Opowieści niesamowite i upiorne/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lafcadio Hearn
Tytuł Opowieści niesamowite i upiorne
Pochodzenie Bibljoteczka błękitna
Wydawca Wydawnictwo Jana Sidorowskiego
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia i Introligatornia J. Sidorowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wacław Berent
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


 LAFCADIO HEARN
OPOWIEŚCI NIESAMOWITE
I UPIORNE
ze zbiorku Kwaidan”
WARSZAWA — 1924


Wydawnictwo
JANA SIDOROWSKIEGO



Przełożył W. Berent.
Wykonano i odbito w na-
kładzie 5100 egzemp.
w Drukarni i Introli-
gatorni J. Sidorow-
skiego w War-
szawie. Copy-
right by Si-
dorowski
1924






ZAŚLUBINY PO ŚMIERCI
ŻYŁ niegdyś w mieście Niigata, prowincji Echizen, młodzieniec, imieniem Nagao-Chosei.

Nagao był synem lekarza, kształcono go w zawodzie ojcowskim. W wieku jeszcze chłopięcym zaręczono go z dziewczyną, imieniem O-Tei, córką jednego z przyjaciół ojca; obie rodziny postanowiły, że ślub odbędzie się natychmiast po ukończeniu studjów przez Nagao. Lecz O-Tei była wątłego zdrowia; a mając lat piętnaście, stała się pastwą suchot okrutnych. Gdy poczuła, iż śmierć się zbliża, posłała po Nagao, aby go pożegnać.
A gdy ukląkł przy jej łożu, rzekła doń:
„Nagao-Sama, narzeczony mój, przeznaczeni byliśmy dla się już od dziecka, a pod koniec tego roku mieliśmy się pobrać. Tymczasem śmierć mnie zabiera, — a bogowie jedynie wiedzą, co dla nas dwojga jest lepsze. Gdybym mogła pożyć jeszcze lat kilka, sprawiałabym wam wszystkim tylko troskę i zgryzoty. Kobieta o tak wątłem ciele nie może być dobrą żoną; więc gdybym chciała żyć, bodaj dla ciebie tylko, — byłoby, i to nawet, pragnieniem samolubnem. Oczekuję śmierci z całkowitem poddaniem się; chcę byś mi obiecał, że się nazbyt zamartwiać nie będziesz... Bo i to jeszcze powiedzieć ci pragnę: — spodziewam się, iż połączymy się znowóż“.
„O tak, połączymy się napewno, — odparł z przekonaniem. — A na tamtym świecie nie będzie już bólu rozłąki“.
„O, nie, nie! — przerwała mu łagodnie. — Nie mam na myśli Krainy Czystości. Wierzę, że sądzono nam połączyć się na tym jeszcze świecie, — mimo, że pogrzebią mnie jutro już może“.
Nagao spojrzał na nią ze zdumieniem. I ujrzał jej uśmiech w odpowiedzi na to ździwienie. Podjęła cichym, rozmarzonym głosem:
„O tak, połączymy się na tym jeszcze świecie, — w twoim życiu doczesnem, Nagao!... Oczywiście, o ile zechcesz mnie jeszcze. Lecz, aby móc żywić tę nadzieję, muszę po raz wtóry urodzić się dziewczyną i dojrzeć do małżeństwa. Będziesz musiał czekać długo: — piętnaście, szesnaście lat może. Lecz masz przecie lat dziewiętnaście zaledwie, przeznaczony mi, małżonku ty mój!...“
By potakiwaniem osładzać jej chwile ostatnie, odparł tkliwie:
„Oczekiwanie na cię, — narzeczono ma na zawsze! — będzie dla mnie tyleż obowiązkiem, co i radością wielką. Złączeni jesteśmy ze sobą na czas żywotów siedmiu“.
„A jednak wątpisz?“ — zagadnęła, przypatrując mu się bacznie.
„Luba ma, — odparł, — wątpię raczej w to, czy zdołam cię poznać w innem ciele i pod innem imieniem, — chyba po umówionym znaku lub znamieniu jakiem“.
„Tego uczynić nie mogę. Bogowie tylko i Buddhy wiedzą kiedy i jak się połączymy. Jestem jednak pewna, bardzo, bardzo pewna tego, że, — jeśli zechcesz pojąć mnie za żonę, — zdołam powrócić do ciebie... Pomnij na te słowa moje!”
Zamilkła, i niebawem zamknęły się jej oczy. Zmarła.
Nagao był szczerze przywiązany do O-Tei; śmierć jej pogrążyła go w głębokiej żałobie. Zrobił dla niej tablicę śmiertelną z wypisanem jej zokumyo, czyli imieniem doczesnem nieboszczki, a umieściwszy tę tablicę w butsudanie, — w buddyjskiej kapliczce domowego ogniska, — składał przed nią ofiary codzienne. Rozważał w sobie nieustannie te osobliwe, przedśmiertne zapewnienia O-Tei; a pragnąc uradować ducha zmarłej, wypisał uroczyste przyrzeczenie, że ją poślubi, gdy doń powróci w ciele innem. Tę obietnicę na piśmie opatrzył pieczęcią i umieścił w kapliczce obok śmiertelnej tablicy O-Tei.

Był jednak Nagao jedynym synem rodziców swych, musiał się tedy z czasem ożenić; rad nierad uległ naleganiom rodziny i pojął za żonę kobietę, jaką mu wybrał ojciec. Ożeniwszy się, nie zaniechał jednak składania ofiar przed tablicą O-Tei, i wspominał ją zawsze z wielkiem przywiązaniem. Powoli jednak zacierał mu się w pamięci jej obraz, — przygasał, jak sen, coraz to trudniej przypominany. A lata mijały.
W ciągu tych lat wiele nieszczęść skrupiło się na nim. Stracił rodziców, poczem zmarła mu żona, pochował wreszcie dziecko jedyne. I poczuł się samotny na świecie. Porzucił dom opustoszały i, aby zapomnieć o ciosach doznanych, podjął wielką podróż.

Pewnego dnia przybył do Ikao, górskiej wioski, słynnej z źródeł gorących i pięknych widoków okolicy. W miejscowej oberży powitała go dziewczyna, na której widok zabiło mu serce tak gwałtownie, jak mu się nigdy jeszcze nie zdarzyło: była tak dziwnie podobna do O-Tei, że począł się szczypać, aby upewnić się, że to nie sen. A gdy się zakrzątała koło gościa, rozniecając ogień, przynosząc mu posiłek, lub sprzątając pokój jego, — każdy jej gest i ruch wzbudzał w nim żywe wspomnienia wdzięku tej dziewczyny, z którą zaręczony był za młodu. Przemówił do niej, — odpowiedziała tym łagodnym, dźwięcznym głosem, którego słodycz przeniknęła go wskroś smutkiem i żałobą dni dawnych.
Więc, w zdumieniu wielkiem, zagadnął ją:
„Siostro, przypominasz mi tak bardzo osobę, którą znałem niegdyś, że, gdy weszłaś po raz pierwszy do pokoju, stanąłem jak wryty. Daruj mi więc, że zapytam skąd jesteś rodem i jakie jest twe imię?”
Nie zwlekając, odpowiedziała mu — niezapomnianym głosem zmarłej:
„Na imię mi O-Tei, ty zaś jesteś Nagao Chosei z Echigo, oblubieniec mój. Przed siedemnastu laty zmarłam w Niigata; wówczas dałeś przyrzeczenie na piśmie, że się ze mną ożenisz, kiedykolwiek powrócę na świat w innem ciele kobiecem, — a opatrzywszy to pismo pieczęcią, złożyłeś je w butsudanie obok tablicy z imieniem mojem. I oto jestem…“
Co ledwie rzekłszy, zemdlała.
Nagao ożenił się z nią; małżeństwo ich było bardzo szczęśliwe. Lecz nigdy potem nie zdołała sobie przypomnieć tej odpowiedzi, jaką mu dała na jego pytanie w Ikao, ani czegokolwiek z poprzedniego istnienia swego na świecie. Wspomnienie bytowania dawniejszego, — które zapłonęło w niej tajemnie w chwili ich spotkania się, — zgasło natychmiast i nie odżyło już nigdy.




POŻERACZ ZMARŁYCH


GDY Muso Kokushi, kapłan sekty Zen, wędrował przez prowincję Mino, zabłąkał się raz w głuchą okolicę górską, gdzie nie spotykał nikogo, ktoby mógł wskazać mu drogę. Szedł przed się bezradnie; a gdy tracił już nadzieję znalezienia noclegu, ujrzał zdala, na wierzchołku wzgórza, w oświetleniu ostatnich promieni słońca, małą pustelnię, zwaną anjitsu, zbudowaną dla mnichów samotnych. A choć wydała mu się raczej ruiną, pospieszał ku niej czemprędzej; zastawszy w niej starego kapłana, prosił go o nocleg gościnny. Stary odmówił opryskliwie, wskazując mu natomiast drogę do jakiejś wioszczyny w dolinie sąsiedniej, gdzie można znaleść nocleg i posiłek.
Muso trafił do owej wioski, składającej się zaledwie z tuzina chałup; został tam przyjęty uprzejmie i znalazł pomieszczenie u wójta. W głównej izbie tej chaty znajdywało się wówczas czterdzieści do pięćdziesięciu osób. Gościa zaprowadzono do pokoju osobnego, gdzie rychło przyniesiono mu posiłek i zgotowano dlań posłanie. Ponieważ był bardzo zmęczony, położył się wcześnie spać; lecz około północy zbudził go głośny szloch, rozlegający się w izbie sąsiedniej. Niebawem otworzyły się drzwi rozsuwane: do pokoju wszedł młodzieniec z latarnią w ręku i skłoniwszy się głęboko, rzekł:
„Wielebny panie, poczuwam się do obowiązku powiadomienia go, że jestem obecnie odpowiedzialną głową rodziny. Wczoraj byłem tylko synem najstarszym. Gdy pan zaszedł do nas, tak bardzo znużony, nie śmieliśmy niepokoić pana czemkolwiek: przemilczeliśmy zatem, że ojciec nasz zmarł przed kilkoma godzinami zaledwie. Ludzie, jakich pan widział w sąsiedniej izbie, to mieszkańcy wsi, przybyli dla oddania zmarłemu ostatniej posługi; obecnie udają się oni do wsi sąsiedniej, o trzy mile stąd, bo, — jak chce zwyczaj nasz, — ani jeden człowiek nie może pozostawać we wsi w tę noc pozgonną. Odprawiliśmy właśnie należne ofiary i modły i oddalamy się teraz, — ciało pozostaje samo we wsi. Dziwne rzeczy przytrafiają się zwykle w opustoszałym domu nieboszczyka; sądzimy przeto, że byłoby najlepiej, gdyby pan poszedł z nami. W sąsiedniej wsi znajdziemy dla pana dobre pomieszczenie. Gdyby jednak pan — jako kapłan, — nie bał się, szatanów i upiorów i gdyby go nie przerażała myśl pozostania samemu z nieboszczykiem, będziemy niezmiernie radzi, jeśli pan zechce korzystać tymczasem z ubogiego domu naszego. Wyznam jednak szczerze, że nikt z ludzi świeckich nie odważyłby się na pozostawanie w tym domu przez tę noc”.
Muso odparł mu na to:
„Za waszą uprzejmość i gościnność szlachetną jestem wam niezmiernie wdzięczny. Przykro mi jednak bardzo, żeście przemilczeli o śmierci ojca waszego. Byłem wprawdzie nieco zdrożony, lecz nie przeszkodziłoby mi to bynajmniej w spełnieniu obowiązków kapłańskich. Gdybyście mi o tem powiedzieli odrazu, zdołałbym odprawić nabożeństwo jeszcze przed waszym odejściem. Obecnie nie pozostaje mi nic innego, jak dopełnienie obrządków żałobnych po wyjściu waszem; pozostanę zatem przy ciele zmarłego aż do rana. Nie rozumiem dobrze, co chce pan powiedzieć, wyrażając pewne obawy co do bezpieczeństwa mego, — nie lękam się duchów i djabłów. Przestańcie więc niepokoić się o mnie”.
Młodzieńca uradowały najwidoczniej te zapewnienia księdza, gdyż dziękował mu za nie z wdzięcznością. Pozostali zaś członkowie rodziny, wraz z wieśniakami, zgromadzonymi w izbie sąsiedniej, dowiedziawszy się o łaskawej obietnicy księdza, pospieszyli również podziękować mu za nią. Poczem gospodarz rzekł doń:
„A teraz, wielebny panie, choć przykro nam, że pozostawiamy cię tu samego, musimy cię pożegnać. Obyczaj wioski naszej nie pozwala nikomu pozostawać tu dziś, po północy. Prosimy cię, panie, abyś dbał sam o potrzeby swej osoby czcigodnej, gdyż, pod nieobecność naszą, nie będzie komu usłużyć ci, jak należy. A gdyby ci się zdarzyło widzieć, lub słyszeć tej nocy coś niezwykłego, zechcesz nam to może opowiedzieć jutro, po powrocie naszym”.
Wszyscy wyszli z domu; kapłan jedynie pozostał w pokoju, gdzie spoczywał trup. Przed ciałem zmarłego rozłożone były zwykłe obiaty i płonęła lampka buddyjska, zwana tomyo. Ksiądz odczytał słowa nabożeństwa, odprawił obrządki żałobne, — poczem zapadł w medytację. W tych rozmyślaniach spędził kilka godzin śród głuchej ciszy, zalegającej nad wsią opustoszałą.
W chwili najgłębszego milczenia tej nocy wyłoniło się znagła w izbie jakoweś widmo bezszelestne, — upiór bezkształtny i potworny. Muso poczuł równocześnie, że stracił władzę w członkach i oniemiał. Widział tylko, że ów potwór pochwycił ciało zmarłego, jak gdyby łapami, i jął je pożerać — sprawniej niźli kot szczura. Rozpocząwszy od głowy, pochłonął całego trupa, wraz z włosami, kośćmi i całunem pogrzebnym. A gdy pożarł ciało zmarłego, zwrócił się do obiat, porozstawianych wokół, i zjadł je również. Poczem przepadł, nie mniej tajemniczo, jak się zjawił.

Gdy mieszkańcy wsi powrócili nad ranem, zastali księdza przed drzwiami chaty. Pokłonili mu się wszyscy, a gdy przestąpili próg i rozejrzeli się po izbie, nikogo nie ździwiło bynajmniej zniknięcie trupa oraz obiat, dlań złożonych. Gospodarz zaś rzekł do księdza:
„Wielebny panie, widzieliście prawdopodobnie tej nocy rzeczy bardzo niemiłe? Byliśmy wszyscy niezmiernie zaniepokojeni o pana, tembardziej cieszy nas obecnie, żeś zdrów i cały. Chętnie pozostalibyśmy tu z panem, gdyby to było możebne. Lecz, jakem to rzekł wczoraj, obyczaj wioski naszej nakazuje nam opuszczać chatę i wieś, nawiedzoną przez śmierć, aby trupa pozostawić samego. Ilekroć prawo to złamano, sprowadzano tem na nas wielkie nieszczęście. Lecz za każdym razem, gdy ulegle opuszczaliśmy wieś, przekonywaliśmy się za powrotem, że ciało nieboszczyka i obiaty złożone dlań znikały pod nieobecność naszą. Może pan poznał przyczynę tego zjawiska?”
Muso opowiedział im tedy o potwornym upiorze, który nawiedził pokój zmarłego i pożarł jego ciało wraz z obiatami. Nikogo nie ździwiła opowieść ta, a gospodarz zauważył:
„Wszystko, cośmy słyszeli od ciebie, wielebny panie, zgadza się z tem, co opowiadają sobie ludzie od dawien dawna”.
A Muso zapytał:
„Czy ksiądz, zamieszkały na wzgórzu, nie odprawia niekiedy nabożeństw za waszych zmarłych?“
„Jaki ksiądz?“ — zagadnął młody gospodarz.
„Ten, który wczoraj wieczór wskazał mi drogę do wsi waszej. Zachodziłem do jego pustelni na wzgórzu. Odmówił mi wprawdzie noclegu, lecz wskazał drogę do was”.
Słuchacze spoglądali na się ze zdumieniem, a gospodarz rzekł po chwili milczenia:
„Wielebny panie, niema tu w okolicy ani kapłana, ani pustelni na wzgórzu. Od kilku pokoleń nie było tu księdza, zamieszkałego w pobliżu”.
Muso nie poruszał już więcej tej sprawy, domyślając się, że uprzejmi gospodarze mają go w podejrzeniu, iż został otumaniony przez zmorę tej nocy. Pożegnawszy się jednak z nimi i otrzymawszy wskazówki co do dalszej drogi, postanowił raz jeszcze nawiedzić pustelnię na wzgórzu, aby się przekonać, czy istotnie nie padł ofiarą złudy. Znalazł niebawem owe anjitsu; a sędziwy jej mieszkaniec zaprosił go tym razem uprzejmie. Gdy przestąpił próg, pustelnik pokłonił się przed nim pokornie, wołając: — „Och, jakże się wstydzę! jakże się sromam!”
„Nie macie się czego wstydzić, żeście mi wczoraj odmówili noclegu, — rzekł doń Muso. — Wskazaliście mi drogę do wsi, gdzie przyjęto mnie bardzo gościnnie, — więc dziękuję wam za to”.
„Nie mogę udzielać nikomu noclegu, — odparł pustelnik, — więc nie tego się wstydzę. Sromam się, żeś mnie, panie, widział w mej postaci właściwej, — gdyż ja to byłem tym upiorem, który w twoich oczach pożarł tej nocy trupa i obiaty. Wiedz bowiem, wielebny, żem jest jikininki, — pożeracz ciał ludzkich. Miej zmiłowanie nade mną i pozwól mi się wyspowiadać z win moich, które skazały mnie po śmierci na takie bytowanie:
Dawno, bardzo dawno temu, byłem księdzem w okolicy odludnej. Na kilka mil wokół nie było innego kapłana, więc górale okoliczni znosili do mnie, z wielkich niekiedy oddali, ciała swych zmarłych, by ich nie grzebać bez obrządków świętych. Odprawiałem nabożeństwa i rytuały pogrzebne jedynie jako rzecz zyskowną, myśląc zawsze tylko o jedzeniu, piciu i strojach, jakie zapewnić mi miało powołanie me święte. Więc za to bezbożne sobkostwo odrodziłem się natychmiast po śmierci jako jikininki. Odtąd zmuszony jestem żywić się trupami tego ludu górskiego: pożeram zmarłych, jak to pan widział tej nocy… Zaklinam was, wielebny panie, ratujcie mnie: odprawcie za mą duszę nabożeństwo Segaki: wyzwólcie mnie modłami waszemi z ohydy takiego bytowania”.
Ledwie pustelnik wygłosił to błaganie, a znikł nagle z przed oczu kapłana, a wraz z nim znikła i pustelnia: — Muso Kokushi spostrzegł, że klęczy samotnie w trawie wysokiej nad omszałym nagrobkiem, typu „gorin-ishi”, wzniesionym najwidoczniej nad mogiłą księdza.




DYPLOMACJA KATA


Wydano rozkaz, aby stracenie skazańca odbyło się w ogrodzie Yashiki. Sprowadzono go tedy i kazano mu uklęknąć na piachu, pośrodku obszernego placu, przedzielonego szeregiem stopni kamiennych, t. zw. tobi-ishi, jakie widzieć można dziś jeszcze w parkach japońskich. Pachołkowie przynieśli kilka kubłów wody, oraz wory po ryżu, wypełnione żwirem. Klęczącego obłożono temi worami tak, że nie mógł się ruszyć. Przyszedł mistrz i obejrzał te przygotowania. Uznał widocznie, że wszystko jest w porządku, gdyż nie czynił żadnych uwag.
Nagle skazaniec krzyknął doń z za owych worów.
„Czcigodny panie, przestępstwo, za które zostałem skazany, popełniłem bezwiednie, sprawiła je tylko wielka głupota moja. A że, siłą Karmy, urodziłem się głupi, nie zawsze zdołałem uniknąć popełniania rzeczy niewłaściwych. Zabijać człowieka za głupotę jego, jest krzywdą, — a krzywda ta będzie pomszczona. Z równą pewnością, jak ty mnie zabijesz, ja będę pomszczony. Z nienawiści, jaką wywołujesz, zrodzi się zemsta, a zło, złem się odpłaci”.
Duch człowieka zabitego w chwili zaciekłej nienawiści dla zabójcy swego, mocen jest mścić się po śmierci. Wiedział o tem samuraj. Odpowiedział tedy skazańcowi uprzejmie, nieomal łagodnie:
„Wolno ci napędzać nam tyle trwogi, ile zechcesz, — po śmierci, oczywiście. Trudno mi jednak uwierzyć, abyś istotnie zamierzał to czynić, czem grozisz. Może zechcesz nam dać jakikolwiek znak twej nieprzejednanej nienawiści, — gdy głowa twa będzie już ścięta?“
„Gotówem ci dać nawet i znak taki“, — odparł straceniec.
„Doskonale! — rzekł samuraj, wyciągając z pochwy długi miecz. — W tej chwili zetnę ci głowę. Wprost naprzeciw ciebie jest stopień kamienny. Gdy głowa spadnie ci z karku, spróbuj wgryźć się zębami w ten kamień. Jeśli twój gniewny duch udzieli ci sił ku temu, wszyscy drżeć będziemy przed pomstą twoją... Czy spróbujesz ugryźć ten kamień?“
„Będę gryzł, będę gryzł! — krzyczał wściekle skazaniec. — Wgryzę się w kamień!“
Błysk miecza, świst i zgrzyt ciosu: spętane ciało straceńca opadło na wory ryżowe, — dwie strugi krwi chlusnęły z szyi kadłuba, — głowa zwaliła się w piach i potoczyła się powoli pod stopień kamienny. Tu poderwała się nagle z ziemi i wgryzła się rozpaczliwie w górny zrąb kamienia, by po chwili opaść bezwładnie.
Nikt nie rzekł ani słowa. Pachołkowie spoglądali z przerażeniem na mistrza. Lecz jego nie stropiło, zda się, to wszystko. Wyciągnął miecz w stronę najbliżej stojącego pachołka, który strugami wody z kubła zlewał okrwawione sieczysko od głowni aż po koniec ostrza i skrawkami miękkiego papieru wycierał stal z wielką starannością… Tak się zakończyła część oficjalna zajścia całego.

W ciągu długich miesięcy pachołkowie i służba żyli w trwodze nieustannej przed zemstą duchów. Żaden z nich nie wątpił bowiem, że ziści się pomsta zapowiedziana; a ten stały lęk sprawiał, że widzieli i słyszeli rzeczy urojone. Przerażał ich szum wiatru w gajach bambusowych, a nawet pomykające cienie pod drzewami ogrodu. Uradzili wreszcie między sobą udać się do pana z prośbą, by za mściwą duszę straceńca kazał odprawić uroczyste nabożeństwo Ségaki.
„Jest to zupełnie zbyteczne, — odparł samuraj, gdy najstarszy z pachołków wyłuszczył mu tę prośbę. — Rozumiem dobrze, że lękacie się tej zaciekłej mściwości człeka, w chwili jego stracenia. Ale w danym wypadku nie macie się czego obawiać”.
Pachołek spojrzał nań ze zdumieniem nie śmiejąc zapytać o przyczynę tego niepokojącego, bądź co bądź, wyznania.
„O, przyczyna jest bardzo prosta! — rzekł samuraj, odgadując jego wątpliwości. — Tylko ostateczne zamierzenia tego mściwca, prawdziwie ostatnia jego myśl, mogłyby stać się dla nas niebezpieczne. Dlatego zażądałem, aby dał nam znak po śmierci, odwróciło to bowiem jego ducha od bezpośrednich myśli o zemście. Umarł z tą jedynie myślą zaciętą, aby wgryźć się w kamień; i to zdołał też osiągnąć, — o wszystkiem innem musiał zapomnieć w zawziętości ostatniego pragnienia. Możecie zatem pozbyć się wszelkiej trwogi z jego powodu“.
Istotnie, zmarły nie niepokoił ludzi bynajmniej. Nie przytrafiło się nic z tego wszystkiego, czego się obawiano.




TAJEMNICA NIEBOSZCZKI


W prowincji Tamba żył niegdyś kupiec bogaty, imieniem Inamuraya Gensuké. Miał on córkę, zwaną O-Sono. Ponieważ było to dziewczę roztropne i ładne, myślał zatem, że byłaby szkoda, aby wyrosnąć miała jedynie z takim zasobem wiedzy jakiego udzielić jej mogli bakałarze miejscowi. Powierzywszy ją tedy opiece ludzi zaufanych, wysłał ją do Kyoto, aby otrzymała tam dworne wykształcenie dam stołecznych. Po skończonej edukacji wydał ją zamąż za jednego z przyjaciół domu, kupca Nagaraya. Żyła z nim szczęśliwie lat cztery niespełna, gdyż, pozostawiwszy mu jedyne dziecko, — syna, — O-Sono zachorowała nagle i zmarła w cztery lata po zamężciu.
W nocy po jej pogrzebie mały synek O-Sono oznajmił nagle, że mama powróciła i że znajduje się w tej chwili w pokoju, na górze. Uśmiechnęła się doń, ale przemówić nie chciała; więc się mały przestraszył i uciekł. Ktoś z rodziny poszedł na górę i stężał z przerażenia, ujrzawszy w świetle małej lampki, umieszczonej przy szafie, postać zmarłej. Stała pochylona nad tansu, czyli skrzynią w kształcie komody, w której złożone były jej stroje i ozdoby. Głowę jej i ramiona widać było wyraźnie; poniżej zacierały się jej kształty, — był to jakgdyby cień połowiczny i przezroczy, ni to odbicie jej postaci w wodzie.
Domownicy wielce przerażeni wyszli czemprędzej z tego pokoju. I jęli naradzać się między sobą. Teściowa O-Sono rzekła: „Kobiety przywiązują się niemądrze do swych szmatek i drobiazgów, a O-Sono ważyła je sobie wielce. Powróciła więc, by rzucić na nie okiem. Czynić to zwykło wiele zmarłych osób, — o ile się ich rzeczy nie odda do najbliższej świątyni. Gdy zaniesiemy do świątyni szaty i pasy O-Sony, duch jej uspokoi się zapewne”.
Postanowiono uczynić to jaknajprędzej. Rankiem opróżniono tedy komodę, a suknie i stroje O-Sony złożono w świątyni. W nocy ukazała się jednak znów, zapatrzona i tym razem w skrzynię strojów swych. Powtórzyło się to nocy następnej, nie ustawało i później, — zjawiała się co noc. Dom cały siał wokół lęk i grozę.

Teściowa O-Sony udała się do świątyni i opowiedziała wszystko kapłanowi, prosząc go o radę duchowną. Była to świątynia sekty Zen, a kapłan jej naczelny słynął jako mąż uczony pod imieniem Daigen Osho. Rzekł do niej: „Musi być w tym pokoju coś, co niepokoi ducha zmarłej; znajduje się to, albo w samem tansu, albo tuż obok”. — „Opróżniliśmy tansu z wszystkich sukien, — odparła kobieta, — obecnie niema w niem nic”.
„Przyjdę tedy do was dziś wieczór i będę czuwał w nocy, aby zbadać rzecz całą. Proszę wydać zlecenie w domu, aby nikt nie odważał się zachodzić do pokoju, w którym będę stróżował, — chyba że zawołam was”.

Jakoż po zachodzie słońca zjawił się u nich Daigen-Osho i zajął ów pokój, przygotowany na jego przyjęcie. Pozostawał w nim sam, odczytując sutry, — nie zjawiało się nic, póki nie nastała godzina szczurów. Wówczas zarysowała się nagle w powietrzu postać O-Sono, zwrócona twarzą do tansu z oczyma uparcie utkwionemi w ten sprzęt.
Kapłan jął wygłaszać przepisane w takich razach formuły i, przemawiając do zjawy O-Sono jej imieniem pośmiertnem, rzekł:
„Przybyłem tu, aby ci przynieść ulgę. W tej skrzyni znajduje się najwidoczniej coś, co napełnia cię niepokojem. Spróbuję odnaleźć to dla ciebie”.
Zjawa skinęła jak gdyby zlekka głową, a ksiądz powstał i otworzył szufladę owej komody. Była pusta. Otwierał tedy po kolei drugą, trzecią, czwartą, — przeglądał je skrupulatnie, przeszukiwał tyły i boki szuflad, — nie znalazł jednak nic. Zjawa tkwiła wciąż na tem samem miejscu zapatrzona uparcie w ów sprzęt. „Czego ona tu szuka?“ — myślał ksiądz. Nagle przyszło mu do głowy, czy nie znajduje się coś pod papierem, którym wyłożone były te szuflady. Podjął tedy papier w pierwszej szufladzie, — nie znalazł nic. Przeszukuje w ten sposób drugą i trzecią, — również nic. Wreszcie pod papierem ostatniej szuflady znajduje list. „Czy to cię niepokoiło?” — pyta. Widmo kobiety zwraca się nagle ku niemu, — nie odrywając od listu zaniepokojonego spojrzenia. „Czy mogę spalić to za ciebie?” — pyta. Skłoniła głowę. „Spalę to z samego rana w świątyni. I nikt, — obiecywał, — nie przeczyta tego listu, prócz mnie”. Postać uśmiechnęła się i znikła.

Świtać już zaczęło, gdy kapłan zeszedł na dół do rodziny, oczekującej go z niepokojem. „Nie obawiajcie się, — rzekł, — już się ona tu nie ukaże więcej“. — Jakoż nie zjawiła się już nigdy.
List został spalony. Był to list miłosny z czasów edukacji O-Sony w Kyoto. Lecz kapłan jedynie znał jego treść, a tajemnica ta zmarła wraz z nim.




SEN


W miejscowości zwanej Toïchi, w prowincji Yamato żył Goshi, imieniem Miyata Akinosuké. (W feudalnych czasach Japonji, — winienem tu nadmienić, — istniała wolna i uprzywilejowana klasa osiadłych na roli żołnierzy, odpowiadająca yeomen’om angielskim, a zwana: Goshi).
W ogrodzie Akinosuki rósł olbrzymi, prastary cedr, w którego cieniu spoczywał gospodarz zwykle w dnie upalne. W spiekotę któregoś popołudnia zasiadł pod tym cedrem z dwoma przyjaciółmi. Przy winie i gawędzie z nimi opadła go znienacka senność, — nie mogąc jej opanować, prosił przyjaciół, aby mu wybaczyli, iż zdrzemnie się nieco w ich obecności.
A gdy położył się u stóp drzewa, przyśnił mu się taki oto sen:
Ledwie spoczął, ujrzał, że z sąsiedniego wzgórza zbliża się do jego ogrodu wspaniały orszak jakiegoś wielkiego księcia; powstał więc, aby mu się lepiej przyjrzeć. Była to świta olbrzymia, wspanialsza od tych wszystkich, jakie widywał kiedykolwiek w życiu; a zmierzała ona najwidoczniej wprost do jego domu. Na końcu tego orszaku ujrzał gromadę strojnych paziów, ciągnących wspaniałą karetę dworską, t. z. gosho-guruma, wysłaną jedwabiem błękitnym. Zbliżywszy się do jego domu, zatrzymała się ta kalwakata cała; a wielce strojny pan, — osobistość widać znaczna, — przystąpił do Akinasuki i rzekł z głębokim ukłonem:
„Czcigodny panie, widzisz przed sobą wasala władcy Kokuo z Tokoyo. Z rozkazu mego miłościwego pana pozdrawiam cię w jego wysokiem imieniu i oddaję się całkowicie na usługi twoje. Mam powiadomić cię zarazem, iż Jego Wysokość raczy oczekiwać cię w pałacu. Zechcij przeto niezwłocznie zasiąść w tej karecie dworskiej, którą król przysyła ku twej wygodzie w podróży”.
Usłyszawszy to, pragnął Akinosuké odpowiedzieć godnie na zaproszenie, był jednak zbyt zdumiony i zakłopotany, by móc rzec cokolwiek. A że poczuł równocześnie, iż opuściła go wola wszelka, nie pozostawało mu zatem nic innego, jak zastosować się do życzenia wasala. Siadł tedy do karety. Kerai, czyli wasal, usadowił się obok niego i dal znak młodzieńcom w zaprzęgu; ci pochwycili wraz sznury jedwabne i zwrócili wielki pojazd w południową stronę; — ruszono w podróż.
Ku wielkiemu zdumieniu Akinosuki, powóz zatrzymał się bardzo rychło u potężnych dwupiętrowych wrót w stylu chińskim. Nic podobnego nie widział dotychczas Akinosuké. Wasal wysiadł tymczasem i rzekł: „Idę zameldować przyjazd dostojnego gościa”; — poczem znikł natychmiast. Akinosuké ujrzał po chwili, że na gościńcu, wiodącym ku wrotom, ukazało się dwóch panów w wytwornych szatach z purpurowego jedwabiu w czapach spiczastych, świadczących o wysokiej godności tych osób. Złożyli mu oni ukłon pełen uszanowania, pomogli wysiąść z karety i powiedli go przez wielkie wrota i rozległy za niemi ogród do pałacu, którego front rozciągał się kilka mil na wschód i tyleż na zachód. Akinosuké został wprowadzony do sali przyjęć, przeogromnej i pełnej przepychu. Przewodnicy posadzili go na miejscu honorowem, sami zaś zasiedli pokornie w pewnem oddaleniu. Służebne strojne roznosiły tymczasem przekąski i napoje. Gdy Akinosuké posilił się nieco, obaj dworacy w szatach purpurowych ukłonili się znów głęboko i zwrócili się doń z tem przemówieniem, — zagadując przytem naprzemian, jak każe etykieta dworska:
„Spadł na nas zaszczytny obowiązek powiadomienia pana…” „z jakiego powodu we zwano go tutaj…” …„Miłościwy Pan i król nasz życzy sobie, abyś został jego zięciem…” „Jest jego pragnieniem i rozkazem, aby dziś jeszcze odbył się ślub…” „z Jej Wysokością, jaśnie księżniczką, dziewiczą córką królewską…” „Zaprowadzimy pana niezwłocznie do sali tronowej…” …„gdzie oczekiwać go będzie Najjaśniejszy Pan…” „Musimy jednak pana wprzódy…” „przyodziać w odpowiedni strój galowy”.
Wypowiedziawszy to wszystko, obaj przewodnicy Akinosuki powiedli go do alkowy, w której stała wielka skrzynia ze złotej laki. Otworzywszy tę skrzynię, dobyli z niej liczne szaty i pasy z wielce cennych tkanin, oraz wspaniałe kamuri, czyli turban królewski. Przyodziany wspaniale, jak przystało na narzeczonego księżniczki, — został Akinosuké wprowadzony do sali audjencjonalnej, gdzie w czarnym kołpaku władzy najwyższej i w żółtych jedwabiach siedział na tronie sam Kokuo z Tokoyo. Otaczało tron z prawej i lewej strony mnóstwo dygnitarzy, znieruchomiałych i wyniosłych, jak posągi w świątyni. Akinosuké wkroczył między nich i oddając hołd królowi, padł, jak należy, trzykrotnie na twarz. Król powitał go łaskawie i rzekł:
„Powiadomiono cię już, w jakiej sprawie zostałeś wezwany przed oblicze Nasze. Postanowiliśmy, byś został, adoptowanym przez Nas, małżonkiem jedynej córki naszej; — uroczystości weselne odbędą się natychmiast”.
Gdy król zamilkł, rozległa się radosna fanfara muzyki; z poza zasłony wystąpił korowód pięknych dam, aby towarzyszyć Akinosuce do pokojów księżniczki.
Olbrzymia hala, w której odbyły się uroczystości weselne, ledwie pomieścić zdołała wszystkich widzów i gości. Wszyscy składali głębokie ukłony Akinosuce, gdy zajmował miejsce naprzeciw córy królewskiej na podnóżku, zawczasu dlań przygotowanym. Niebiańskiej urody wydała mu się narzeczona, a szaty jej tak piękne, jak niebo samo w czas letni. Odprawiono wesele huczne.
Poczem odprowadzono nowożeńców do przygotowanych dla nich apartamentów w drugim skrzydle pałacu, gdzie przyjmowali powinszowania, oraz dary ślubne od wielu osobistości znacznych.
Po kilku dniach wezwano znów Akinosuké do sali tronowej. Król przyjął go tym razem jeszcze łaskawiej i rzekł doń:
„W południowo-zachodniej stronie naszego państwa leży wyspa, zwana Raishu. Mianowaliśmy cię jej gubernatorem. Znajdziesz tam lud wierny Nam i uległy; prawa ich jednak nie są dotychczas uzgodnione z prawami Tokoyo, a obyczaje tamtejsze nie są należycie uregulowane. Powierzamy ci nadewszystko możliwie największą poprawę tamtejszych stosunków społecznych i życzymy sobie, byś rządził łagodnie i mądrze. Niezbędne przygotowania do twej podróży zostały już poczynione”.
Akinosuké opuścił tedy pałac królewski w towarzystwie swej małżonki, oraz licznej świty rycerzy i urzędników, by w najbliższym porcie wsiąść na okręt państwowy, jaki mu król dał do rozporządzenia. Pomyślne wiatry zaniosły ich szczęśliwie do Raishu; zacna ludność wyspy przybyła gromadnie na ich powitanie.

Akinosuké przystąpił niezwłocznie do sprawowania nowych obowiązków. Okazały się one niezbyt ciężkie. Pierwsze trzy lata rządów swych poświęcił nieomal wyłącznie wydawaniu i przeprowadzeniu nowych praw; a że miał mądrych doradców, praca ta nie stawała się dlań nigdy uciążliwą, A gdy wszystko zostało ukończone, pozostał mu już tylko jeden obowiązek urzędowy: współudział w ceremonjach i rytuałach, nakazanych przez prastary obyczaj tamtejszy. Klimat tego kraju był taki zdrowy, a ziemia tak urodzajna, że nieznane tam były choroby i nędza, a ludność zacna nie przestępowała nigdy praw. Akinosuké rządził w Raishu jeszcze lat dwadzieścia; a w ciągu tych dwudziestu trzech lat pobytu na wyspie nawet przelotny cień smutku nie zachmurzył życia jego.
Lecz w dwudziestym czwartym roku spotkało go wielkie nieszczęście: zachorowała i zmarła mu żona, pozostawiwszy siedmioro dzieci: — pięciu synów i dwie córki. Pochowano ją z wielką okazałością na wierzchołku pięknego wzgórza w okręgu Hanryoko, wznosząc wspaniały pomnik nad jej mogiłą. Lecz śmierć żony tak przygnębiła Akinosukę, że omierzło mu życie własne.

Gdy minął przepisany czas żałoby, przybył do Raishu poseł królewski z pałacu w Tokoyo. Poseł ów wręczył Akinosuce pismo kondolencyjne i rzekł:
„Oto słowa, jakie nasz Najjaśniejszy Pan, król Tokoyo, kazał mi tu powtórzyć: — Pragniemy odesłać was z powrotem do waszego ludu i ojczyzny. Siedmioro pozostałych dzieci bierze natomiast król pod opiekę swoją, jako wnuki i wnuczki swe. Nie troskajcie się przeto o nie”.
Otrzymawszy ten rozkaz, poczynił Akinosuké posłusznie natychmiastowe przygotowania do wyjazdu. Załatwiwszy wszystkie sprawy własne i pożegnawszy uroczyście swych doradców i najbardziej zaufanych urzędników, udał się do portu, żegnany z wielkimi honorami. Oczekiwał nań, umyślnie po niego wysłany okręt, który wypłynął wnet na wody modre, pod błękit nieba, którym zasnuła się wnet w oddali i wyspa Raishu, by zszarzeć niebawem w oczach i zniknąć na zawsze…
I oto Akinosuké zbudził się nagle pod drzewem cedrowem ogrodu swego.
Przez chwilę był zdumiony i oszołomiony całkiem. Niebawem spostrzegł jednak, że obaj przyjaciele jego siedzą wciąż jeszcze opodal, pijąc i gawędząc, jak wprzódy. Przyglądał się im w osłupieniu i zawołał wreszcie: „Jakież to dziwne!…”
„Akinosuké śnił zapewne, — zaśmiał się jeden z jego towarzyszy — I cóż tak dziwnego przyśniło się tobie?”
Akinosuké opowiedział sen swój, — sen o dwudziesto-trzech letnim pobycie na wyspie Raishu, krainy Tokoyo. Towarzysze jego byli bardzo tem ździwieni, gdyż nie spał dłużej nad kilka minut.
Jeden z nich rzekł:
„Istotnie widziałeś we śnie rzeczy przedziwne. Lecz i my spostrzegliśmy coś osobliwego, gdyś zasypiał. Mały, żółty motyl trzepotał się przez chwilę tuż nad twoją twarzą, — nie spuszczaliśmy go z oczu. I widzieliśmy, jak przysiadł niebawem pod drzewem, tuż obok ciebie. Prawie w tejże chwili wystąpiła z ziemi duża, bardzo wielka, mrówka i, pochwyciwszy owego motyla, wciągnęła go do swej jamy. A gdyś się budził, ujrzeliśmy ponownie owego motyla, jak dobywszy się z jamy, zatrzepotał się znów nad twarzą twoją. Poczem przepadł nagle, gdzie? — niewiemy”.
„Była to może dusza Akinosuki? — wtrącił towarzysz drugi. — Ja bo miałem to wrażenie, że ów motyl wfrunął w jego usta. Lecz nawet gdyby to była istotnie dusza Akinosuki, nie tłumaczyłoby to bynajmniej snu jego”.
„Może mrówki wytłomaczą nam ten sen, — rzekł pierwszy rozmówca. — Mrówki to osobliwe stworzenia; kto wie, czy nie czaroludki! Pod tym cedrem znajduje się niewątpliwie wielkie mrowisko”.
„Zobaczmy!” — wykrzyknął Akinosuké, wielce wzburzony tem przypuszczeniem. I pobiegł czemprędzej po łopatę.
Okazało się niespodzianie, że ziemia wokół cedru jest przeryta podkopami wielkiego mrowiska: a te podziemne budowle z gliny, traw zwiędłych i drobnego chrustu były dziwnie podobne do minjaturowych miast. Pośrodku jednej z budowli takich, o wiele szerszej od wszystkich innych, mnóstwo małych mrówek roiło się wokół mrówki wielkiej — o żółtawych skrzydłach, a długiej, czarnej głowie.
„Ależ, to król z mego snu! — wykrzyknął Akinosuké, — a oto pałac w Tokoyo!… Co za dziwy!… Raishu powinno się znajdować gdzieś na południo-zachód: — po lewej stronie tego wielkiego korzenia… Dalibóg! oto i Raishu!… Dziwne, przedziwne!... Jestem pewien, że znajdę teraz nawet i wzgórze Hanryoko, wraz z grobem księżniczki…”
Przeszukiwał bez końca zburzone mrowisko i znalazł wreszcie minjaturowe wzgórze, a na jego wierzchołku opłukany w strumieniu krzemień maleńki, kształtu nagrobków buddyjskich. Pod nim zaś odnalazł, zasklepione w glinie, martwe ciało mrówki…




HORAI
(KRAINA SZCZĘŚLIWOŚCI)


Błękitna zjawa głębin, gubiących się na wyży: — morze i niebo, przezierające przez mgłę świetlistą. Dzień wiosenny, porankowa pora.
Niebo jedynie i morze, — otchłań lazuru… Na przedzie — zwełnione fale w rozbryzgach srebrzystych i kłębiące się wokół piany. Nieco dalej — bezruch, i nic, ponad barwę! — przepojona światłem, ciepła niebiesczyzna wód, stapiająca się w dali z błękitem powietrza. Widnokręgu nie ma tu zgoła, jest toń i dal jedynie, — po bezkresy: nieskończone wgłębienia przestrzeni chłoną wejrzenie twe, przed którem wynurzają się gdzieniegdzie w łukach wyżyny jakoweś, — im wyżej zaś, tem bardziej nasyca się barwa. A w tej dali nieścigłej, w roztopie toni modrej zawisa zwiewna, nikła zjawa pałacowych wieżyc, o dachach spiętrzonych i wgiętych w księżycowe rogi, — sędziwych czasów i niewidzianego przepychu widmo na niebie, w słońcu tak pogodnem, jak wspomnienie radosne.
Co spróbowałem tu opisać — to Kakemono, czyli malowany na jedwabiu obraz japoński, wiszący oto na ścianie alkowy mojej. Zwie Się on Shinkiro: — złudą powietrzną, mirażem. Zarysy tego mirażu są jednak zbyt wyraziste, aby mogły wprowadzić w błąd: patrzymy niechybnie na lśniące wrota Horaju, — krainy szczęśliwości: oto księżycowe rogi pałacu Króla Smoków; a choć nakreśliła je ręka współczesnego artysty japońskiego, są to niewątpliwie zarysy budowli chińskich z przed dwudziestu przeszło wieków.
Księgi chińskie z onych czasów powiadają:
W Horaju nie masz śmierci i cierpienia; a zimy nie bywa tam wcale. Kwiaty nie więdną tam nigdy i nie zdarza się, by owoce chybiały. A ktokolwiek zakosztował, choćby raz tylko, owoców tych, — nie zazna w życiu głodu i pragnienia. W Horaju rosną czarodziejskie zioła: So-rin-shi, Riku-go-aoi i Ban-kon-to, leczące wszelkie choroby. Wyrasta tam i trawa magiczna Yo-shin-shi, przywracająca życie zmarłym, a zraszana źródłem cudotwórczym, z którego łyk jeden wystarczy, aby zapewnić każdemu młodość wieczną. Lud Horaju jada z maleńkich miseczek ryż, którego z tych naczyń póty nie ubywa, — póki jedzący nie nasyci się wreszcie. Pija ten lud wino z czarek malutkich, których póty opróżnić nikt nie zdoła, — choćby pił nie wiedzieć jak długo, — póki go nie ogarnie błoga senność upojenia.
Takie i tym podobne rzeczy opowiadają o Horaju legendy z czasów dynastji Shin. Wątpliwe jest jednak, czy ludzie, spisujący owe legendy widzieli kiedykolwiek Horaj, bodajby jako złudę powietrzną. W krainie szczęśliwości nie ma bowiem takich owoców, któreby zdołały nasycić głód człeczy na zawsze, — nie ma w niej trawy magicznej, wskrzeszającej zmarłych, — ani młodości źródła czarodziejskiego, — ani, niewyczerpanych, jak studnie, miseczek z ryżem, — ani czarek wina bezdennych. Nieprawdą jest, by cierpienie i śmierć nie miały dostępu do krainy szczęśliwości, — nieprawdą i to, że nie bywa tam zimy. Zima w Horaju jest mroźna, wichry przenikają tam człeka wskroś, a olbrzymie zwały śniegu zalegają dachy pałacu Króla Smoków.
Są mimo to w Horaju rzeczy przedziwne; a o najdziwniejszej z nich nie wspomina żaden pisarz chiński: — jest nią atmosfera Horaju, właściwa jedynie tej krainie. Dzięki niej jest światło Horaju bielsze, niż gdziekolwiek na świecie, — jest to świetlistość mleczna, nigdy nie rażąca blaskiem, dziwnie przeźrocza, a łagodna zarazem.
Nie jest to atmosfera z okresu człowieka na ziemi: jest ona niezmiernie stara, tak stara, że ogarnia mnie przerażenie, ilekroć próbuję wyobrazić sobie jej pradawność, Nie jest to bynajmniej mieszanina tlenu z azotem, nie powietrze bowiem tworzy tę atmosferę, lecz duch, — substancja niezliczonych miljardów generacji dusz, stopionych w przeogromną przezroczość, — dusz takich, których myślenie było całkowicie odmienne od dróg myśli naszej. Ktokolwiek ze śmiertelnych wchłonie w siebie tę atmosferę, w tego krew przenika wibracja tych duchów i, odmieniając mu zmysły, przekształca jego pojęcia o przestrzeni i czasie: odtąd widzi wszystko tak, jak oni widzieli, odczuwa, — jak czuli oni, a myśli tak, jak oni myśleć zwykli. Niczem sen łagodny, jest to zmysłów przekształcenie; a przez nie widziany mógłby być Horai opisany tak oto:
Ponieważ w Horaju nie znają a, serce ludzi nie starzeje się tam nigdy. A mając w sercach młodość dozgonną, ludzie w Horaju uśmiechają się od urodzenia aż do śmierci; chyba, że bogowie ześlą na nich cierpienie; ludzie z Horaju przysłaniają wówczas oblicza, zanim nie minie ich troska. Kochają się przytem wzajemnie i ufają sobie, jak członkowie jednej rodziny. Mowa ich kobiet jest jak świegot, ponieważ serca kobiece mają tam promienność dusz ptaszęcych, a gdy dziewczęta igrać tam poczną, trzepot ich rękawów szerokich jest jak poszum skrzydeł rozpostartych. W Horaju ukryty przed oczyma ludzi bywa ból jedynie, gdyż niema tam powodu do uczucia wstydu; — niczego tam też nie zamykają, ponieważ kradzież zdarzyć się tam nie może; to też za dnia i w nocy otwarte są tam drzwi wszystkie, gdyż niema tam powodu do obawy. A ponieważ mieszkańcy Horaju, — acz śmiertelni, — to drobny ludek gnomów, więc ich domy i sprzęty, za wyjątkiem pałacu Króla Smoków, są małe, wdzięczne i dziwokształtne: — te gnomy jadają istotnie ryż z maleńkich miseczek i piją wino z czarek malutkich…
Nie jedno w tym urojonym obrazie podsunęło może zachłyśnięcie się ową atmosferą duchową, nie wszystko jednakże. Gdyż urok pokoleń zmarłych jest tylko urokiem Ideału: czarem nadziei odwiecznej; — a niejedno z tej nadziei ziściło się wszak w wielu sercach, — prostotliwem pięknem niesamolubnego życia, — dobrotliwością kobiet…
Złe wichry z Zachodu hulają dziś po Horaju; atmosfera magiczna ulotniła się zeń, niestety pod temi wichrami. Roztargana w strzępy przewiewa nad krainą, jak te smugi naświetlonych chmur w krajobrazach malarzy japońskich. I jedynie przez te strzępy czaroludkowej mgławicy zdołacie i dziś jeszcze dojrzeć niekiedy Horai, — poza tem nigdzie już. Pomnijcie, że Horai zwie się również i Shinkiro, złudą powietrzną, — wizją rzeczy nieuchwytnych. Wizja przygasa, aby już nigdy nie ukazać się zjawą żywą, — chyba w obrazach jedynie, w poezji i w rojeniach…





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lafcadio Hearn i tłumacza: Wacław Berent.