i wdział kamizelkę, zapukano do drzwi i na grzeczne wezwanie pani Kondelikowej wszedł Wejwara w lekkiem, letniem ubraniu, ze słomkowym kapeluszem i siwym parasolem w ręce.
Pani podeszła na jego spotkanie i witała go uprzejmie, mistrz Kondelik zahuczał jakieś pozdrowienie i ubierał się dalej, sapiąc jak lokomotywa. Przeklinał wszystkie wycieczki i rzucał spragnione i bolesne spojrzenia na kanapę, od której tak nielitościwie go oderwano.
Poruszyła się klamka u drzwi do bocznego pokoju i weszła panna Pepcia, w lekkiem, kretonowem ubraniu, koloru bułki, w słomkowym kapelusiku, w siatkowych rękawiczkach, z nową parasolką w prawej ręce. Wyglądała bardzo powabnie i gorąco dzisiejsze nie dokuczało jej wcale.
Podeszła do Wejwary, podała mu rękę i szepnęła kilka słów, poczem zapytała głośno:
— Dokąd to dzisiaj pójdziemy, panie Wejwaro?
— Już w czwartek postanowiliśmy, że na Szarkę!
Pan Kondelik wstrzymał oddech, gdy usłyszał o Szarce.
Zapomniał o czem w czwartek przy wieczornym chłodzie w ogrodzie u „Tomasza” mówił, zapomniał, że ta piękna i odświeżająca wyprawa zmierza ku Szarce.
W całej grozie przedstawił sobie w duszy stromą drogę z ulicy Jecznej przez miasto ku Kamiennemu mostowi, przez most, Małą Stroną ku koszarom pod Bruską. Przed oczyma ukazał mu się, niby olbrzym, straszny kopiec: Bruska, na który zimą wchodzić nieprzyjemnie, a w lecie staje się wprost piekielną zasadzką na nieszczęśliwych wycieczkowiczów...
— Na Szarkę mamy iść? — zawołał wylękniony.
— W czwartek tak postanowiliśmy — odpowiedział Wejwara — a w Czartowskim młynie mamy się spotkać z panem radcą Wonaskiem i jego rodziną — małżonka i brat pana radcy pojechali już rano koleją — a pan radca jeszcze w biurze uprzedzał mnie, ażebyśmy nie zapomnieli...
Pan radca był przełożonym Wejwary, nie było więc rady.
Pan radca lubił grać w „maksla” i bez kart nie chodziło się na wycieczki wogóle. Pan Kondelik będzie trzecim.
Mistrz zwiesił głowę.
Nic nie pomoże.
Po raz ostatni spojrzał na kanapę tak smutnie, że był blizki płaczu. Na niej było także gorąco, prawda, ale przynajmniej miał spokój, a teraz ma biegać na Szarkę, po tej nieskończenie długiej, zakurzonej, gołej szosie, to pod górę „do Macieja”, to znów pod górę obok Welesławina, i ciągle pod górę.
Jakież to straszne stworzenie taki konkurent, który obmyśla wycieczki i który ma ich całą seryę w pogotowiu.
Z temi uwagami schodził pan Kondelik ze schodów, ciężyły mu w głowie, gdy kroczył obok „swej starej” za młodą parą, i zupełnie był niemi zmożony, gdy przeszedł Kamienny most. Uszli dopiero z piątą część drogi, a mistrzowi Kondelikowi zdawało się, że chyba już ducha wyzionie, skorzystał przeto z chwili, gdy Wejwara kupował w trafice cygara, i kazawszy kobietom iść naprzód, poczekał trochę na niego.
Wejwara wyszedł z trafiki, przyszły teść wziął go pod rękę i huknął nad uchem, jak mógł najweselej.
— Posłuchaj pan, panie Wejwaro — wy to nazywacie „suchą” wycieczką, ale ja jestem już mokry jak ryba. Powiedz zatem, czy nie byłoby pięknie, gdybyśmy pozostali u Tomasza? Wszak pan radca trafi bez nas do Pragi, co pan o tem sądzisz?
Na taki obrót nie był Wejwara przygotowany, nie uśmiechało mu się też siedzenie u Tomasza, na oczach ludzi. Jak dziecko cieszył się na trochę złotej swobody za miastem, gdzie się będzie mógł gonić z Pepcią po wzgórzach i w gaiku, gdzie nie będzie musiał z każdem słówkiem się liczyć. Ach, jakiż byłby zawód!...
Z panem Kondelikiem, z przyszłym swoim, daj Boże, teściem, chciał być jednak w zgodzie, rzekł więc cały zmieszany:
— Jak pan każe, co do mnie, zgadzam się na wszystko. Zaproponuję szanownej pani...
Wiedział, szelma, że pani Kondelikowa odmówi, i prosił ją o to w duchu.
— Nie proponuj pan lepiej — odparł mistrz gniewnie, i on bowiem również przeczuwał, jaką będzie odpowiedź.
Ale już mu się Wejwara wyrwał i biegł za damami.
A gdy pan Kondelik doganiał grupę, posłyszał tylko ostatnie, stanowcze słowa swojej małżonki:
— Coby sobie pan radca pomyślał? Koniec świata, wieczór będzie bardzo piękny, ochłodzi się, a naszemu tatce trochę spaceru nie zaszkodzi. Potrzeba mu tego, bardzo potrzeba...
— Możeby więc pan Kondelik mógł sam na nas u Tomasza... — pośredniczył pan Wejwara.
— Broń Boże! nie, panie Wejwaro — odparła pani — zanudziłby się tam bez nas.
Przyśpieszywszy kroku szła z Pepcią raźnie naprzód na znak, że rzecz skończona.
Zgrzytając zębami szedł mistrz za paniami i za Wejwarą, i spoglądał z upragnieniem ku niebu z gorącem życzeniem, aby zesłało jaki deszcz ognisty, jak ongi na Sodomę i Gomorę; ale niebo było podobne do najczystszej ultramaryny i pan Kondelik musiał opuścić oczy przed palącemi promieniami słońca.
Weszli na Bruskę, przeszli bramę i znaleźli się na szosie, wysadzonej drzewami, które wszakże niewiele ulżyły przechodniom, cień bowiem jednego szeregu drzew padał w rów obok szosy, którymby się szło ogromnie niewygodnie, cień drugiego szeregu na środek szosy, gdzie kurzu było po kolana.
Naraz powionął ostry prąd powietrza i gdy się pan Kondelik rozejrzał, zauważył, że na niebie występuje podejrzana chmura.
Pani Kondelikowa obróciła się także przy pierwszym powiewie wiatru i zawołała wylękła:
— Chyba nas nie schwyci burza?
Przez mózg pana Kondelika przeleciała złośliwa myśl.
Nie powie nic, nie będzie ostrzegał nikogo, a gdy pioruny zaczną bić, to niechaj biją! Żona się boi burzy okrutnie, ale on nie — dobrze, niech ma nieczuła żona zasłużoną karę.
— Zkądże miałaby być dziś burza — uspokajał. — Niech sobie wiatr dmucha, lepiej się pójdzie!
Myśl o zemście niebios wzmacniała go, kroczył daleko raźniej, byle tylko znaleźć się jaknajdalej od Pragi.
Wpół godziny później opuścili szosę i udali się polną drogą.
Naraz zniknął blask słońca i wiatr zadął daleko silniej. Zboże na polu falowało, jak rozhukane morze, kobiety i pana Wejwarę opanował ów niepokój, jaki nastaje przed burzą. Tylko pan Kondelik kroczył wytrwale dalej, trzymając w ręku olbrzymi swój parasol.
Nagle spadło kilka dużych kropel i pani Kondelikowa stanęła wylękła. W dali zahuczał pierwszy grzmot, a z niedalekiej szosy wznosiły się chmury kurzu aż ku niebu.
— Kondeliku! — zawołała przerażona — wróćmy się.
— Tak, wróćmy się — odpowiedział mistrz chłodno — ciekawym dokąd? Teraz mamy na Szarkę bliżej już, niż do Pragi.
— Przecież zaczyna deszcz padać! — wołała pani...
A zaledwie dopowiedziała tych słów, gdy deszcz zaczął ciąć z boku, jakby z cebra lał.
— Jezus Marya! — wykrzyknęła pani Kondelikowa.
— Jezus Marya! — powtórzyła Pepcia i obie damy nadstawiły ulewie swoje jedwabne parasolki, któremi z trudem ochroniły swoje kapelusze.
Pan Wejwara otworzył także parasol i stał tu, jak zmokła kura, nie wiedząc co począć. Nawet mu do głowy nie przyszło, ażeby pożyczyć swego parasola pannie Pepci i osłaniać ją dopiero zaczął, kiedy już dobrze zmokła. Tylko pan Kondelik stał spokojnie pod szerokim parasolem i patrzył z rozkoszą, jak jego towarzysze nasiąkają wilgocią niebieską.
A kiedy znów zagrzmiał grom, mruczał przez zęby z zadowoleniem:
— Ja wam dam tę suchą wycieczkę, macie, napijcie się teraz.
Pani Kondelikowa nie słyszała, bo grzmiało, ale z tego spojrzenia wymiarkowała, że się mąż cieszy z nieudanej wycieczki.
Nie mogła mówić ze strachu, a Pepcia już chwilę łkała nad zmarnowanym ubiorem, nad zepsutym parasolem, a może i nad kapeluszem.
— Powinniśmy byli... iść do tego... Tomasza... kiedy tatko... chciał — wyrzucała z siebie urywanym głosem i patrzyła na Wejwarę przez potok łez tak żałośnie, aż go to kłuło w sercu.
Odwrócił się, aby uniknąć jej bolesnego spojrzenia i nagle zawołał radośnie:
— Proszę pani, dorożka jedzie po szosie, może pusta, jedzie z Szarki!
I już leciał ku szosie, nie zwracając uwagi na deszcz, i machał parasolem i wołał na stangreta, który chętnie przystanął.
Powóz był pusty i jechał ku Pradze. Jakie to szczęście dla zmokłego towarzystwa.
Za kilka minut byli przy szosie, i kobiety i ojciec, i w oka mgnieniu dorożka była nabita.
— Gdzie mam zawieźć, szanowny panie? — pytał dorożkarz.
— Na ulicę Jeczną, numer... — odparła pani Kondelikowa.
— Nie! — wykrzyknął pan Kondelik tak głośno, że przegłuszył huk piorunu — do Tomasza, do świętego Tomasza, na Małej Stronie, do browaru, do Tomasza, rozumiecie?
Dorożkarz mrugnął okiem, kiwnął głową i świsnął batem.
Do Tomasza, w to mu graj!
Padało jeszcze mocno, kiedy po półgodzinnej jeździe wyszło towarzystwo z dorożki i przebiegłszy pośpiesznie podwórze i ogród usadowiło się pod gościnną strzechą werandy.
Kobiety po chwili uciekły do kuchni, aby tam przynajmniej zwierzchni ubiór trochę osuszyć, a pan Kondelik, który najmniej był przemoczony, wypróżniał już w doskonałym humorze jednę półlitrówkę za drugą i patrzył z dyablą ironią na nieszczęśliwego Wejwarę, który nie odważył się nawet oczu podnieść, i który w swoim lekkim futeraliku ziębnął powoli.
— Posłuchaj pan, panie Wejwarko — rzekł pan Kondelik po czwartej szklanicy — kiedy będziesz znów urządzał wycieczkę po suchej ziemi, to zrób podanie do kolei Franciszka Józefa, ażeby nas wpuścili do winohradzkiego tunelu — tam deszcz nie pada!...
Wejwara westchnął i nic nie odpowiedział. Był zadowolony, że pan Kondelik tylko tak lekko żartuje sobie z niego.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ignát Herrmann i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.