Opowieści nadzwyczajne/Milczenie
←Beczka Amontillada | Milczenie Opowieści nadzwyczajne tom I Edgar Allan Poe |
Studnia i wahadło→ |
Przekład: Bolesław Leśmian. |
ka i jaskinia — milczą.
Aleman.
— Słysz mnie! — rzekł Szatan, kładąc mi dłoń na czole. — Kraina, o której mówię, jest posępną w Libii krainą, na brzegach rzeki Zairy. Zaś owdzie — niemasz ani spoczynku, ani milczenia.
Wody rzeki są szafranowe w swej barwie i zarazą wyziewne, a nie zdążają ku morzu, jeno pod purpurowym znojem słonecznej źrenicy trzepocą się wiekuiście wzburzonym i kurczowym odruchem.
Po obu stronach tej rzeki, w bagnistych ostępach, na odległość mil kilkunastu szerzy się blada pustynia rozolbrzymionych nenufarów. Te — wzdychają nawzajem ku sobie w owej pustoszy i tężą ku niebu swe upiornie wydłużone szyje i wzwyż unoszą tam i sam swoje kielichy wiecznotrwałe. I dobywa się z nich pomruk stłumiony, podobny do pomruku źródlisk podziemnych. I wzdychają nawzajem ku sobie. Atoli dany jest kres ich państwu, a kresem owym jest bór wysoki, mroczny i straszliwy. Tam nieustanna chwiejność drobnych zadrzewień przyrównana jest falom wokół wysp Hebrydzkich. A wszakże niemasz tam w niebie przewiewu. I rozłożyste drzewa pierwotne z donośnym skrzypem kołyszą się na strony. A z ich wysokich wierzchołków sączy się kropla po kropli rosa wiekuista. A u ich stóp cudaczne, jadowite kwiaty kurczą się pokrętnie w trwożnym śnie. A ponad ich głowami szare obłoki z echowym szmerem pędzą na oślep — wciąż ku zachodowi, — ażeby wreszcie w postaci katarakt stoczyć się po za ogniste wały widnokręgu. Wszakże niemasz tam w niebie przewiewu. Zasię na brzegach rzeki Zairy niemasz ni ciszy, ni milczenia.
Noc właśnie była i deszcz padał. A dopóki padał — był ci deszczem, — lecz, gdy już upadł, był ci krwią. A jam trwał w bagnie, wpośród olbrzymich nenufarów, i deszcz mi spływał na czoło, i nenufary wzdychały nawzajem ku sobie — w uroczystem poczuciu swej zagłady.
I stało się nagle, że księżyc wynurzył się z po za zwiewnych obsłon mgły posępnej, a był barwy karmazynowej. I wzrok mój padł na potwornie wielką, szarą opokę, która się piętrzyła nad brzegiem rzeki, a którą blask księżycowy objaśniał. I szara była opoka, i złowroga, i bardzo wyniosła, — i szara była opoka. Na jej czole kamiennem wyryty był napis — i brnąłem przed się po przez bagna nenufarowe, aż dotarłem do brzegów pobliża, by odczytać napis, ryty w kamieniu. Ale go nie mogłem oczyma wyszperać. I jąłem wracać ku bagnu, gdy oto księżyc rzęsistszym zapłonął szkarłatem, — i powróciłem, i raz jeszcze spojrzałem w opokę i w napis, — a napis głosił: Zagłada.
I spojrzałem wzwyż, a na wyży skalnej trwał człowiek. I posiadał ów człowiek wzrost wielki i majestat, a od ramion do stóp spowiła go pradawna toga rzymska. I mglisty był kontur jego postaci, lecz w rysach jego twarzy tkwiło oblicze bóstwa, gdyż oto mimo płaszcza nocy, mimo kaptura mgły, mimo opończy księżyca i mimo zasłony rosy — promieniały rysy jego twarzy. A wysokie i zadumane było jego czoło, zaś oczy miał troską obłędne, tedy w bruzdach jego oblicza wyczytałem legendy smutku, i znużenia i zniechęty do rodzaju człowieczego i wielkie upragnienie samotności.
I człowiek zasiadł na opoce i wsparł głowę na dłoni i powiódł okiem po krainie zagłady. Spojrzał na wiecznie wzburzone krzewy i na olbrzymie drzewa pierwotne, — spojrzał wyżej w szelestem przepełnione niebiosy i w księżycowe karmazyny. Zaczaiłem się w gnieździe nenufarów i śledziłem ruchy człowieka. I zadrżał człowiek wobec samotności, — noc się tymczasem zbliżała, a on trwał nadal, siedząc na skale.
I odwrócił człowiek swój wzrok od nieba i przesunął go na Zairę — rzekę posępną, — i na wody żółte i posępne i na blade bezbrzeża nenufarów. I nasłuchiwał westchnień nenufarów i pomruku, z nich dobytego. Czaiłem się w mej kryjówce i baczyłem ruchów człowieka. I zadrżał człowiek wobec samotności, — noc się tymczasem zbliżała, a on trwał nadal, siedząc na skale.
Wówczas zawieruszyłem się w najodleglejszych otchłaniach bagniska i szedłem po przez chwiejny las nenufarowy i wzywałem hipopotamów, które swój pobyt mają w otchłaniach bagniska. I posłyszały hipopotamy mój zew i w towarzystwie behemotów przywlekły się aż do podnóża opoki i rozgłośnie a przeraźliwie zawyły na księżyc. Caiłem[1] się wciąż w mej kryjówce i nie traciłem z oczu ruchów człowieka. I zadrżał człowiek wobec samotności, — noc się tymczasem zbliżała, a on trwał nadal, siedząc na skale.
Wówczas rzuciłem na żywioły klątwę wrzawy, — i wnet burza potworna uzbierała się w niebiosach, kędy przed chwilą nie było cienia powiewu. I zsiniały niebiosy pod przemocą burzy, — deszcz smagał skronie człowieka, — i fale rzeczne wystąpiły z brzegów, — i pianą trysnęła rzeka zraniona, — i nenufary wezbrały wrzaskiem w swych barłogach, — i grom uderzył, — i spadła błyskawica, — i zachwiała się w posadach opoka. A jam się wciąż czaił w mej kryjówce, ażeby podglądać ruchy człowieka. I zadrżał człowiek wobec samotności, — noc się tymczasem zbliżała, a on trwał nadal, siedząc na skale.
Wówczas uniosłem się gniewem i poraziłem klątwą milczenia rzekę, i piorun, i westchnienia nenufarów.
I dosięgła ich klątwa i oniemiały. Poniechał księżyc swej mozolnej po niebie wędrówki, — i skonał piorun, — i już nie drgnęła błyskawica, — i zawisły bez ruchu obłoki, — i powróciły do swych łożysk fale, aby tam pozostać, — i zaprzestały drzewa swych drgań rozkołysanych, — i już nie było westchnień nenufarów, — i z ich gromady już się nie dobywał najmniejszy pomruk, ani cień dźwięku w całym ogromie pustynnego bezgranicza. I spojrzałem w napis skalny i odmienił się napis i tworzył teraz słowo: Milczenie.
I padł mój wzrok na twarz człowieka, a twarz jego blada była od przerażeń. Nagłym ruchem zdźwignął głowę z swej dłoni, wyprostował się na skale i słuch natężył. Alić nie było głosów w całym ogromie pustynnego bezgranicza, a napis, ryty w skale, był taki: Milczenie.
I człowiek zadygotał i susem w miejscu się zawrócił i jął uchodzić — w dal, w dal — na oślep — tak właśnie, żem go odtąd z oczu na zawsze utracił.
∗ ∗
∗ |