Opowieść o płanetniku (Orkan, 1926)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Opowieść o płanetniku
Pochodzenie Opowieść o płanetniku
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
OPOWIEŚĆ O PŁANETNIKU.

Zwątpiwszy całkiem w oświatę, jaką z miest przez kalendarze i insze „macierze polskie“ gwałtownie raz do roku (niby w śmigus pachnącą nieczystość) na łby nieuczesane rozlewano, w pewnej wsi niebardzo znanej, która jeszcze nie wymarła doznaku na tyfus, gazdowie, trapiący się po próżnicy życiem i szukający nadaremnie jakiegoś oparcia, zgromadzali się wieczorami w izbie mało jasnej i oświecali się sami (dziwny sposób) przez różne z życia opowieści, jakie zwyczajnie ogólnej uwadze jeden lub drugi podawał.
Więc w jeden wieczór Szymek z Końca taką opowieść przytoczył:
„Niedaleko od nas, bo koło Góry św. Jana, ludzie dobrzy, zamożni, których tam zwią kmiecie, chowali sobie w domu płanetnika, i czuli sie bezpieczni przed burzą: nie obawiali się już, że im grad zboże poniszczy, ulewa ziemniaki spłócze, bo ich o tem zapewnił sam, gdy go w gościnę radzi przyjmowali, chociaż — można rzec — z niejaką obawą, jaką zwyczajnie człowiek zwykły czuje przed takimi.
Ciekawiście, jak wyglądał ten ich chowany płanetnik? Był to panek dość zgrabny i w odzieniu czarniawem, jakie sie na panach widzi. Zresztą nie miał napoziór nic dziwnego w sobie. Przyszedł raz do nich, jak wędrownik i na pytanie: co robi? czem sie zajmuje? — powiadał, iż burze zażegnuje. „Któżby inszy mógł być, jak nie płanetnik?“ — dumali, i przyjęli go ochotnie w gościnę.
No i pomału, z dnia na dzień oswajali sie z nim jakoś, i tak się wreszcie doń przyzwyczaili, że już nie czuli nijakiej obawy przy nim, natomiast mieli w sercach raj i spokój taki, jakiego nigdy przedtem nie miewali.
Zazdrościli im wszyscy ludzie dookoła i pewnie byliby im tego płanetnika obietnicami do siebie zwabili, gdyby ich ta myśl nie cofała, że gdy burza nadejdzie, a on ją zażegna, to przecie i ich grunta sie przytem ocalą, jako o miedzę sąsiednie... A tak sie i skorzysta i kosztów sie nie poniesie żadnych na chowanie. „Niech sobie go tam chowają“.
Chowali go też ci kmiecie, czem mogli najlepszem, bo i grymaśny był bardzo. Jajecznicę mu smażyli, zacierkę z bielutkiej mąki na mleku słodkiem przyrządzali, no, słowem, miał opiekę — jakby wam jaśniej przedstawić? — ani pleban nie ma takiej od swojej gospodyni. I szanowali go wszyscy, nawet czeladź; gdy spał w świetlicy, to na palcach przez sień chodzili, drzwi, które skrzypiały, w piekarni nie dowierali, kury gdaczące na ten czas z kojca wynosili, świń o tym czasie do izby nie puszczali — nikt chyba już tak nikogo nigdy nie szanował.
I dobrze temu płanetnikowi tam było — sam nawet mówił, że mu dobrze. Całemi dniami nic nie robił — święty miał czas — wsze święto. Jeno czasem przychodziła na niego płaneta. No, zwyczajnie u płanetnika. Cóż sie dziwić? Najczęściej, gdy mgły schodziły od wierchów w doliny. (We mgłach on jeno lubiał chadzać). Wtedy szedł w pole w swoim wietrznym płaszczu — i kto wie, co tam nie robił — bo sie bali za nim daleko w pole wyzierać. „Swoje sprawy czyni“ — powiadali. I dowiadywali sie wieczorami od wystraszonych pasterzy, iż mgłę do torby brał i nosił ją na wierch wysoki — tam, jakby w chmurze, kule ze śniegu robił i tulał je, bawiąc sie niby, nieraz do śródwieczerz — to znowu, iże w potoku wodę kijem bił dotąd, pokąd sie w lód nie ścięła — i insze jeszcze dziwne historje.
Po takich pracach gdy wracał, zmęczony był bardzo. To też czem pilniej stroili mu, co mieli jeno najlepszego. Jadł i spał potem, a ludzie byli spokojni.
I tak czas święcie mijał, przechodziło już i lato, a o burzy ani słychu. Nigdy sie tak szczęśliwie żniwa nie zapowiadały.
Poczynali sie już i ludzie dalsi zwiadywać (bo słyna szła) o tego płanetnika: czyby do nich na zimę nie przyszedł, dumając w swych rozumach, że owi kmiecie, którzy go chowają, chętnie go na zimę puszczą, (jako że w zimie o burze obawy niema), a oni już — co stracą, to stracą — to, zimując go, na lato sobie zapewniają jego opiekę i wdzięczność — może i na dalej — kto wie — przyszłość taka niepewna...
Ale owi dobrzy ludzie ani przykładać sobie do myśli nie dali, iżby mieli pozbyć sie takiego drogiego gościa. „Już my go tu i wyzimujemy“ — powiadali. Za nicby sobie tego spokoju nie dali odebrać, jakim ich napawał on, w domu ich bawiący. „Oto jak życie życiem, takiego lata cichego nie było. Co sie zamgli na niebie, to sie rozpogodzi. Wszystko, dzięki jemu (dawniej: dzięki Bogu) rośnie i bez szkody na polu dojrzewa. Co to, widzicie, znaczy mieć moc albo władzę... A co to znaczy mieć taką władzę u siebie!“ Już poczynali się pysznić „swoim płanetnikiem“, jak go po domowemu przed obcymi zwali.
I w takiej spokojności świętej czas upływał, żniwa sie wolno poczynały. Ludzie sie nie śpieszyli ze żniwem, jak po insze roki, gdy trza było kraść czasowi ze rzadka sposobne chwile. Widzieli same pogodne dni przed sobą.
Aż tu jednego przypołudnia przybiegła służąca, która na miedzy na wzgórzu trawę krowom do podoju żęła, i zadyszana powiada, iże słyszała grzmot w chmurze. Zrazu nie wierzyli jej i wyszli słuchać. I obaczyli na oczy czarną na zachodzie noc woddali wielkiej i usłyszeli echo głuche przetaczającego się po niebie grzmotu. Zatrwożyło ich to trochę, więcej jednak ze zwyczaju, niż z prawdziwej gazdowskiej obawy o siana. Przecie chowają płanetnika. Weszli napowrót do izby, a przechodząc przez sień, zajrzeli przez szparę do świetlicy, aby się upewnić w sercach, iż on jest w domu, i obaczyli go śpiącego, więc tem spokojniej posiedli na ławach swoich. Ba — po niedługim czasie odgłos grzmotu do izby doleciał, i ściany nawet, widziało sie, zadrżały przy tym odgłosie. Nie mogli długo usiedzieć spokojnie i znowu wyszli patrzeć. Czarna noc zbliżyła sie — widać było wyraźnie kotłujące się ceglaste chmury. A w tych chmurach tak szumiało, jakby tysiące ptaków gdzieś górą leciały, albo jakby sie potoki zeszły w jeden huczący wodospad. Groza szła od tego szumu. A tu już i błyskawice oczom sie pokazywały — różne łańcuchy ogniste i krzyże — i grzmot sie toczył bezustanku. Wtedy poczęli mówić między sobą: „Trzaby go zbudzić“. Ale żadne nie miało śmiałości iść, żadne nie chciało pokazywać trwogi. Wkońcu, widząc już, że niepeć, że chmura już pół nieba zajęła, zdecydował się sam kmieć i wszedł nieśmiało do świetlicy. Płanetnik już nie spał. „Też róbcie jako“ — począł kmieć z jąkaniem — „bo widzicie, co się dzieje“...
„Widzę“ — odrzekł płanetnik — „Macie zaraz tu na oknie położyć pięćdziesiąt koron“... I począł sie powoli zbierać.
Kmieć miał się zapytać: naco? — ale odłożył na później, by się przez to pytanie jakie zło nie stało. Poszedł posłusznie do komory, przyniósł pięćdziesiątkę i położył ją na wskazanem miejscu.
Spokój, z jakim się płanetnik ubierał, wlał napowrót wiarę w serce kmiecia — wyszedł uspokojony, zwołał domowników do izby, gdzie znowu na ławach posiedli i w spokojności serc swoich czekali. Dawniej byliby, trwogą ogarnięci, szukali dzwonków loretańskich, chleba św. Agaty, mąkę na ogieńby sypali, a gdyby to nie pomogło, to popadaliby na klęczki, zamknąwszy pierwej wszystkie drzwi i okna, i wołaliby w ostatniej ufności, w płaczu ogólnym: „Święty Boże!“ A teraz nic im z tego wszystkiego na myśl nawet nie przyszło, jeno pozierali z ciekawością przez uchylone nieco drzwi piekarni, których umyślnie ktoś nie domknął, ku świetlicy: co on tam robi, czy już czyni, czy już zażegnuje...
A płanetnik, ubrawszy sie, schowawszy ową pięćdziesiątkę i pozbierawszy rzeczy swoje, których nie miał wiele, bo jeno kij, torbę na mgłę i ów płaszcz wiatrem podszyty — stanął, pomyślał trochę — i wyszedł. Widzieli go, jak wychodził, i choć ciekawość ich rwała, nie mieli odwagi za nim na pole iść. A już czas był najwyższy, bo burza była już tuż prawie...
Moiściewy — jak przyszedł grad, to zbił tak wszystko doznaku, że nie mieli ludzie dobrzy co po gradzie zbierać. Wytrzepał wszystko doimentu!
Takiego sie to cudu z niego dochowali“.
Długie po tej opowieści Szymka nastało milczenie. Gazdowie kurzyli fajki, wzdychali głośno, rozważali. Wkońcu Cyrek od kościoła, siedzący najdalej w kącie, wyjąwszy fajczynę z zębów, splunął i odezwał się cichawo, zwolna:
— Ono ta tak... I dziś są tacy płanetnicy, którzy sie tem przechwalają, że burzę potrafią zażegnać, gdy padnie. A lud ich chowa. Ono ta tak...
I znowu się cicho uczyniło. Jeno sapanie ciężkie a pykanie z fajek słychać było. Nikto z nich jakoś nie myślał już nowej podawać opowieści.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.