Orły podkarpackie/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Orły podkarpackie
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo „Pobudki“
Data wyd. 1938
Druk Spółka Wydawniczo-Drukarska „Kadra“
Miejsce wyd. Przemyśl
Ilustrator Ary Sperski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


F. A. OSSENDOWSKI
ORŁY
PODKARPACKIE
POWIEŚĆ
WYDAWNICTWO POBUDKI“
PRZEMYŚL
1938




SPÓŁKA
WYDAWNICZO-DRUKARSKA




„KADRA“
WARSZAWA, DŁUGA 50

OKŁADKĘ I RYSUNKI W TEKŚCIE WYKONAŁ ARY SPERSKI







ROZDZIAŁ I.
NA ŁOSIŃCU.

W roku Pańskim 1409-ym niezwykle surowa wypadła w Beskidzie zima.
Takiej nie pamiętali najstarsi nawet ludzie po osadach, co to tu i ówdzie wdarły się już do puszczy pomiędzy źródliskami Sanu, Stryja i Dniestru.
Wcześnie, bo już w październiku, stuknęły mrozy i wypadł śnieg głęboki, który białą pokrywą otulił szczyty Szymonki, Tarnicy, Pikuja, Halicza, Petrykowa, Dołhej, Paraszki Synowódzkiej i Zełeminu, ozdobił puszystymi czapami szerokie łapy świerków i jodeł a pod lodową skorupą ukrył bieg rzek i potoków. Mróz tężał z dnia na dzień i już pierwszego listopada niedźwiedzie pokładły się po barłogach, wilki poczęły gromadzić się w zgraje — nieomylny znak długiej i ostrej zimy, jelenie zaś, łosie, tury i żubry zbiegły z wysokich połonin do zacisznych, przed mroźnymi wichrami zasłoniętych ostępów puszczańskich.
Na polanach, od niepamiętnych, ponoć Bolesławowych czasów nazywanych Łosińcem i Ilnikiem i na innej jeszcze — rozwidlonej, niby oścień o pogiętych zębach, ciągnącej się wzdłuż Stryja, nad małą rzeczułką Jabłonką i potokiem Litmirz, stało wonczas może z pięćdziesiąt chat — niskich, z grubych modrzewiowych belek zbudowanych o strzechach z dranic, płytami kamiennymi przyciśniętych do belek stropowych. Chaty stały z dala jedna od drugiej, ale nie dalej niż na jedno strzelanie z łuku lub kuszy. Samych domów nikt by nie zobaczył ani z rzeki, ani z drogi, ciągnącej się po skraju polan. Stały bowiem za wysokimi palisadami z krzepkich, grubych palów świerkowych i dębowych u góry mocno zaostrzonych. Tylko dymy słupami uchodzące w niebo świadczyły, że za tymi zagrodami obronnymi płynie życie ludzkie.
Pewnego dnia o świcie kilka naraz kobiet wyszło za bramy i stanęło wzrok zwracając ku górom.
Smutne i trwożne ich oczy widziały tylko biało-czarną szczecinę świerków pnących się po spychach, a wyżej — białą górską grań.
Postawszy tak długą chwilę westchnęły wyrzucając kłęby zmarzniętej pary i poszły z powrotem do zagród starannie zamykając bramę i furtkę na wszystkie zawory.
Czegoż wyglądały te niewiasty stroskane, odziane w szare i bure sukmany, onucze wełniane i kierpce ze skóry surowej po skraju rzemienną zawłoką drobno pomarszczone? Na co czy na kogo czekały z niepokojem i utęsknieniem?
Szczególnie ta jedna — najdorodniejsza, niebieskooka i rumiana, co to kilka już razy za „tyn“ swej zagrody wychodziła a, ponieważ słońce świeciło już na dobre i roziskrzyło naledź, śnieżną sadź na drzewach i szczyty wierchów, to oczy dłonią przysłoniwszy wzroku nie odrywała od dalekiej i białej grani i coś szeptała nieruchomymi z zimna wargami.
Żeby odpowiedzieć na to pytanie trzeba było być na Łosińcu dziesięć dni temu albo przenieść się nagle w góry, gdzie pomiędzy wysokimi szczytami utworzyła się przerwa, z której od polskiej strony pędził na nizinę San, a z węgierskiej — mknęły wspienione strugi Uhu i Latorycy.
Owa dorodna niewiasta z zagrody na Łosińcu miała na imię Oluchna a była żoną Janka Zawiszy, przezwiskiem „Węgrzyn“, bo czarny był na twarzy, wąsy i brodę miał krucze, niczym prawdziwy Węgrzyn z Hommony czy z Munkaczu; inni znów wołali nań — „Janko Łysy“, bo osiadł na Łosińcu, ojcowiznę w Łysej porzuciwszy, gdyż z braćmi o podział schedy swarzył się srodze. Ale i łysawy też był, bo mu hełm żelazny po kilku wyprawach wojennych mocno już przetarł czarną czuprynę.
Patrząc na góry, zda się, martwe i pustynne, przypominała sobie Oluchna Jankowa, co tu zaszło tak niedawno i całe życie codzienne, spokojne, ustalone, zmieniło nagle i wzburzyło.
— Życie spokojne, ustalone? Hej, kiedyż to ono było spokojne i ustalone? — myśli Oluchna i z gorzkim uśmiechem odpowiada sobie bez słów: — Nigdy, nigdy na tej pustoszy!
Przed dwiema niedzielami od możnego pana Zakliki, który z Krakowa wonczas od króla zjechał do Sambora, by ten gród podgórski oporządzić: wały nowe nasypać, fosy przekopać i mury o dziesięć dłoni podnieść, goniec, co koń wyskoczy, przybiegł.
Na Łosińcu wszyscy poznali w onym gońcu Prandotę z gniazda Chłopickiego, co to mieli zawołanie „Czobotarowicz“. Ów Prandota w pancernej chorągwi starosty stryjskiego Toporczyka Zakliki znak nosił w hufcu starościńskim i przed kilku laty wsławił się pod wodzą Zbigniewa z Brzezia w bitwach z witeziami moskiewskimi, gdy to król Władysław brata Witolda zbrojnie wspomagał po pokoju raciąskim, kiedy to Polska i Litwa postanowiły wspólnie przeciwko Krzyżakom stawić czoło.
Chłopicki zgromadził wszystkich osadników na obszernym podwórzu Miklosza przezwiskiem „Niedźwiedź“, gdyż mocny był ów włodyka jak kudłacz puszczański, milkliwy a rozsądny. Miklosz miał nad samym Stryjem zagrodę wielką i mocno obwarowaną z bramą, nad którą widniały rozłożyste rogi tura, od czego i zagrodę Mikloszową Turką przezwali sąsiedzi, a i cały ród — Turkami albo Tureckimi nazywano.
Sam Miklosz raz jeden popiwszy piwa mocno durmannego chwalić się raptem począł, że jego dziad Matjas przed śmiercią synowi powiedział, że dwieście lat temu familia jego, przed Tatarami uchodząc przez ziemię madiarską spod Przemyśla, aż za Maruszę do Wołochów umknęła. Tam Matjas na czarnej ziemi rodnej do możności doszedł i do czci wielkiej, gdyż bronił Wołochów przed węgierskimi drapieżnymi panami i hordami Kumanów i za to otrzymał tam swój znak rycerski „Sas“. Ten to znak stary Matjas dziadowi Miklosza pokazał. Był to półksiężyc z gwiazdami po rogach i strzałą żelazcem ku górze zwróconą, a na prawym ramieniu starucha kraśną farbą klejnot ów był nakłuty misternie.
— Tęsknili Matjas i jego bracia do ziemi przemyskiej, gdzie nasz ród z Mazowsza przybywszy od wieków straż na rubieży polskiej trzymał, i wędrując długo góry wreszcie przekroczyli i tu osiedli na bezpańskiej ziemi… w Beskidzie, by swoje robić — puszczę trzebić i rubieży strzec i bronić — opowiadał Miklosz.

Nie uwierzył Mikloszowi wonczas goszczący u Wańka z Ilnika Stanko z Mrochowa i szydzić począł z „Wołocha“ i „Sasa“, za co „Niedźwiedź“ trzepnął go po gębie z lekka, dla pouczenia ino, ale ów Stanko krew gardłem i nosem oddawać wnet począł i niewiadomo z czego przed wieczorem dychać nagle przestał.
Na dziedzińcu zagrody Mikloszowej goniec starościński, Prandota Chłopicki zgromadził tedy lud w róg trąbiąc rozgłośnie...

Na dziedzińcu zagrody Mikloszowej goniec starościński, Prandota Chłopicki zgromadził tedy lud w róg trąbiąc rozgłośnie, a gdy wszyscy się zbiegli i stanęli kołem — milczący i czujni, mówić począł:
— Pan mój — starosta stryjski i chorąży ruski, Zaklika Toporczyk — powołuje mężów na naradę do Sambora, wszystkich, w których krew lechicka płynie, a i tych też, którzy o ojcowiznę naszą wspólną — Polskę troskają się i dobrze ze szczerego serca jej życzą, jako też i my im wspólnie na tej ziemi żyjąc życzymy. Za niedzielę macie się stawić orężnie, wedle zwyczaju i powinności!
— Wici? — mruknął Miklosz spode łba patrząc na Prandotę.
— Wici! — kiwnął głową goniec. — Słuchajcie teraz obydwoma uszami! Do Sambora mają przybyć mężowie, co już trzydzieści przeszli wiosen, a młodsi od dwudziestu niech nie zwlekając obsadzą Beskidy od wierchu Halicza aż po Pikuj; od Halicza zaś do Sącza straż trzyma już kasztelan lubelski, Jan ze Szczekocin, i rycerstwo ziemi bieckiej, od Pikuja znów do Świcy straż dzierżyć będą pod okiem Czarnoty z Doliny — Skolscy, Matkowscy, Łopuszańscy, Topolniccy i Wołosi — pasterze i syrowary spod Tuchli.
— To widać, znowu tatarska na nas sunie nawała? — spytał błyskając zawziętymi oczami Janko Zawisza, za którego plecami kryła się głosem rogu nagle zaniepokojona Oluchna.
— Nie! — potrząsnął głową Prandota. — Nie! Osłabła już moc tatarska i chanowie nie ważą się teraz na dalekie wyprawy. Pamiętają oni miecz pobożnego knezia Henryka pod Lignicą i ciężką z Węgrami przeprawę na Sajo. I Kraków pamiętają, i Sandomierz, i Wiślicę, i Chmielnik! Drogo ich kosztowały te bitwy! Poszczerbiły sobie kły skośnookie sobaki! Inni teraz grożą nam wrogowie — Węgrzy, co napad na Kraków uczynić zamierzają, Ruś naszą, z którą wedle serca żyjemy, zagrabić, bojarów i kneziów ruskich, z Kijowa i Budy judzonych, przeciwko prawowitemu królowi orężnie podnieść i zakutym w żelazo Krzyżakom wojsko z pomocą posłać, gdy wielki i miłościwy król nasz na rozprawę krwawą z nimi pociągnie... Tako to się dziać poczęło, bracia!
Milczeli patrząc na gońca barczyści, surowi, do bitwy ochoczy i skorzy, w bojach zaprawieni od dawna Zawiszowie, Ilniccy, Matkowscy z nad Litmirza, Dzieduszyccy, Jaworscy, Tureccy, Sozańscy, Czołowscy, Bratkowscy, Wieruszowie, Popiele, niedawno z Podłęża przybyli, i inni, których tu osiedlił lub osiedlić im się pozwolił król Łokietek i Kazimierz Wielki, nakazawszy by miecza z garści nie popuszczali i starostów samborskich i stryjskich słuchali, bo ich nad kresowym bitnym ludem polskim, zewsząd tu ściągniętym, wodzami postawili królowie w potrzebie wojennej.
Wreszcie odezwał się Steczko Turecki, przezwiskiem „Berendycz“:
— Woził ja przed trzema niedzielami skóry żubrowe kupcom ormiańskim do Bolechowa. Gadali onczas w karczmie, że w Bubniszczu zbierają się po nocach jacyś ludzie i groty tam po pieczarach kują, topory bojowe i żądła włóczniowe...
— Ano, widzicie, że już się do zdrady i buntu sposobią, chociaż królowej Jadwidze — świeć, Bożycu, nad jej duszą jasną, — na Krzyż i Ewangelię świętą przysięgali wierność!
To mówiąc rozsierdził się wnet Prandota i w ciężką szablicę dłonią szeroką uderzył, że aż chrzęst przez dziedziniec Mikloszowy przemknął niby kowal młotem w kowadło prasnął.
— Prawdę rzekłeś, sprawiedliwie, cny Prandoto! — rozległy się głosy.
— Tedy w Samborze, w kasztelu spotkamy się, bracia! — zawołał goniec.
— Będziem na czas, jakeś rzekł! — odpowiedzieli mężowie z Łosińca, Ilnika i Litmirza. — A ostań, spocznij i pogość, bo droga do Sambora daleka a mróz krzepnie i dujawa od północy zamieć wzdyma. Nie sposobnie jechać o takiej porze przed nocą!... — prosili włodyki.
Ale Chłopicki ręką ino machnął i odparł beztroskim głosem:
— Wojenny jam, bitewny człek i, co mi przykazano, uczynię. Muszę przed północkiem dobiec do Skolskich, co sadyby mają w puszczy Uryckiej...
— Skolscy, co się Sobrańcami zowią? — pytano Prandoty.
— Oni... — kiwnął głową Chłopicki, pasa mocniej podciągając.
— Znasz-li drogę, cny Prandoto, od lewych uskoków Paraszki, gdzie grzęzawisko jest i topiel straszna?
Goniec zaśmiał się wesoło i wsiadając na koń zawołał:
— Znam ja tu wasze drogi, ścieżyny, płaje i zasieki!... A przez topiel suchą nogą przejadę, boć to mróz jak wilk kłami gryzie i na kamień ściął wody i bajorzyska... Bywajcie zdrowo i z Bożycem ostawajcie, ludzie dobrzy!
Uderzył konia piętami i ruszył luzaka prowadząc na rzemieniu.
Mężowie za trzy dni wyruszyli do Sambora i już nie wrócili, bo starosta natychmiast do chorągwi pana Herburta wcielił wszystkich, ten zaś gdzieś poprowadził ich na dolę i niedolę, na sławę i na śmierć. Poszli wnet za nimi i ruskie włodyki, co już od wieków Polskę w sercu mieli i nieraz jej własną piersią uczciwie bronili.
Młódź, podzieliwszy między siebie stare kusze, łuki, topory i oszczepy, na nartach pociągnęła w góry, a gdy biały po nich ślad urwał się na skraju puszczy, urwały się też wszystkie wieści.
Od tego to czasu wychodziły niewiasty łosinieckie, ilnickie i turczańskie przed tyny — swe zagrody mocne, z palów zbudowane i patrzyły tam, gdzie na szarym niebie niby nitka biała wężyła się śnieżna grań beskidzka.
Oluchna Zawiszowa dłużej zwykle od sąsiadek spoglądała z utęsknieniem w stronę gór i wzdychała w gryzącej trwodze.
Nie dziwota!
Mąż jej Janko odjechał do Sambora. Nie po raz to pierwszy przecież na długo opuszczał sadybę. Taki to już los włodyków kresowych, co rubieży w każdej potrzebie bronili, o sobie i rodzinie zapominając, gdyż Polska — to najpierwsza rzecz.
Tyle już razy chadzał Janko Zawisza Łosiniecki na wyprawy — i przeciwko Litwinom, i w chorągwi wojewody Dziordzia służąc spadał na wrogów jak sokół łowczy, i hajduków węgierskich po górach tropił i ścinał, by obrzydzić im wyprawy zbójnickie, więc nawyk już miała Oluchna i nie trapiła się zbytnio o męża.
— Boża wola — męża dola! — myślała. — Powróci lub gdzieś polegnie...
Była to zwykła, codzienna niemal, z praw, przywilejów, nakazu i obowiązku płynąca możliwość. Nie ma o czym mówić i rozmyślać, bo tak było, tak jest i tak będzie, dopóki Polska piersiami i ramionami ludu swego silna jest i bezpieczna. Nic się odmienić nie da! — Ale... ale ten Andrzejko, Andrzejko! — zżymnęła się nagle a łzy zakręciły jej się w oczach. — Uciekł synek z zagrody nazajutrz po odjeździe młodzieży... Wykradł z komory kożuszek, nowe onucze i kierpce, z lamusa zabrał kuszę, kołczan, topór bojowy i oszczep, a z półki przy ognisku w kominie — nóż, krzesiwo, hubkę i kociołek... Ach! A potem uwiązał narty do nóg i przed brzaskiem — wykradł się za tyn... Nawet psy nie szczeknęły i nie skrzypnęły zawiasy u bramy!... Tyle go i widziała...
O tym właśnie myślała Oluchna Jankowa Zawiszów przypominając sobie ostatnie wypadki, co zaszły na Łosińcu i w okolicy po odjeździe Prandoty z Chłopic.
Tak pogrążona była w trwożnych myślach, że aż drgnęła, gdy posłyszała tuż za sobą czyjeś płaczliwe, żałosne głosy.
Obejrzała się.
Dwie sąsiadki: Katarzyna, żona Eliasza Popiela z Podłęża, który tu się osiedlił spoza Sanoka przybywszy, i Marusia — wdowa po Wacławie Komarnickim a siostra Daniela Jaworskiego — Okrzei, tego samego o którego ukaranie dopominali się niegdyś u królowej Jadwigi panowie węgierscy, bo im hajduków rotę całą porąbał Jaworski za to, że rubieżę polską koło Użoku przekroczyli i pasterzy usiekli na połoninie. Nie dała tym skargom posłuchu mądra pani i Daniel pozostał na swojej strażnicy górskiej. Owa Marusia dzielna to była niewiasta i z mężem Wacławem i bratem Danielem na podchody Madziarów wyjeżdżała a włócznią i toporem, choćby najcięższym, władała jak bojownik najtęższy — mocna była bowiem w karku, dłoniach i nogach.
A teraz chlipała żałośnie i nosem szurgała tak jak i Kaśka Popielowa, mała i słabowita babina.
— Oluchno, sąsiadko luba, wiesz-li, że moje ladaco — Bohdanko i Raszko z zagrody zwiały — nicponie! Małe to dzieciuchy a nie usiedziały i po-o-o-oszły w góry!
— N-no? I oni takoż? — zdumiała się Zawiszowa.
— I mój Waśko wymknął się jak łasica z komory! — wtórowała Marusi nikła, zapłakana Popielowa.
— Jakżeż — tak, bez niczego poszły chłopaki? — dopytywała się Oluchna.
— Hej, gdzież tam bez niczego! — jęknęła Katarzyna. — I mój i Marusine syny pobrały, co pod rękę popadło: obuchy, topory, włócznie, łuki i noże... Już ich nie ujrzą nasze oczy... Zamarzną w górach, albo zwierz połamie im gnaty...
— O, jaż nieszczęśliwa! — zawyła nagle Marusia. — I cóż jam narobiła? Synów nie ustrzegła!... Oj, dolaż moja, dola!
Wszystkie trzy niewiasty podparły stroskane głowy rękami i roniąc łzy rzęsiste stały wpatrzone w ciemną szczecinę borów i daleki, iskrzący się śniegiem biały grzbiet gór tajemniczych i strasznych, bo też straszne tam i tajemnicze nieraz zachodziły wypadki.
Tymczasem...





ROZDZIAŁ II.
W PUSZCZY BIESZCZADSKIEJ

Tymczasem w puszczy, ku której kierowały się spojrzenia zaniepokojonych matek, panował półzmrok i cisza. Zdawało się, że wszystko wokół wymarło czy też wywędrowało gdzieś i odleciało, przerażone mroźnym oddechem zimy.
Ale co to?
Gdzieś na wierzchołku świerka zaskrzeczała trwożnie sójka a głos jej poderwały wnet dwie sroki i rozkrzyczały się na cały bór.
Z gęstego podszytu leśnego z łopotem skrzydeł i głuchym krzykiem wyleciał głuszec i śmignął śród oszronionych pni świerkowych strząsając z gałęzi śnieg rozsypujący się na twarde, suche iglice.
Chwila ciszy, niedługa chwila... bo wnet przekicał zając, znacząc się śród pędów olszynowych puszystym, szarym smużem i białym osmykiem.
Tuż za nim jeżąc szczecinę na karku i zgrzytając szablami o fajki przemknął z głośnym fukaniem dzik roniąc białą pianę.
Tuż nad nim, przefruwając z gałęzi na gałąź, leciała sroka.
Wrzeszczała teraz zdumionym głosem widząc, że za odyńcem niby opadające z krzaku jagody kaliny pozostają krzepnące na śniegu szkarłatne krople posoki.
Wreszcie dzik chrapnął, padł, zerwał się znowu i charcząc głośno potoczył się po śliskiej naledzi. Zatrzymał go zwalony przez burzę pień jodłowy, lecz odyniec nie wstał już i nie poruszył się nawet.
Sroka sfrunęła na leżącą kłodę i przekręciwszy głowę na bok przyglądała się dzikowi. Spostrzegła natychmiast, że w lewym boku, tuż pod łopatką tkwi bełt krótkiej strzały. Ostrożny ptak zerwał się i bez krzyku odleciał, gdyż wyczuł nieznaną jeszcze groźbę i zbliżenie się wroga.
Ten zaś był już niedaleko.
Pochylony w biegu ślizgał się na krótkich, szerokich nartach, wpatrując się w trop zwierza i uśmiechając się za każdym razem, gdy wzrok jego padał na małą czerwoną kuleczkę, oblepioną igiełkami śniegu.
Wreszcie znalazł miejsce, gdzie dzik padł po raz pierwszy, pozostawiając szerokie, mocno posoką zafarbowane wgłębienie. Przystanął i rozejrzał się uważnie dokoła.
— Przecież nie uszedł mi!... — mruknął radośnie.
Trzymając w ręku oszczep zbliżał się do leżącej zdobyczy.
Podchodził ostrożnie, bo nie ufał odyńcowi a nie chciał być ciętym przez niego.
Opowiadał mu rodzic, jak to przed pięciu laty stary dzik szablisty pociachał Sozańskiego, co przez jar Sanoczka do barci szedł. Zmarniał wonczas od tego staruch i przyszła po niego Mara, jak powiedział znachor z Jaworowego Uroczyska, wiekowy też dziad, który pogańskich nie mógł zapomnieć bogów i guseł.
Odyniec jednak nie żył.
Człowiek już bez obawy począł obóz sobie przyrządzać, gdyż ku wieczorowi kłonił się ów krótki dzień zimowy.
Zgarnął nogą śnieg ze zmurszałej kłody, usiadł na niej i zdjął kołpak lisi — uszaty.
Ukazała się młoda, chłopięca twarz, płowa, rozwichrzona czupryna i ciemne, śmiałe oczy.
Wydymając wargi i sapiąc zrzucił zarzuconą na plecy kuszę, odczepił od pasa kołczan ze strzałami i topór szeroki, ciężki na krótkiej, grubej rękojeści. Położył na śniegu sakwę, w której coś brzękło głośno, oszczep oparł o drzewo i wziąwszy nóż pochylił się nad dzikiem.
Chłopak nie miał zapewne więcej, niż lat siedemnaście, a już wiedział, co ma robić w puszczy. Pierwszą przeto troską jego było wydobyć strzałę z boku odyńca, naostrzyć grot na kamyku i wetknąć z powrotem do kołczana. Dopiero potem ściągnął z szerokich barów przyciasny kożuszek barani i, pozostawszy w starej kurcie łosiowej i burych portkach z wełnianego samodziału, nagromadził suchych gałęzi, mchu i kupę zeszłorocznych liści, poczem iskry zaczął krzesać i rozdmuchiwać hubkę. Wkrótce ogień biegł już po posuszu, trzeszczał i buchał lekkim żywicznym dymem.
Napełniwszy śniegiem wyjęty z sakwy kociołek przystawił go do ognia, a potem wyciąwszy spory płacheć dziczyzny wrzucił go do wrzącej wody.
Wciągając z lubością zapach mięsa oblizywał się raz po raz, błyskając białymi zębami, i spluwał, bo mu ślina wypełniała usta z głodu i chciwości. Czuł prawdziwie wilczy głód i od dwóch dni marzył o ciepłej strawie i dłuższym wypoczynku.
Nagle przypomniał coś sobie, bo ściągnął brwi i mruknął:
— Bodajby takiego durnego jak ja!
Nie dokończył, bo snadź znalazł jakieś usprawiedliwienie dla siebie.
W rzeczywistości — nie był tak bardzo „durny“, jak myślał o sobie na razie.
Wymknąwszy się z ojcowskiej zagrody popędził za młodzieżą, co to miała obsadzić zasieki w górach, po rubieży węgierskiej rozsiane, lecz jak na złość zerwała się śnieżyca i taka straszna dujawa, że musiał się zaszyć pod zwisające łapy jodły i przeczekać niepogodę i zamieć.
Czekał całe dwa dni, a gdy wreszcie wygrzebał się spod drzewa, sam czart i bies leśny nie znaleźliby śladów nart młodych włodyków, którzy przed dwoma dniami przechodzili przez puszczę.
Nie dziwota tedy, że drogę zmylił i czwarty już dzień błąka się po kniei.
Odnalazłby może kierunek od razu, gdyby powrócił na skraj Łosińca, ale nie śmiał, bo przecież szukają go tam i Bohdanka też, i Raszka, i Waśka.
Wolał błąkać się, głodować, marznąć, a nawet przepaść, byle w tym czasie, gdy wojna ponoć wybuchnie, w chacie nie siedzieć niczym białogłowa słaba.
— Pff-u! — parsknął głośno. — Jak będzie, tak będzie, ino teraz naćpam się za wszystkie czasy i wyśpię się, bo mi w ślepiach każdy pień się troi, a oczy się lepią niby do nich żywicy świeżej nalano!
Tak myśląc pchnął nożem gotujące się mięso, a przekonawszy się, że jeszcze nie zmiękło, narzucił na plecy kożuch, bo go mróz brał od tyłu. Po chwili jednak spuścił kożuszek z ramion i zaczął rąbać cienkie olszyny, wbijać je ukośnie przed ogniskiem, przeplatać giętkimi prętami i okrywać ściętymi łapami świerków. Pod pochyłą ścianą szybko zgromadziło się ciepło buchające od ogniska. Zrobiło się tak gorąco, że chłopak nawet kurtę rozpiął i grube odwinął onucze.
Umiał chłopak radzić sobie z zimnem. Nie darmo przecież od maleńkości wędrował z pasterzami na połoniny i tam, pod niebem, watry niecił od pierwszych dni wiosennych aż do przymrozków jesiennych budując szałasy i „szatry“ — o jedynej ścianie, pochylonej ku płonącemu ognisku.
Ciepło rozchodziło mu się po kościach, mrużył klejące się oczy i wrzucał suche, smolne gałęzie do ognia, a płomień ogarniał je natychmiast parą siwą i pożerał, liżąc tysiącem czerwonych ozorów.
Pożerał!...
A to mięso dzicze wciąż twarde jeszcze było, chociaż woda w kotle kipiała i bulgotała.
Zniecierpliwiony i głodny palcami wydobył mięso. Krając je na kawałki przypiekał tuż nad węglami i jadł, głośno chrzęszcząc mocnymi zębami, mlaszcząc chciwie wargami i dmuchając w poparzone palce.
Ściemniło się w kniei na dobre. Na gałęziach świerków pełgały czerwone połyski ognia i jego blaskiem zarumieniony od dołu wznosił się coraz wyżej słup dymu nad watrą i wybiwszy się ponad bór długo stał bez ruchu w stężałym od mrozu powietrzu.
Nagle chłopak gwałtownie uniósł głowę i począł nasłuchiwać.
Miał zaciśnięte mocno szczęki i tak przymrużone oczy, że spod opuszczonych powiek błyskały mu tylko dwie czerwone iskierki w źrenicach. Dłoń ostrożnie sięgnęła po topór i przyciągnęła go bliżej.
Skądś z głębi ostępu biegło głośne hukanie.
Chłopak przestał jeść i powracając głowę to w jedną, to w drugą stronę słuchał, rozmyślając nad tym, kto tam huka po nocy, bo echo pędziło przez puszczę i tłukło się po niej w nieładzie.
W pewnej chwili jednak doszedł go wyraźnie zagłuszony oddaleniem krzyk:
— Orły beskidskie! Or-ły bes-skid-skie!
Chłopak zerwał się na równe nogi i, całą piersią wciągnąwszy w siebie powietrze, cisnął w mrok:
— Orły... orły... orły beskidskie!
Głos jego nabrał ostrych, przenikliwych dźwięków, stał się istotnie podobny do klekotu i drapieżnego skwiru orlego.
Odkrzyknąwszy ludziom przedzierającym się przez bór, wrzucił do ognia ogromne naręcze gałęzi, że aż iskry sypnęły się w wyż i jaśniej rozświetliły się i pokraśniały wierzchołki świerków.
Wkrótce posłyszał zgrzyt śniegu pod nartami, szelest gałęzi i radosne, zdyszane głosy.
— Watrę pali... Andrzejko.... ho-ho-ho-o-o!
— Ho-ho-ho! — odkrzyknął im chłopiec i wbił oczy w głębinę leśną.
Jeden po drugim do samotnego ogniska w puszczy podbiegały zziajane chłopaki w kołpakach oszronionych i z siwą sadzią osiadłą na brwiach i rzęsach.
Andrzejko witał każdego radośnie:
— Bywajże, Waśko miły!
— No, przecież uwidaliśmy się znowu, druhu Bogdańcu!
— I ty dobiegłeś, Raszko? Rad ja wam wszystkim, z serca rad!
Niebawem siedzieli już dokoła ogniska, piekli mięsiwo na węglach i na przemian opowiadali swoje przygody.

— My z Bogdankiem twoim tropem biegli i Waśka dogonili rychło... — mówił Raszko.
Ho-ho-ho! — odkrzyknął im chłopiec i wbił oczy w głębinę leśną.

— No, tedy jakżeż mnie nie doszliście? Szedł ja powoli, byście nadążyć mogli — spytał Andrzejko. — Hukać nie śmiałem, bo, słysz, staruch Jur z Topolicy ze swoim jednookim Wańkiem świerki walili na Siklawie. To bych posłyszeli i w dziedzinie matuli o mnie powiedzieli...
Bogdanko Komarnicki trzonkiem noża rozbijając kość, by wyssać z niej szpik, mówił:
— Hej, znam ja tę puszczę, bo mieliśmy swoją dziedzinę wyżej na Stryju, zanim nas stamtąd jak jaźwców z nory nie wykurzyły munkackie zbóje węgierskie, to bym nie pokręcił drogi...
— Jakżeż tedy było? — dopytywał niecierpliwie Andrzejko. — Wszakżeś pokręcił?
— Pokręcił! — kiwnął głową chłopak. — Bo to, słysz, Waśko młodego tura dojrzał i gada do nas z bratem, że trza go do jaru boryńskiego zapędzić i ubić... no, to i jęliśmy zapędzać, a tur się nie dawał, kluczył po kniei aż strach i tak się jakoś pokręciło, że twego tropu nie mogliśmy już obaczyć...
— To i wy nie wiecie, jakie jest to uroczysko? — spytał Andrzejko niespokojnie.
Bogdanko rozejrzał się wokół, choć ciemno było jak w grobie, i mruknął:
— Ano, nie wiemy... Baczę tylko, że wysoko zabrnęlim, bo buczyna się skończyła i olszy czarnej nie ma, a na suchych świerkach len jeleni niby broda kłaczasta zwisa. Wy-so-o-oko!
Umilkli.
Na tym pustkowiu, w ciemnym uroczysku, przy watrze, dziwnie wyglądały te dzieciuchy zbrojne, zadzierżyste, niezwykle skupione a spokojne.
Posiliwszy się setnie i popiwszy... śniegiem, pokładli się chłopcy na „ścieli“ z narąbanych łap świerkowych i usnęli.
Jeden z nich tylko nie spał. Siedział przed ogniskiem na warcie skulony i czujny, wsłuchany w ciszę i rzadkie głosy puszczy.
Różne były te głosy.
Spadła gdzieś w pobliżu szyszka jodłowa niby kamień z hałasem uderzywszy o śnieg stwardniały.
W koronie rozłożystej jodły zgrzytnęły cienko zęby kuny, a wnet potem rozległ się cichy szmer jej biegu, łopot skrzydeł i zduszony krzyk porwanego nagle jarząbka.
Odbijając się od pnia do pnia pobiegło po kniei chrapliwe miauczenie. To ryś plamisty z legowiska wyszedł na łowy...
Gdzieś z tupotem racic przemknęły po skrzypiącym śniegu sarny, spłoszone tym drapieżnym porykiem... Ze świstem wyrywała się ze zmarzniętych gałęzi para i strzelały rozpryskując się w watrze węgle.
Pomrukiwały i bełkotały śpiące pod ścianą szatra chłopaki...
I tak aż do brzasku... aż do szarej poświaty, która tu w puszczy nikłymi przesączała się strugami.
Znowu zasiedli chłopcy przy ognisku, warzyli polewkę z dziczyzny, bo Waśko miał sól, a Raszko — jagieł ze dwie garście.
Siedzieli i gaworzyli:
— Za dziś dzień na grań wejdziemy i z wyżyny coś wypatrzymy. Może naszych, gdy na zwiady pójdą, może dym...
— Iste!
— Inako nie lza, ino tako — z wyżyny, z grani... — zgadzają się wszyscy i zabierają się ochoczo do dymiącej, zawiesistej polewki.
Już milczą. Głośno dmuchając i prychając czerpią lipowymi łyżkami z kociołka gorącą strawę i jedzą, jedzą na zapas.
Kto bowiem zgadnie, co ich czeka zbłąkanych w puszczy, która rozparła się po górach, jarach i urwiskach zaśnieżonych.





ROZDZIAŁ III.
NA ZDRADLIWEJ PRZEŁĘCZY.

Słońce nie podniosło się jeszcze wysoko, gdy chłopcy opuścili obozowisko. W worach i sakwach przybyło wagi, bo każdy z chłopaków włożył do nich spory kawał dziczyny sadlistej — na takie chłody najlepszej.
Wspinali się zakosami po spychach — coraz wyżej i wyżej. Przyśpieszali kroku, że aż narty zgrzytały przenikliwie pod stopami ślizgając się po szkliwiu naledzi.
Końca górom nie było!
Świerki i świerki — coraz grubsze i wynioślejsze! Aż strach zdjął chłopaków: czy aby nie chichotliwy bies leśny igra z nimi i zamiast na szczyt grani po uskokach ich wodzi i tylko patrzeć — za jakimś nawisem śnieżnym zrzuci do przepaści bezdennej.
Drgnęli na tę myśl, lecz żaden o obawach swoich innemu się nie przyznał.
Waśko to nawet raz stanął chwyciwszy się oburącz pnia świerkowego.
Wydało mu się raptem, że spoza wydmy wyjrzał kosmaty, roześmiany brodacz-bies i czmychnął bez szelestu.
Nogi chłopcu drgnęły i ugięły się gwałtownie. O mało wtedy nie upadł, lecz po chwili rozejrzał się przytomniej i poznał łosiową głowę rosochatą, co wyglądała spomiędzy młodniaka, ino że rogów nie było widać, bo na szerokich łopatach śnieg grubymi osiadł poduchami. Łoś zaspał a, że chrapy mu sadzią zasnuło, nie zwęszył chłopaków, oni go zaś nie zoczyli w haszczach oszronionych i tylko Waśko za biesa go wziął przypadkiem rosochatego ujrzawszy.
W południe spostrzegli z radością, że coraz cieńsze już i cherlawsze stoją świerki dokoła, mchami otulone i obwieszone po sękach bladymi nićmi porostów. Niebawem puszcza rzednąć zaczęła i przerywać się tu i tam połaciami burzołomu, starych i nowych wywrotów, gdzie pozostały samotne smereki, wszystkie przez wichry w jedną pochylone stronę.
— Widzi mi się, że ku grani zdążamy... — niepewnym jeszcze głosem powiedział Andrzejko.
— I ja takoż rozważam — potwierdził Bogdanko Komarnicki i, pochyliwszy się niżej, szybciej śmigać począł, omijając wykroty, leżące kłody i wydmy, nawiane koło nich.
W kilka minut potem sunęli gęsiego po białej płaszczyźnie ku grani, odcinającej się na bladoniebieskim niebie.
Nagle idący na przedzie Andrzejko zatrzymał się gwałtownie, spostrzegłszy coś na śniegu.
— Baczcie no, chłopaki — szepnął — ślad koński... świeży... ktoś tędy przejechał przed nami...
Chłopcy jeden po drugim podbiegali i rozglądali ślady kopyt, świeżo odciśniętych na śniegu.
— Kto zacz jechał? Skąd? Po co? — padały pytania, ale znikąd nie było na nie odpowiedzi, więc ostrożnie już ruszyli dalej — ku ostatniemu granicznemu grzbietowi.
Wiatr zmiótł tam śnieg i obnażył czarne złomiska kruszących się skał.
Ledwie chłopacy podeszli do wysokich, popękanych głazów, gdy spoza jednego z nich wywinął się jeździec a wnet wysypała się za nim cała kupa innych.
— Hajduki! — krzyknął Raszko i chciał już rzucić się do ucieczki, gdy nagle stanął jak wryty posłyszawszy donośny okrzyk Andrzejka:
— Do kusz, orły beskidskie!
Nie zdążyli jednak chłopcy przerzucić przez głowy rzemienie kusz, gdy jeźdźcy w skok ruszyli w ich stronę.
— W topory ich! — padła nowa komenda Andrzejka Zawiszy.
— Orły beskidskie, bij-zabij! — odpowiedzieli mu przyjaciele.
W rękach ich błysnęły szerokie ostrza starych, poszczerbionych toporów bojowych.
Kilku jeźdźców zeskoczyło z koni i dobywszy szabel zbliżało się ku stojącym w groźnej postawie chłopakom.
Węgrzy ujrzawszy dzieciuchów śmiać się poczęli, a jeden z nich łamaną polszczyzną jął wołać:
— Poddawać się, szczeniaki, bardzo rychło... a nie — to skóra bić kańczugiem...
— Z nami Bożyc! Bij! — wrzasnął Andrzejko i przyskoczywszy do najbliższego Madziara prasnął go toporem. Odleciała szeroka szabla, którą się zasłaniał hajduk, a ostrze topora spadło mu na ramię. Trysnęła struga krwi i Węgier jak piorunem rażony padł na wznak.
Andrzejko trzymając topór w ręku biegł ku nieprzyjaciołom, a za nim z okrzykami — „orły beskidskie!“ — pędzili towarzysze.
Hajducy hurmem rzucili się na chłopców i otoczyli ich ze wszystkich stron. Zakotłowało się w środku tłumu. Raz po raz z ciżby wypadał któryś z hajduków oberwawszy od bitnych chłopaków i klnąc na całe góry.
Od czasu do czasu migały w powietrzu ostrza toporów i szabel, a nawet postacie żołdaków najemnych, wyrzucanych przez tęgich malców, niby kloce, przez drwali ciskane z gór.
Nierówna ta bitwa nie mogła jednak potrwać długo.
Skończyła się niebawem. Na śniegu, poplamionym krwią, pozostało kilku rannych i czterech chłopaków, mocno rzemieniami skrępowanych. Leżeli w milczeniu, zgrzytali zębami i patrzyli w niebo nie czując, że z poranionych głów i piersi ciurkiem spływa im krew.
Mróz miłosierny ulitował się nad nimi i zionął ostrym, lodowatym wiatrem, ściął krew i ochłodził piekące rany kojąc ból.
Hajduk mówiący po polsku przystąpił do chłopaków i krzyknął wściekłym głosem:
— Odstawimy was do naszego pana — grafa Tiszy. On już tam dla was obmyśli taką karę, że ze strachu zadygoce całe wasze wilcze plemię!...
Ponieważ hajduk z gniewu mówił na poły po polsku, na poły — po madziarsku, Andrzejko i jego „orły beskidskie“ mało co z tego zrozumieli.
Węgrzy przyprowadzili dwa luzaki i do każdego przytroczyli po dwu jeńców — nieruchomych niby sakwy pasterskie, serem owczym wypchane, gdy juhasi i bace na jesieni z połonin wracają.
Oddział ruszył na węgierską stronę. Konie szły dość szybko, bo, jak spostrzegł pilnie na wszystko zwracający uwagę Bogdanko Komarnicki, przez puszczę biegła dość szeroka przesieka.
Jechali długo. Zmierzch już zapadać poczynał. Chłopcy od dawna stracili poczucie czasu, gdyż związani mocno i zmarznięci na kość wisieli na bokach końskich, zdrętwiali i prawie nieprzytomni.
Nagle na zakręcie drogi ujrzeli długą szopę, a przed nią płonące ognisko, przy którym kręcili się jacyś ludzie.
Hajducy zaczęli pokrzykiwać głośno.
Od szopy odpowiadano im hukaniem.
— Hej, tak właśnie pohukują się po połoninach juhasi-pasterze — mignęła Andrzejkowi myśl i zasmuciła go, bo z całą jaskrawością zrozumiał teraz, że są w niewoli i że niewiadomo, co z nimi zrobią te „czarne gęby“ paskudne.
Oddział hajduków podjechał tymczasem do szopy. Jeźdźcy schodzili z siodeł. Do związanych chłopaków zbliżyli się jacyś ludzie i stłoczywszy się rozglądali ich z ciekawością.
— Zważcie ino, takie to młode, a już w zbójnikach chadzają... — powiedział jeden ze stojących, przypatrując się okrytej soplami krwi twarzy Waśka. — Zubaste, widać, szczuki... gołymi łapskami wziąć się bez bitwy nie dały!
— Oho! Pewno że tak! Czyście, panie, widzieli ilu hajduków popsowali? Jednego, słysz, na śmierć zasiekli toporem — dodał inny.
Chłopcy nie mogli głosu wydobyć z gardzieli. Nieznani ludzie mówili po polsku. Pierwszy oprzytomniał Andrzejko i zawołał zachrypniętym głosem:
— Ludzie dobrzy, my — nie zbójniki, my — Polacy, co po osiedlach obronnych siedzą z woli królewskiej... My do zasiek po grani na nartach szli, a ci napadli na nas i po bitwie powiązali, bo kupa ich nawaliła wielka a my samoczwart ino... to i nie zdzierżyli!
— Polacy?... Polskie chłopaki?... — rozległy się pytania i zdumione okrzyki. — Poczekajcie! Skoczę duchem do rycerzy i popytam, co robić będziem z nimi...
Po chwili powrócili i poczęli ciąć rzemienie, przytroczone do siodeł.
To widząc Madziarzy zamierzali przeszkodzić temu i nie oddać jeńców.
Powstało szamotanie się i lekka zawierucha. Rozległy się wyzwiska, łomot pięści i sapanie walczących, ale w tej samej chwili w progu szopy stanął jakiś wyniosły pan w aksamitnej szubie i krzyknął coś po węgiersku.
Hajducy odeszli, Polacy zaś szybko oswobodzili chłopaków i, ująwszy ich pod pachy, prowadzili do wnętrza szopy, gdyż nikt z jeńców o własnych siłach kroku nie mógł postąpić.
W czepku widać urodzili się zuchowate „orły beskidskie“, bo onego dnia, gdy dostali się do niewoli węgierskiej, w schronisku pod przełęczą Użocką, stanął poczet dwóch możnych panów polskich.
Jeden z nich był to Zawisza herbu Sulima, znamienity rycerz, na turniejach[1] w Budzie i Windabonie zwyciężający najgłośniejszych w Europie zapaśników.
Drugi — to towarzysz jego i brat, Jan o przezwisku węgierskim — Farurej, długi jak włócznia, a choć nie taki, jak Sulimczyk barczysty, krzepki jednak nad podziw i mistrz na miecze dwuręczne.
Dworzanin królewski, Geza Humby, odprowadzał ich właśnie z pocztem zbrojnym do przełęczy, którą przekroczywszy obaj rycerze z pachołkami mieli już polską jechać ziemią.
Pilno im było, bo właśnie od doradcy króla a ich drucha bojowego, Zyndrama z Maszkowic, miecznika krakowskiego, goniec konny przybiegł do Budy i w tajemnicy obydwu rycerzom oznajmił, że w stolicy pilnie wygląda ich król i wojewodowie.
Nie zwlekając ani dnia zabrali się panowie i w daleką ruszyli drogę.
Na nocleg, ostatni po madziarskiej stronie, stanęli w schronisku pomiędzy Użokiem a polską rubieżą, tuż pod przełęczą, w one czasy rzadko odwiedzaną przez kupców podróżnych.
Gdy pacholikowie wprowadzili chłopaków do izby, gdzie jasno było od płonących kaganków i szczap smolnych przy piecu, postawiono ich przed stołem, za którym siedziało trzech panów.
Wszyscy przyglądali im się z uwagą i ciekawością.
— No, malcy, gadajcie, coście za ludzie? — rzucił pytanie straszliwie barczysty, o długiej, płowej brodzie Zawisza, przezwany „Czarnym“, bo w czarnej zawsze stawał zbroi czy to w turniejowym okolu, czy na polu bitwy.
— My ze stryjskich sadyb bronnych „Orły beskidskie“ — zaczął Andrzejko, lecz przerwał mu Raszko, dodawszy:
— Takie bo to nasze zawołanie — „Orły beskidskie!“.
— No-no, piękne zawołanie — nie ma co gadać! — zaśmiał się długi jak tyka Farurej. — Ale coście nabroili, takie syny, że was powiązali hajducy?
— Powiązali — nie powiązali, bo my im przedtem łby pokiereszowali — burknął Bogdanko, — a jednego to Andrzejko Zawisza toporem prasnął!
— Na Boga! Co słyszę! To widzę, że jakowegoś imiennika z opresji ratować muszę! Z jakichże to Zawiszów, proszę? Z Łabędziów, czy może z tych Kurozwęckich, co Różą się pieczętują? Gadajże, chłopcze, żywo, jeśli możesz!
Andrzejko nie wiele z tego rozumiał, bo na podgórskich strażnicach wszyscy byli równi, jednako z puszczą walcząc i jednako na straży rubieży pot i krew przelewając, więc nikt tam pochodzeniem i klejnotem chwalić się nie miał zwyczaju. Może zresztą kiedyś coś o tym i posłyszał młody Zawisza, ale teraz wszystko wymknęło mu się z pamięci. Osłabł, bolały go kości i piekły świeże rany. Nachmurzył przeto czoło, usiłując przypomnieć sobie to i owo z opowieści domowych i wreszcie mruknął:
— Rodzic i matula z jakiegoś Hnilcza w góry przed laty przybyli. Ja już teraz nie pomnę!
— No, to niedaleko od moich Kniehynic i Lipy... — zauważył Zawisza z uśmiechem na srogim obliczu. — Jeśli tak, — tedy za familianta będę miał ciebie, wilczku! Bo nijak inaczej nie lza: moje imię — twoje nazwisko. No, to i krewniacy!
— Powiadasz doń — „wilczku“, Zawiszo, a toć mówiono ci, że to „orły beskidskie“! — zaśmiał się Farurej i pięścią z uciechy o stolnicę grzmotnął.
— Iste! Z pamięci mi wypadło! — kiwnął głową ubawiony rycerz znamienity. — No, to będę ciebie, mały, „orlikiem“ — wabił!
Andrzejko skinieniem głowy dał na to swoje zezwolenie. Nie mógł nic już powiedzieć, gdyż zbladł jeszcze bardziej i zachwiał się na nogach.
Spostrzegł to Zawisza Czarny i w dłonie klasnął.
— Powiedz-no któryś tam memu Wołoszynowi, by rychło z lekiem swoim przybiegł i chłopaków pobitych opatrzył, a skocz na jednej nodze, bo pilno!
W godzinę potem cyrulik Wołoszyn kwaśną wodą z okowitą przemył rany chłopców, pozlepiał pajęczyną, z woskiem i borsuczym sadłem ugniecioną, napoił gorzkimi ziołami z winem i, okrywszy ich baranicami, na ławach złożył w spokoju.
Nazajutrz „orły“, chociaż przy nieostrożnym ruchu krzywiły się i syczały, gotowe już były do drogi, przyglądając się na dworze pachołkom kulbaczącym konie.
Zawisza ujrzawszy chłopców podszedł i spytał:
— Gadaliście wczoraj, żeście ze stryjskich osiedli bronnych szli? Cóż to i po co nosiło was przy samej rubieży?
Z odpowiedzią wyrwał się Waśko Popiel, bo najbliżej rycerza stał:
— Do zasiek szliśmy na grani, bo tam już nasi zasiedli...
— Po co zasiedli? — zdziwił się Sulimczyk.
— Wojnę, słysz, z Krzyżakami król nasz wszczyna. Ojcowie poszli do Sambora na starościńskie wici, młodych zaś posłano na bronę od węgierskiej strony, bo gadał goniec wojewody, iż z Krzyżakami powąchali się Madziary — powtarzał Waśko zasłyszane w domu wieści. — Zgubiliśmy drogę w puszczańskich uroczyszczach i wychynęliśmy na grań, aby się rozejrzeć, aż tu napadli nas hajduki i — ot... — to powiedziawszy ręką wskazał na swoją omotaną szmatami głowinę.
Rozmowę jego z rycerzem uważnie podsłuchiwał hajduk, który na przełęczy groził chłopcom strasznymi karami. Wysłuchawszy wszystko żołdak pobiegł do swego duki — przywódcy, a ten znów do Gezy Humby, poczym obaj długo naradzali się w bocznej komorze.
Gdy poczet konwojujący rycerzy polskich, którzy byli gośćmi na węgierskim dworze królewskim, wyruszył w stronę przełęczy Użockiej, jadąc szeroką przesieką łagodnymi załomami wspinającą się na zbocza Bieszczadów oddział hajduków skoczył na siodła i bocznymi przesmykami ku tejże przełęczy pośpieszył co koń wyskoczy.
I byliby dojechali tam niepostrzeżeni przez nikogo, gdyż ich las bukowy osłaniał zewsząd, lecz w jednym tylko miejscu przeciąć musieli dolinkę, gdzie z góry do Uhu zbiegał warkotliwy Toploch. W tej to dolince mignęli hajducy bystrookiemu Bogdankowi, a starczyło mu tego, by rozpoznać wczorajszych napastników. Zdziwiło to chłopca, że jadą w jedną z nimi stronę, a śpieszą się i niby kryją.
Podjechał natychmiast do Andrzejka i opowiedział mu, co widział przed chwilą.
— Trza powiedzieć o tym rycerzom, może nie wiedzą...
Bogdanko ścisnął konia nogami i dogonił Zawiszę jadącego na czele razem z Gezą.
Posłyszawszy o hajdukach jadących na obu stronach jego pocztu nachmurzył się i sposępniał nagle Zawisza Sulimczyk. Mruknął coś do Farureja i ten natychmiast odjechał do człapiących z tyłu pachołów służebnych.
Obejrzawszy się dokoła, rycerz skinął na Andrzejka i krzyknął do niego:
— Familiancie, bywaj!
Chłopak spiął konia i podjechał.
— Miejcie, orliki, oko na owego pysznego dworzanina, a pomnijcie, że nie wolno mu ani z tej przesieki zjechać, ani umknąć! — powiedział przyciszonym, ale znaczącym głosem Sulimczyk.
Andrzejko skinął głową i oczami wskazał towarzyszom na pięciu rękodajnych trzymających się osoby Gezy.
Zawisza z Farurejem wjechali tymczasem w las i oddalili się szybko.
— Rycerze... rycerze! — zawołał przerażony dworzanin i konia ruszył za nimi, nieznacznie odpinając rzemyk przytrzymujący rękojeść szabli, ale w tej samej chwili poczuł na ramieniu ciężką rękę, a druga zerwała mu z rapci szablę i cisnęła w gąszcz buczyny.
— Jedź, gdzie masz jechać, bo... — zamruczał Andrzejko, ale w tej samej chwili Geza Humby błysnął nożem.
Chłopak jak żbik skoczył ku niemu i uderzywszy obuchem topora w kark zwalił go na śnieg.
— Bij! — krzyknęli inni chłopcy i runęli na pachołków.
Bogdanko rozdawszy ciosy pięściami zrzucił z siodeł dwóch rękodajnych; Waśko z Raszkiem szamotali się z trzema pozostałymi grzmocąc obuszkami po półpancerzykach, ukrytych pod szubami Madziarów, Bogdanko przybiegł im z pomocą i porwał jednego przerzuciwszy go przez kark swego konia.
— Leż i cichaj, bo ci łebsko czarne urwę! — warknął, a Madziar czy zemdlał ze strachu, czy też zrozumiał, bo leżał jak niemowlę w kolebce.
Pacholiki widząc co się święci wiązali już pocztowych węgierskich i nie słyszeli wrzawy, tupotu kopyt i szczęku oręża dobiegających tu z puszczy.
Posłyszeli to wszystko dopiero wtedy, gdy z gęstwiny wypadać poczęli hajducy pochylając włócznie do natarcia.
— Rozstąp się, przepuść, napadaj z boków! — rozległa się donośna komenda Andrzejka Zawiszy, który sam uskoczył na bok i szybko naciągnął cięciwę kuszy.
Oczami szukał kogoś starszego, który dowodził hajdukami. Spostrzegł go niebawem. Na lewym skrzydle jakiś wysoki człek z długą brodą, spływającą na piersi, krzyczał coś i wymachiwał krzywą szablą.
Andrzejko przycisnął kolbę kuszy do ramienia i zmrużył oczy mierząc starannie. W chwili, gdy już pociągnął za cyngiel, bławy ogier jego poboczył się nagle a strzała furknęła ponad głowami pędzących w skok Madziarów. Wzięli oni tak wielki rozpęd, że ujrzawszy rozpierzchających się Polaków nie mogli już wstrzymać koni na skrzepłym, śliskim od naledzi śniegu. Z tego skorzystali pachołkowie rycerzy i przypadłszy z boków jęli uwijać się wokoło unoszonych przez konie jeźdźców, niby ogary goniące rudel dzików.
Andrzejko spostrzegł, że bracia Komarniccy wsiedli już na grzbiety hajdukom i łomocą obuchem i toporem niczym cepami na klepisku.
Zobaczył też, że giermek, imieniem Przedzimir, rękodajny Zawiszy Czarnego, już objął komendę i pachołkami począł kierować jak się należy, bo hajducy coraz gęściej padali, a w ręcznym boju samowtór sprostać nie mogli wprawionym w bitwach ludziom z pocztu rycerzy. Już kuszę na plecy zarzucił uspokojony Andrzejko i topora dobywszy zamierzał do zwary bitewnej pośpieszyć, gdy nagle spostrzegł hajduckiego wodza, który przeczuwając ciężką rozgrywkę konia przez pysk smagnął i rzucił się do ucieczki.
— Ejże, nie ujdziesz... — mruknął sobie pod nosem chłopak i począł mu drogę przecinać.
Zauważył to brodaty duka i konia zawróciwszy w górę go popędził.
Tuż za nim piętami tłukąc ciężkiego wierzchowca nadążał Andrzejko i tak z oczami wlepionymi w gonionego przez siebie przeciwnika dotarł chłopak w pół spychu i tu leciwego mocno ogiera wstrzymał, bo już wiedział, że rączego konia madziarskiego dogonić nie zdoła.
Andrzejko zły na siebie, na ogiera i na hajduka zaklął i splunął.
Zawróciwszy wierzchowca spojrzał na dół. Na polanie i śród niskich krzaków bukowych dokoła przesieki bitwa, zda się, szła już ku końcowi. Przynajmniej tak się Andrzejkowi wydało, bo walczący rozpierzchli się na wielkiej przestrzeni i ścierali się małymi kupkami. Przypomniawszy sobie o Zawiszy Czarnym i jego bracie, spojrzał w lewo i skamieniał. Na niedużej, zupełnie okrągłej, zapewne przez pożar leśny wypalonej polanie dojrzał obu rycerzy. Ze wszystkich stron otaczali ich hajducy nacierając tłumnie. Błyskała w powietrzu stal. Dobiegał kwik koni, gwar zgiełkliwych głosów, przytłumionych oddaleniem i echem bitwy toczącej się po drugiej stronie drogi.
— Dwóch ludzi przeciwko takiej kupie! — przeraził się Andrzejko. — Nie zdzierżą, na Krzyż Pański, nie zdzierżą!
Nie namyślając się ani chwili z kopyta ruszył na dół ku polance, przeciętej kamienistym korytem potoku. Ciężki ogier ślizgał się, potykał, zjeżdżał na zadzie, lecz słuchał jeźdźca i śpieszył się, ile mógł.
Andrzejko zwinąwszy dłoń w trąbkę wydał cienki, przeraźliwy okrzyk:
— U-lu-lu-lu-i!
Powtórzył go kilka razy i w stronę pachołków kilka razy machnął ręką, wołając ich na odsiecz rycerzom.
Przedarł się wreszcie przez gęstą buczynę i młodniak świerkowy i, chociaż pilno mu było stanąć przy Zawiszy Czarnym i długim, wesołym zawsze Farureju, zatrzymał się jednak na skraju haszczy, stanął w strzemionach i głowę ponad krzaki wystawił.
Ujrzał dziwny obraz.
Hajducy osaczyli rycerzy dokoła. Nie śmieli jednak stanąć im oko w oko, bo zbliżywszy się na długość miecza ginęli natychmiast. Świadczył o tym wał z porąbanych straszliwie ciał ludzkich i kadłubów końskich. Teraz napadali inaczej. Zeskoczywszy z siodeł popędzali przed sobą konie i spoza tej osłony dźgali włóczniami.
Andrzejko zrozumiał cały ich plan. Nie mógł już zwlekać i czekać na pomoc pocztowych.
Ścisnąwszy potężnie konia nogami i wzniózłszy topór do cięcia wypadł z krzaków bez krzyku. Runął na hajduków niby głaz toczący się ze stromego urwiska. W mig obalił dwóch napastników, trzeciego dosięgnął oszczepem, który miał zaciśnięty pomiędzy udem a siodłem, i — przerwał koło końskie. Przez utworzoną lukę runęli natychmiast obydwaj rycerze rąbiąc na lewo i na prawo. Obok nich walczył toporem Andrzejko utyskując w duchu, że nie ma szabli albo miecza, bo topór w takiej sieczy nie był przydatny, chyba, że ten i ów hajduk nieopatrznie bliżej się nawinął. Kłuł więc chłopak krótką, łowiecką rohatyną raczej niż oszczepem, drzewcem — odbijał ciosy szabel madziarskich i kroku rycerzom dotrzymywał.
Uwijali się tak po całej polanie aż poczuł Andrzejko, że w pewnej chwili trącił go ktoś w udo, i posłyszał głos:
— Posłyszelim twój skwir i przybieglim!
Chłopak obejrzał się. Zobaczył obok siebie Bogdanka Komarnickiego, a o kilka kroków dalej Raszka i Waśka, którzy już doskoczyli hajduków.
— Psia kość! — krzyknął Andrzejko z zazdrością patrząc, że towarzysze walczą na szable. — Skądżeście wzięli szabliska?
— Ha, a od czegóż to natłukliśmy hajduków?! — Odpowiedział Bogdanko i stanąwszy w strzemionach ciął nacierającego nań Madziara.
Andrzejko w jednej chwili skoczył z konia i podniósł leżącą na ziemi szablę o szerokim brzeszczocie i ciężkiej głowni, jak ulał do jego dłoni.
Teraz mógł już bić się skuteczniej i zapewne zrozumieli to hajducy, bo niebawem cofać się przed nimi zaczęli i żaden nie śmiał stawiać mu czoła.
Zdawało się, że zwycięstwo przechyla się na stronę rycerzy i chłopaków, bo coraz bardziej spychano hajduków ku górom i ku niegłębokiemu jarowi z szumiącym na jego dnie potokiem.
Ale w chwili, gdy jeźdźcy madziarscy zaczęli już zeskakiwać ze stromego brzegu, wyjechał od tyłu, z puszczy nowy oddział i natychmiast otoczył sześciu szaleńców, prących przed sobą półsetek najemnych żołdaków.
Dowodzący nowoprzybyłymi młodzian w sobolim kołpaku z białą kitą czaplich piór podniósł szablę nad głową i krzyknął donośnie:
— Stać!
Bitwa nagle ustała.
— Coście za ludzie? — spytał dowódca patrząc na Polaków.
Sulimczyk ocierając rękawem pot z twarzy odpowiedział surowym głosem:
— Jestem Zawisza Czarny....
— Zawisza Czarny! — krzyknął znów młodzian. — Pogromca Beli Andraszy, mego ojca! Zginiesz!
Rycerz podniósł rękę i przemówił:
— Zwyciężyłem go w prawym boju... Słuchaj, co ci powiem, młodzieńcze. Poznaję w twoich ludziach jeźdźców lekkiej chorągwi pancernej, nie jakichś tam podłych hajduków, pozbieranych po szlakach i karczmach oczajduszy bez rodu i plemienia. Jesteśmy na tej ziemi gośćmi królewskimi. Pomnij o tym i o tym też, żem pomagał w wojnie twemu królowi, który upomni się u ciebie o napad na mnie, a i mój pan wojenny — król Władysław płazem ci tego nie puści...
— Szczekasz po próżnicy, bo strach cię obleciał, wilku wściekły! — wrzasnął młody Andraszy.
Całą sprawę popsuli czy może naprawili, ale w każdym razie zakończyli Andrzejko z Bogdankiem.
Ledwie przebrzmiały obraźliwe dla Zawiszy słowa młodzika, zakipiała w nich krew i, do dwu niedźwiedzi podobni, potoczyli się raptem ku pancernemu podjazdowi a tak niespodziewanie i chyżo, że, zanim Zawisza i Farurej zdążyli pojąć ich zamiar, już wpadli na Madziarów. Jeden przed drugim śpieszyli się, by dosięgnąć Andraszego. Bogdanko jednak mając śmiglejszego konia wyprzedził wkrótce przyjaciela, a wtedy Andrzejko zdecydował się na rzecz niebezpieczną, wprost szaloną. Postanowił zaryzykować najbardziej dla siebie podręczną broń — ciężki topór bojowy.
Bijąc konia piętami rozmachnął się toporem, zakręcił go młynkiem i raptownie ściągając cugle wypuścił toporzysko z dłoni. Furknęło żelazo i robiąc w powietrzu nagłe zwroty pomknęło ku zuchwałemu młodzikowi. Czy wiatr, dmący na podgórzu, czy znużenie, które po dwu bitwach i ranach osłabiło chłopaka spowodowało, że ostrze ukosem tylko dosięgło ramienia Andraszego, lecz i tego ciosu starczyło, aby zwalić go z siodła. Nadbiegł natychmiast Bogdanko i sztychem ciężkiej szablicy przygwoździł go do ziemi, poczem nie tracąc ani chwili wwiązał się w bitwę.
Rozgorzała znowu na całej polanie. Teraz już z osiemdziesięciu chyba zbrojnych mężów napadło na sześciu.
— Pod drzewa, pod drzewa, do puszczy! — krzyknął Farurej i Polacy odbijając się od nacierających Węgrów powoli cofać się poczęli.
Chłopaki z sadyb bronnych walczyli o niczym nie myśląc, ale doświadczony w wielu bitwach Zawisza Czarny rozumiał, że długo ta bitwa potrwać nie może i że wszyscy polegną bezsławnie tuż na progu Polski.
Wycofali się wreszcie i stanęli śród drzew puszczańskich, gdzie napastnicy nie mogli już działać kupą i gdzie bitwa zamieniła się w pojedynki z coraz to nowymi przeciwnikami.
Jak długo trwać mogła ta rozpaczliwa obrona — tego nikt przewidzieć nie mógł. Zakończyła się ona tak samo niespodziewanie, jak się zaczęła.
Dobrze już było po południu.
Omdlewały ramiona broniącym się Polakom, co widząc Madziary podwoili swoje wysiłki. I w tej to właśnie chwili Raszko wydał nagle radosny okrzyk:
— Nasi! Nasi! Nasi od zasiek bieżą!
Z gór, pozostawiając za sobą kłębiącą się śnieżną kurzawę, pędzili ławą jacyś ludzie na deskach, uwiązanych do obuwia. Widać było, jak pochylając się w jedną lub w drugą stronę omijają wydmy, kamienie i pnie, lub robią olbrzymie skoki zrywając się nagle z górskich spychów i na chwilę niby orły zawisając w mglistym powietrzu.
Gdy się zbliżyli znacznie, można już było dojrzeć, że mieli broń przy sobie, a niektórzy — nawet pancerze i otwarte hełmy ze strzałką nad czołem. Wypadli wreszcie w wielkim rozpędzie na polanę, przebrnęli potok i wsiedli na Madziarów.
Co chwila rozlegały się okrzyki i nawoływania:
— Jaworscy, kupą! Matkowscy, bij! Tureccy, wraz! Ilnickie gniazdo, wal! Dzieduszyccy, siekaj!
I tak pokrzykując kupkami rodowymi wrąbywali się w ciżbę hajduków i pancernych.
Niebawem inna też nadbiegła pomoc.
Pachołkowie rozpędziwszy hajduków koło przesieki i skończywszy pościg za nimi posłyszeli wreszcie echa toczącej się bitwy i, choć nie mieli rozkazu dowódcy, gdyż Przedzimir padł, przebity strzałą, przybyli czym prędzej z pomocą.
Resztka Madziarów rzucała broń i klękała prosząc o litość.
— Ostawcie ich, niech idą! — rozkazał Zawisza Czarny ciężko dysząc. — Dzięki wam za odsiecz, bracia!... Widziałem was, gdyście z gór lecieli, orły podkarpackie!!.. Królowi i panom o was opowiem i uraduję ich, że w dobrych rękach spoczywa obrona grani naszej górskiej!...
— Ktoś ty jest panie? — spytał Olko Ilnicki mimowoli kołpak z głowy zrywając.
— Jam Zawisza Sulimczyk Czarny z Garbowa, a ów — brat mój Jan! — odparł rycerz.
— Zawisza Czarny! Zawisza Czarny! Sławny, srogi rycerz! — przeszedł przez tłum młodych włodyków pogwar i poszept zachwytu i zdumienia, bo w one czasy chyba ino dzieciuchy nie znały głośnego imienia i groźnego klejnotu znamienitych panów na Garbowie, Lipie i Knehyńcach, aż stanęli wszyscy w milczeniu i głowy obnażyli.
— Dzięki wam! — powtórzył Zawisza i nic więcej nie powiedział, bo od miecza był ów rycerz przesławny, ale nie od pustego gadania.
Dopiero po chwili odsapnąwszy nieco obejrzał się dokoła szukając kogoś w tłumie, a nie znalazłszy spytał:
— Gdzie są te... orliki?
Włodyki z Łosińca, Jaworowa, Ilnika, Litmirza i Turki nie wiedzieli, o kogo pyta rycerz, więc spoglądali na siebie ze zdumieniem.
— No, ten tam familiant mój — Zawisza... — uśmiechnął się Sulimczyk.
— Andrzejko! Andrzejko! — poczęli nawoływać włodyki.
Chłopak utykając na lewą bosą nogę, którą dopiero co, od koszuliny szeroką kromkę oderwawszy, szmatką obwiązał, bo go jeden z hajduków włócznią dźgnął pod kolano, stanął przed rycerzem.

— A gdzież ten drugi, co to obok ciebie, orliku, rąbał niczym drwal na porębie? — spytał go rycerz.
Ktoś ty jest panie? — spytał Olko Ilnicki mimowoli kołpak z głowy zrywając.
— Wnet przybieży, ino śniegiem krew utuli, bo mu ze łba ciurkiem płynie — odpowiedział Andrzejko przestępując z nogi na nogę, gdyż mu stopa marzła.

Przez tłum przecisnął się wkrótce Bogdanko, a spoza jego szerokich barów wyglądały ciekawe oczy Raszka i Waśka, pełne jeszcze ogni bitewnych.
Sulimczyk uśmiechnął się do chłopaków i rzekł poważnym głosem:
— No, orliki, widziałem was w sieczy. Nie ma co gadać — łapska macie mocarne, ino machacie nimi bez rozumu. Dobre z was mogą być wojaki, ale bez nauki i wprawy tylko w takiej ino bijatyce stawać możecie... Jeśli rodziciele zezwolenie wam dadzą, wziąłbym was wszystkich czterech ze sobą i Krystynowi Chwalibogowi oddałbym w naukę...
Chłopaki oniemiały z radości i wpatrywały się w rycerza jak w zjawę cudowną.
Wreszcie z tłumu wyszedł Jurga Wysoczański-Weryho, który nad zasiekami dozór miał i dlatego to „kniazia bronnego“ tytuł mu nadano.
Ten w pas Sulimczykowi się pokłonił i powiedział:
— Uczciwie prosimy was, cni rycerze, do naszej krainy na wypocznienie i wydobrzenie! Staruchowie tam sami, białogłowy i dzieci pozostały, ale na rządzeniu ostał kniaź Miklosz Turecki, przezwiskiem Niedźwiedź. On też was zacnie podejmie i ugości. Prosimy i nisko się kłaniamy!
— Prosimy! Prosimy! — zakrzyknęli włodyki i cisnąć się do rycerzy poczęli jak dzieci do ojca.
— Jak widzę, słysz, wielu macie w swojej krainie niedźwiedzi, bo gdyby ci malcy nie byli „orlikami“ miałbym ich też za burych kudłaczy — bo mocne to, zubaste, złe! — śmiał się Jaśko Farurej, gdyż ochłonąwszy po bitwie znowu poweselał. Taki to już z niego był bowiem człek beztroski.
— Dobra! — zgodził się Zawisza. — Dzięki wam! Staniemy na popas w waszej krainie. Trza nam choć trochę zaznać spoczynku. Ciężki wszak mieliśmy dzień... Ale chyba że dziś już nie dojedziemy?
— Dziś nie! — odpowiedziało kilka głosów na raz. — Leża wam przyrządzimy w szatrach... Jutro po świcie ruszycie i w południe na łosinieckie zdążycie polany. My gońca na noc do Miklosza przodem pchniemy, by zarządził, co się należy...
Na tym stanęło. Rycerze, otoczeni włodykami, wspinali się wkrótce na pierwszy uskok grzbietu granicznego. Przodem szedł na nartach Maćko Bratkowski, który dziedzinę miał obok „Czornyja Lisa“ Dzieduszyckich, bogatych sąsiadów.
Ów Maćko słynął na całe Podgórze jako łowiec odważny, a był tak popędliwy, iż za turem czy żubrem na madziarską zapędzał się stronę, to też płaje, ścieżki, owcze percie i przesmyki zwierzęce znał, jak własną sadybę i pole.
On to teraz prowadził gości krótszą i dogodniejszą drogą, by znużone i poranione konie rycerskie dojść mogły bez trudu. Część włodyków z zasiek z „kniaziem bronnym“, Jurgą Wysoczańskim, pobiegła na przełaj, rozciągnąwszy się po zboczu w długi sznur i połyskując w słońcu grotami włóczni.





ROZDZIAŁ IV.
W RĘKU KRYSTYNA CHWALIBOGA.

Zawisza Czarny i Janko Farurej rozgościli się w osadzie bronnej nie tylko na dwa dni, jak zamierzali, ale na cały tydzień. Tak wypadło mimo ich woli i chęci. Zaczęło się od tego, że rumaki, przez hajduków poranione, rozchorzały się rycerzom, jeść przestały i osłabły tak, że pokładały się raz po raz.
To było najgorsze, a poza tym i inne jeszcze przyszły niedole. Pięciu pacholików służebnych w bitwie pokłutych i posiekanych z nóg zwaliła gorączka, majaczenie i bóle.
Obaj rycerze też nie łatwo z ław się podnosili, bo i ich bolały kości i paliły blizny powoli się gojące.
Andrzejko Zawisza, bracia Komarniccy i Waśko Popiel, poranieni i potłuczeni, cierpieli bardzo i Bóg jeden wiedział, ile ich to kosztowało, by nikomu z bólami swymi się nie zdradzić. Chodzili twardymi krokami, głowy nosili wysoko i tylko zęby zaciskali, by nie jęknąć lub nie syknąć. Udawali, że nic im nie jest, gdyż bali się jak zarazy morowej, że a nuż Sulimczyk spostrzeże coś i słabych dzieciuchów ze sobą nie weźmie na sławne życie bojowe, co im się przedstawiało jako najwspanialsze, najradośniejsze gody, jak wielka, huczna uczta, bo tak właśnie opowiadali o bitwach starsi włodyki podkarpaccy, których jeszcze Spytko z Melsztyna i Krystyn Dziordź prowadzili na boje i dalekie wyprawy.
Tymczasem możny Zawisza z Garbowa, przesławny Sulimczyk, o którego pomoc trzech ubiegało się królów, odwiedzał sadyby włodyków, ze starcami i niewiastami długie i proste prowadząc rozmowy.
Wszedł kiedyś niby przypadkiem do dziedziny Janka Zawiszy, gdzie spotkała rycerza Oluchna i za kolana go objęła z czcią.
Przysiadł się Sulimczyk do stołu i wypytywać jął białogłowę o męża, o schedę, krowy, owce i inny dobytek, a gdy Jankowa rozgadała się o wszystkim obszernie, rycerz zerknął ku siedzącemu przy kominie Andrzejkowi i powiedział twardym głosem:
— Chwalić Najwyższego — dobrze wam się dzieje, matko, na tych puszczańskich kujawach — dobytek macie piękny i sług kupę, tedy ubytku nie będzie, jeśli wam syna, tego ot tam orlika, Andrzejka, ze sobą na naukę bitewną zabiorę do Garbowa, czy tam do Lipy! Bo to widzicie, mam ja oko nieomylne, gdyż tylu już ludzi rycerskich oglądało ono i tu i na obczyźnie. Przeto wiem, że z waszego malca i z tych tam jego druhów na schwał porobię rycerzy, co nie tylko Ojczyzny bronić potrafią z pożytkiem, ale i w innych krajach, w turniejowych okolach Ojczyźnie miłej niemałej sławy przysporzą. Osiłki to, powiadam wam, cna Janowo, osiłki śmiałe, zadzierżyste i zuchwałe! Takich nam oby najwięcej ziemia nasza święta rodziła! Ja wam powiadam istą prawdę...
Tylko tyle powiedział Sulimczyk, ale Oluchna dopowiedziała sobie reszty. Przecież nie darmo Suchowilczanką była, co w żyłach gorącą, rycerską czuła krew. Pochyliła się w milczeniu przed możnym wojownikiem i szepnęła:
— Czekajcie no chwilkę niedługą, cny panie, skoczę po Marusię Komarnicką i Eljaszową Kaśkę z Popielowej sadyby. Trza, by i one posłyszały słowa wasze...
Wkrótce Zawisza Czarny powtarzał to samo Komarnickiej i Popielowej, a one w mig pojęły, jak wielki zaszczyt spada na ich rody, gdy sam Sulimczyk sławny, królów druh i obrońca, synów ich małoletnich pod niebiosa wynosi, naukę im i pieczę nad nimi przyobiecuje.
Jedna po drugiej chyliły się do kolan rycerza i słowa podzięki szeptały w zachwycie.
A w dziesięć dni później w Garbowie na ubitym gliną ze żwirem dziedzińcu przed dworem, z okrąglaków modrzewiowych budowanym, można już było widzieć ciągłe zapasy zbrojne. Dwie pary chłopaków w pieszym szyku rąbały się na topory, to znów z kopijami lub na miecze ścierały się w konnym rynsztunku.
Siedzący w cieniu okapu wysoki starzec głaskał się po srebrzystej brodzie, mrużył oczy i od czasu do czasu pokrzykiwał:
— Przytnij wartko! Nie odrzucaj ramienia, bo piersi sobie odsłaniasz! Andrzejko, uważaj, chłopie, że to Waśko przed tobą nie zaś jakiś tam komtur krzyżacki, pofolguj przeto i bacz, byś malca nie popsował nieoględnie! Bogdanko ukosem tarczę podstawiaj, bo gdybyś tak nawprost na naszego utrafił pana, on by cię z tarczą i karkiem końskim na poły przepłatał... Patrz no, Andrzejko, na tego Raszka, zacnie już kopiją robi... tylko patrzeć poślę go gonić do pierścienia!
Tak przygadywał i cieszył się mistrz od wszelkiej broni, stary Krystyn Chwalibóg, który wszystkich Sulimczyków, Powałów, Toporczyków i Szreniawitów za młodu do bojów sposobił, a teraz na stare lata u Zawiszy powoli, pogodnie dogorywał.
Słuchając go mruczał Andrzejko:
— Hej, tam! Ja to do ciężkich toporów najlepszy, bo inne — szable tam, czy kopije — to ino gra!... Ot, chyba jeszcze miecze dwuręczne... to dla mnie najporęczniejsze...
Uśmiechał się sędziwy Krystyn i mówił:
— Znam ja ciebie, srogi ludojadzie! Musisz wpierw każden oręż poznać, bo taka była wola Zawiszy, zanim pociągnął do króla, na Wawel...
— Pomnę o tym, cny Krystynie, i za naukę dziękuję — usprawiedliwiał się chłopak — ino wiedźcie, panie...
Chwalibóg przerwał mu w tej chwili mówiąc:
— Gadu — gadu, a z nauki ani czadu! Finis! Wdziej teraz na siebie pełną zbroję i hełm z przyłbicą, tarczę zarzuć na plecy, mieczem się przepasz i skocz przez rogatki z rozpędu... Żywo, chłopie!
I tak z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, aż do wiosny, która po surowej zimie nadleciała znienacka.
Wraz z jej radosnym podmuchem pewnego wieczoru przybiegł do Krystyna goniec od Zawiszy.
Pan na Garbowie, Kniehyńcach i Lipie rozkazywał przygotować wszystko na przyjęcie czterech chorągwi, które ciągnęły na wojnę z Krzyżakami. Rozpoczęła się ona już w roku ubiegłym, a w tym miała rozgorzeć ogromnym płomieniem i spalić jedną z dwóch potęg: Koronę z Litwą, łupioną przez Krzyżaków i krzywdzoną bezkarnie, a teraz pod wodzą króla polskiego zrywającą się do walki, czy też drapieżny Zakon Krzyżacki.
W piśmie Sulimczyka stary Krystyn wyczytał jeszcze jeden rozkaz.
Zawisza Czarny pisał:
— A pomnij, stary druhu, iż w chorągwi ziemi przemyskiej Pawła Herburta z Felsztyna mieć będziesz dwie roty włodyków z Podgórza, ludu bitnego, który to za Toporczykiem Zakliką, starostą stryjskim, w pole wystąpił tej zimy. Za dobre poczytuję, byś do tej chorągwi młodych „Orlików“ oddał, pana Herburta osobliwej pieczy ich polecając, a powiedz mu, że pociechę z nich jako wódz mieć będzie... Proś też o to Marcina Kmity, co w Herburtowej chorągwi jako krewniak po kądzieli staje, a w ludziach bitewnych mocno jest rozmiłowany...
Ze trzy tygodnie jeszcze czekano w Garbowie na przybycie chorągwi ziemi przemyskiej i przez cały ten czas jeszcze pilniej uczył sędziwy Krystyn chłopców łosinieckich, aż pewnego razu uśmiechnął się chytrze i rzekł:
— No, tak miarkuję, że możecie się spróbować teraz z Wydrą!...
Chłopcy aż osłupieli. Mają więc próbować się z Wydrą? Przecież znali tego kuternogę! Kowalem był przy dworze i młotem walił w kowadło, lemiesze, podkowy, płaty żelazne dla zbroic końskich wykuwając.
— Mamyż z nim się mierzyć? — pytali chłopcy wargi wydymając pogardliwie. — Z kowalem?
Chwalibóg prysnął śmiechem i odrzekł:
— Sam Zawisza Czarny dla wprawy bije się z nim na młoty, topory i miecze dwuręczne, to i wam korona z głów, smyki, nie spadnie, ino ostro się trzymajcie, bo Wydra... o, Wydra!...
Nie dokończył i nic więcej nie powiedział, tylko pacholika po kowala posłał mruknąwszy:
— A niech no w rynsztunku stanie!
Długo nie przychodził Wydra, a gdy chłopcy ujrzeli go, idącego od bramy, zdumieli się bardzo. Kowal miał na sobie czarną zbroję z grubych, niezdarnie wykutych płatów żelaznych; ciężki hełm z przyłbicą i poprzecznymi wyziorami; podłużny, z grubego żelaza szczyt, który wonczas już tarczą nazywano. Nabiodrniki, nagolenniki, miecz na łańcuchu, topór, młot, dzida wszystko czarne było, straszliwie ciężkie i z gruba wykute niby dla jakiegoś okrutnego olbrzyma.
— No, smyki, stawajcie kowalowi! Wydra, bić się będziesz na młoty!
— Uhu-u-u — zaryczał przez przyłbicę kowal.
— Co on nic nie gada ino mruczy jakby niedźwiedź? — uśmiechnął się Raszko.
— Niemowa on... Tatary jego w jasyr zabrali i Turkom sprzedali, a gdy Wydra umknął ludzi im pobiwszy, złapali go i język mu ucięli bisurmany. Zawisza w jednej bitwie, gdy węgierską prowadził chorągiew, odbił go Turkom i do Garbowa przywiózł... — opowiadał Krystyn, a Wydra przestępując z nogi na nogę kwilił cienkim głosem:
— I-i-i-i...
Trzeba było jednak stawać do próbnej walki. Chłopcy wnet się przekonali, że kowal zna się na sztuce władania bronią nie zgorzej od Krystyna, a siłę ma straszliwą.
Dwóm z nich, gdy nie zdążyli jak się należy zasłonić tarczami, rozłupał je na drzazgi ciosem młota i stanął pochyliwszy się na rozkraczonych nożyskach i mrucząc:
— Uhu-u-u-u...
I na topory i na miecze ciężką z nim mieli przeprawę „orły beskidskie“, ale wszakże dali sobie z nim radę i z koła, zakreślonego na ziemi, jeden po drugim wypchnęli niemowę.
Krystyn Chwalibóg klasnął w dłonie z radości i po brodzie się głaskał wykrzykując:
— Teraz dobra nasza... Możecie choćby największemu graczowi na topory — komturowi tucholskiemu, Henrykowi von Szwelbornowi, stawić czoło... Pobić was, to w końcu może i pobije, ino przed tym napoci się, namozoli niemało...
— Dzięki wam, cny Krystynie, i cześć za naukę! Nigdy wam tego nie zapomnimy! — wołali chłopcy.
— No, nie długo już pamiętać będziecie, bo Kostucha chodzi dokoła mnie jak zły pies...
— Tedy modlić się za duszę waszą będziemy...
— Ech! Chciałbym ja doczekać dnia wielkiej z Krzyżakami wojny... bo słysz, król nasz, choć Litwin i od niedawna chrzczony, szczerze o ostatniej rozprawie z Zakonem przemyśliwa, by przez Krzyżaków zagarnięte ziemie pomorskie, mazowieckie i litewskie odzyskać... — radosnym głosem ciągnął Chwalibóg. — Powiadał mi Zawisza, gdy do króla wybierał się, że pierwszy bój zacznie przed Wielką Chorągwią ziemi krakowskiej, no, a gdzie Zawisza Czarny — tam na wrogi śmierć czarna!
— I my z nim pójdziemy do bitwy! — zawołali w jeden głos chłopaki.
Stary pokiwał siwą głową i rzekł:
— Cichajcie, malcy, cichajcie, dzieciuchy, cichajcie, orliki! Wasz czas przyjdzie, bo mnogich wrogów poskromić musi ojczyzna, by żyć w spokoju i sławie! W tej wojnie pod panem Pawłem Herburtem z Felsztyna i Marcinem Kmitą stawać będziecie i swoje tam zrobicie... Bo gdzież wam jeszcze do Wielkiej Chorągwi, w szeregu z Zawiszą?! Hej, tak miarkuję, że staną tam jako „przedchorągiewni“ najsławniejsi obok Zawiszy — Florian herbu Jelita, Domarat Grzymalita, Skarbek herbu Habdank, Paweł Złodziej herbu Niesobia, Jan Warszawski Nałęcz, Stanisław z Charbinowic Sulimczyk, Jaksa z Targowiska znaku Lis... Znam tych najdostojniejszych!
W oczach starego Chwaliboga błysnęły łzy wzruszenia i porywu.
— Najdostojniejsi obok pana mego!... — szepnął. — Oby się doczekać, oby!...
— Bóg pozwoli wam doczekać się, panie, owego dnia — pocieszył go Andrzejko.
Krystyn podniósł głowę i rzekł z mocą:
— A gdybym się nie doczekał, tedy i tak wiem, że sławą się okryje oręż lechicki!
Tego samego wieczora przybył od pana Pawła Herburta młody chorąży Jur z Rybotycz z wieścią, że nazajutrz w południe chorągiew do Garbowa przybędzie.
Jako też przybyła. Nieduża to była wprawdzie ta chorągiew własna pana Pawła Herburta. Ze dwieście może koni liczyła, ale okryta za to znakomicie. Nie pożałowali na nią trzosów ani pan Herburt z Felsztyna, ani szwagier jego, pan Marcin Kmita z Oporca i Dukli. Lud pancerny, nie młody już, lecz w wielu bitwach wypróbowany, sami dawni i nowi osadnicy wojenni, ręką zabiegliwych gospodarzy Polski rozrzuceni po rubieży górskiej — z takich to wojowników panowie na Felsztynie i Oporcu chorągiew swoją utworzyli i słusznie spokojni o nią byli. Poza samymi panami komendę w niej mieli noszący chorągiew Jur z Rybotycz, Waśko Turecki, brat „Niedźwiedzia“ — tego, który na „kniaziowaniu“ — sołtysostwie pozostał, Jan Dzieduszycki, Zanko Kulczycki i Szymek Jaworski — ten, któremu Spytko z Melsztyna niegdyś sygnet swój z krwawnikiem podarował za odwagę. Każdy z nich dowodził kilkoma glewinami[2] kiryśników[3]. Chłopaki odnaleźli swoich ojców w szeregach. Janko „Łysy“ Zawisza i Eliasz Popiel za głowy się złapali ujrzawszy swoich synów, a Daniel Jaworowski, gdy przed nim stanęli nieco niespokojni Bogdanko i Raszko Komarniccy, poznawszy mocno na dworze Garbowskim zmienionych siostrzeńców, podniósł ramiona jak mógł najwyżej i długo powtarzał:
— Bić, bić, bić, bić!...
O tym „biciu“ mruczał aż do wieczora, aż wreszcie dowiedziawszy się od pachołków zawiszowych o przygodzie chłopaków na przełęczy Użockiej, o czymś innym pomyślał widocznie, bo już o wygarbowaniu i łojeniu skóry siostrzeńców napomykać przestał.
Chorąży przeczytawszy pismo Zawiszy Czarnego oznajmił, że chłopaków przeznacza do drugiego szeregu, gdzie ludzie lżejszą nosili zbroję. Chłopcy posłyszawszy o tym do Krystyna Chwaliboga pobiegli na skargę, a tak gorzko się żalili przed starym, że aż kułakami łzy musieli ocierać, bo im ciurgiem z oczu płynęły.
Stary druh Zawiszowy wstawił się za nimi przed panem Kmitą i coś mu snadź dobrego o nich powiedział, gdyż pan Marcin w dłonie klasnął i zakrzyknął:
— Takich nam jak najwięcej potrzeba!
Tegoż jeszcze dnia wieczorem cała młoda czwórka stała na lewym skrzydle pierwszego szeregu i jak najgrubszymi i co prawda fałszywymi głosami śpiewała wraz z całym hufcem modlitwę wieczorną. Spoglądając na nich dziwili się ojcowie i wuj, trącali się łokciami i szeptali do siebie:
— Takie dzieciuchy, ledwie z pieluch a już w pierwszym szeregu! Dziwy!
Inne ich wszakże jeszcze czekały z tej strony dziwy.
Do chorągwi poczęły nadciągać z wiosną mniejsze i większe oddziały Polaków — panów, włodyków, osiedleńców wojennych i innych, których później do pospolitego ruszenia pociągnął pan starosta stryjski i niedawno przybyły na starostwo samborskie, pan Jan Wrocimowski. Spotykali się teraz przypadkiem od dawna pogubieni ludzie z jednego pochodzący rodu. Niektórzy z nich dawno z Mazowsza, czy to tam z ziemi lubelskiej i kieleckiej wyszli niegdyś, a teraz budziły się w nich wspomnienia, żyjące we krwi, jak liście brzeziny w małych pączkach ukryte, i obcowanie z innymi Polakami, wspólna modlitwa i komenda do dawnego życia naginały ich szybko.
Pracowity prowadziła żywot chorągiew panów Herburta i Kmity! W pośpiechu od brzasku do późnego wieczora uczono ludzi nowych sposobów bitewnych i ruchów hufcowych, przyzwyczajano konie i ludzi do huku armat, bo, jak słyszano, niezliczoną ich moc na głowy wojsk królewskich przygotował wielki mistrz Krzyżacki, Ulryk von Jungingen, i jego poplecznik Michał Kuchmeister — Sternberg, po całym świecie skupujący działa, prochy i kule kamienne lub ołowiane. Toteż czasami ludność okoliczna rozbiegała się w popłochu po puszczy myśląc, iż na Garbowo jakiś nieznany a straszny napadł wróg, — tak tam grzmiały armaty, które pan Herburt miał stąd zabrać i gdzie mu każą — odstawić.
Podczas ćwiczeń wojskowych nie jeden tam z kiryśników wyróżniać się poczynał, a pan Herburt każdego dobrze sobie zapamiętał, by go w swoim czasie w odpowiednim postawić miejscu. Śród ludzi wojennych najbardziej wszakże wybijali się wyuczeni przez Chwaliboga chłopcy i to ze wszystkim — czy na topory ciężkie i lekkie, czy na miecze i szable, czy w strzelaniu z kuszy i łuku, czy na długie dzidy podczas gonitw do pierścieni.
— Hej, hej! — cmokał głośno pan Herburt patrząc pytająco na pana Kmitę. — Co ty na to powiesz, bracie, jeżeli w bitwie postawimy przed chorągwią tych malców...?
— Nie wypada, brateńku, nie wypada! — potrząsał głową ostrożny pan Marcin. — Wszakże przedchorągwiani mają być najznamienitsi!
— Wiem ci ja to, ino tak rozważam, że w takiej krwawej rozprawie jak ta, co nas czeka, trza najmocniejszych postawić, by pożytek z nich był jak największy. Bo i kogo postawimy? Sami staniemy — to dwóch nas będzie. Waśkę Tureckiego, bo to wielkolud okrutny, Szymka Jaworskiego — to jeszcze czterech ino, a trza by było dla fantazji i honoru familii dziewięciu bodaj chłopa wystawić, jak w Wielkiej Chorągwi krakowskiej... — perorował pyszny pan Paweł.
Pan Kmita jednak głową trząsł i powtarzał:
— Nie lza[4], brateńku, nie lza nijak! Innym przedchorągwianym ujmę czci uczynisz, że to na szczeniaków spadł splendor[5] takowy!
I o tym spierali się niemal codziennie, bo coraz bardziej rozmiłowywał się pan Herburt w młodych rycerzykach, a pan Kmita coraz bardziej obawiał się, by druh jego i szwagier, który z powodu swej buty, miał więcej wrogów niż włosów na głowie i w brodzie, nowych sobie nie przysporzył nieprzyjaciół.
Gdy w Garbowie ćwiczono ten hufiec bitnej chorągwi ziemi przemyskiej i spóźnione glewiny — oddziały chorągwi halickiej, panowie Herburt i Kmita otrzymywali różne wieści, posyłane im przez gońców z Krakowa i od Ziemowita, księcia mazowieckiego. Dowiedzieli się więc, że król Władysław z bratem swoim, księciem Witoldem, wszystko już postanowili i że Litwini na Żmudzi powstają i niepokoją mocno Krzyżaków; że król wraz z podkanclerzym, księdzem Mikołajem Trąbą, łowy zarządził w puszczy Białowieskiej i w lasach Przyszowieckich, by mięsa solonego dla wojska jak najwięcej przygotować, że pocoś do ziemi radomskiej posłał uczonych Czechów i Morawian — słowem nikt już nie wątpił, że król i wojewodowie umyślili wreszcie przewlekłej z Zakonem małej wojny zaniechać i do większych rzeczy rękę przyłożyć.
W końcu kwietnia chorągiew Herburta poszła do Krakowa, lecz na rozkaz wojewody sandomierskiego, Mikołaja z Michałowic, wstrzymano ją w drodze i skierowano do Tarnobrzegu i tam rozlokowano.
Rycerze i brać chorągwiana nudziła się tu straszliwie i, gdyby nie karczma ormiańska, gdzie przednie wykryto w piwnicach węgrzyny i starą okowitę w zmurszałych beczkach dębowych, zanudziłaby się chyba na śmierć.
Andrzejko, którego od tygodnia już szczęki bolały od ziewania, mruknął pewnego razu do towarzyszy, gdy leżeli razem na sianie w długiej szopie, gdzie rozmieszczono dziesięć pierwszych glewin.
— No i co dalej będzie? Ani ci wojna, ani ci pokój! Tak to i ochota do wszystkiego odpadnie...
— Ano — a-a-a- ziewnął zamiast odpowiedzi Raszko i usta dłonią przykrył, by mu do niej szpaki jak do dziupli nie wleciały.
A na to Bogdanko:
— Ja wam zaraz coś powiem, brachy!
— Gadajże! — zawołali wszyscy — zaciekawieni i uradowani.
Chłopak uśmiechając się chytrze opowiadać zaczął:
— Wczoraj pławiłem w Wiśle swego ogierka i szkapy wujkowe, aż tu widzę czółno płynie...
— E-e, nie widziałem ja twego czółna, gębaczu! — machnął ręką Andrzejko.
— Czekaj, czekaj, burczymucho!... — uspokoił go przyjaciel. — Patrzę — czółno. Rybacy w nim jak się widzi, — cała góra mokrych sieci, dwa więcierze i ryby trzepocą się w koszu....
— No, i co z tego? — prychnął Waśko pogardliwie.
— A to z tego, że ci rybacy do brzegu przybili i pytają mnie, skąd ja i co tu robię? Powiadam — ciężkopancerny pierwszego szeregu chorągwi pana Herburtowej. Jak się zwiedzieli o tym, dalejże wypytywać o to i owo. Wszystko chcieliby wiedzieć — a ilu kiryśników, a ilu rycerzy w chorągwi, a jaka zbroja, a czy mamy działa...
— Gadałże ci przecie chorąży, by jęzora nie popuszczać, bo Krzyżacy wszędzie ucho i oko swoje mają! — oburzył się Andrzejko. — A ty, kluko jedna, gębę rozpuściłeś i brechałeś jak pies na miesiąc?
Bogdanko schwycił się za brzuch i tarzał się od śmiechu.
— A bodaj by was błechy[6] tarnobrzeskie zażądliły, smarkate kiryśniki! Taż ja im nic nie powiedział...
— Jakżeż tak nic nie powiedziałeś? Niemowęś z siebie zrobił, czy jak? — dopytywali się chłopcy.
— N-na, niemowę! — potrząsnął czupryną Bogdanko i zagwizdał cichutko, a chytrze. — Ja im powiedział, że choć kirysę noszę, ino własną, w chorągwi zaś za ciurę w taborze chadzam.
— A to ciągnie chłopisko, niczym z dziegciu powrósło konopne! — niecierpliwili się towarzysze. — I cóż oni na takie głupie bajanie twoje rzekli?
— Ho! To ja im rzekłem a one draby rade były i po karku mnie klepały!
— Jeżeli nie będziesz gadał po człowieczemu, to ja ci ten kark ukręcę! — krzyknął wreszcie Andrzejko.
— Nie w skok, nie w skok, braciszku! — mitygował go przez śmiech starszy Komarnicki. — Powiedziałem im, że choć nic nie wiem, bo dla mnie to jak dla wilka siano, ino zwiedzieć się o wszystko mogę. Tedy oni...
Figlarny chłopak zmrużył oko i mruknął:
— I po co ja wam to rozpowiadam, kiej wy nie słuchacie?
Zawisza zerwał się z siana i runął na Bogdanka.
— Ubiję, jak mi Bóg miły, ubiję i nie pożałuję takiego syna! — wrzasnął.
Inni też zaczęli szamotać się z Bogdankiem, który śmiejąc się walczył z napastnikami.
Wreszcie zawołał:
— No-o, cichajcie i słuchy postawcie na makówkach jak ten szarak na miedzy!
Chłopaki siedziały już spokojnie wpatrzeni w niego.
— Tedy oni tak do mnie gadają: „Dowiesz się o wszystko i za dwa dni po nocy przychodź na brzeg, co nawprost łachy leży. Spotkamy się. Jeżeli dobre wieści przyniesiesz, to ot ten trzosik dostaniesz do łapy. Ino milcz i nikomu o nas nic nie rozpowiadaj!“.
Wreszcie odezwał się Waśko Popiel:
— Tak mi się widzi, że trza Waśce Tureckiemu o tych twoich rybakach powiedzieć, albo i samemu panu Herburtowi, bo nie inaczej, ino na przeszpiegi przypłynęli tu oni, gdy o chorągwi naszej się zwiedzieli...
— Nie inaczej! — zgodził się Andrzejko.
— Trza tedy bez omieszki do Tureckiego biec — zakończył Raszko Komarnicki patrząc na brata.
Ale ten wzruszył tylko ramionami i spytał:
— I po co, głuptaki? Nasi ludzie pójdą na brzeg, to rybacy nawet się nie pokażą! Przecież nie w ciemię są bici, jeśli na takie dzieło się targnęli?
— Tedy jakżeż będzie? — spytali wszyscy chórem.
— No, wszakże do głowy po rozum poszliście, chłopaki! — zaśmiał się Bogdanko. — Powiem już wam, com obmyślił.
Położył się na plecach i prawił jak gdyby do samego siebie:
— My pojedziemy sami, ot tak jak tu jesteśmy samoczwart... Rybaków tych weźmiemy, jak się wyjmuje młode liszki z nory, i panu Herburtowi podarujemy, by ich katu oddał.
Wybuchnął głośnym śmiechem, a tak donośnym, że jego ogier ze stajni wesołym odpowiedział mu rżeniem.
— Koń do konia gada! — dociął Bogdankowi Waśko, ale Komarnicki tylko ręką odrzucił i powalił Popiela na siano.
Poczęli się borykać mrucząc i sapiąc jak dwa niedźwiedzie — piastuny.
— Zaniechajcie! — wołali Andrzejko z Raszkiem. — Gadaj, Bogdan, jak to będzie?
— Dowiecie się wieczorem, bo to dziś się kończy drugi dzień — odparł Komarnicki nie przerywając walki z Waśkiem.
Po chwili jednak przestał się szamotać i usiadłszy dodał:
— Po wieczerzy i modlitwie wdziejecie na się co najgorszą odzież i noże ino weźcie pod połę. Wychodźcie nad Wisłę, gdzie wiklinowe zaczynają się haszcze. Czekajcie na mnie — łodzią podpłynę po was... Ino z szopy ukradkiem wyślizgnijcie się, by was oboźny, czy chorąży nie zoczyli, bo wtedy nic z tego...
Na podwórzu rozległy się nagle krzyki i lament niewieści.
Chłopcy wypadli z szopy.
Przed kwaterą pana Kmity stał jakiś wyniosły, siwobrody mąż a obok płacząca niewiasta, która jazgotała rozpaczliwie powtarzając w kółko.
— Oj, biednaż głoweńka moja! Oj, jaż sierota nieszczęśliwa!
— Cicho! — huknął na nią starzec i zwrócił się do pana Marcina. — Rycerzu! Jestem Gniewosz Grzymalita z Tarnobrzegu. Synowie moi — Wojciech z Bogorii i Krystyn z Niska — do Krakowa z naszym hufcem pociągnęli. Na zamku ino z wnuczką Heleną, córką Wojciechową mieszkam... Wczoraj z chłopcem pokojowym i tą oto niepilną niewiastą służebną łodzią popłynęła wnuczka i nie wróciła... Stało się nieszczęście! Na Wiśle napadła na nich łódź z sześciu chłopa, pachołka ubili, wnuczkę moją porwali, a łódź z tą dziewczyną na nurt zepchnęli... Dopiero koło Sandomierza rybacy przełapali ją a pan starosta niewiastę do Tarnobrzegu odstawić kazał...
Pan Kmita słuchał ze współczuciem nie rozumiejąc jeszcze, po co z tym przybył do niego dziedzic na Tarnobrzegu. Ale i to się wyjaśniło, bo Grzymalita groźnie już wpatrując się w chude oblicze Kmity z takimi zwrócił się doń słowy:
— Gdy jakoweś zbóje łódź z ową niewiastą odpychali, jeden z nich krzyknął: „A kłaniaj się staremu Grzymalicie i powiedz, że to Herburtowe rycerstwo taki napad uczyniło“.
— To — kalumnia i kłamstwo! Jako żywo! — wybuchnął pan Marcin, gdyż tego już znieść nie mógł, acz układny był to rycerz.
— Na Bogarodzicę, tako powiedzieli! Oj, biednaż ja sierota! — znowu skamłać poczęła zalana łzami służebna.
— Słyszałeś, rycerzu? — z naciskiem pytał stary Gniewosz.
Pan Kmita ochłonął i krzyknął:
— Niech oboźny otrąbi zbiórkę! Zwołam koło i popytam, a co się dowiem, o tym do zamku doniosę...
Grzymalita i słaniająca się dziewczyna skierowali się ku bramie, gdzie stała karoca Gniewoszowa.
Bogdanko stał zamyślony i patrzał za nimi. Wreszcie począł doganiać ich, a zrównawszy się z zawodzącą panną służebną spytał jej:
— Powiedźcie, proszę, czy ci zbójniki mieli sieci w łodzi i czy nie było śród nich jednego rudego z siną blizną przez gębę?
Grzymalita i niewiasta stanęli i z niepokojem patrzyli na młodzieńca.
— Mieli oni sieci i zaiste był tam rudas z blizną! — krzyknęła dziewczyna, ucieszona, że zaświtała przed nią jakaś nadzieja, gdyż surowy, nielitościwy był ów Gniewosz Grzymalita, jeden z najmożniejszych panów za króla Kazimierza.
Bogdanko Komarnicki potarł sobie czoło, pomyślał chwilę i szepnął:
— Tedy, czekajcie do rana... Wiem, że to nie nasi chorągwiani napad niecny uczynili, bo lud nasz zacny i honorny... Czekajcie do rana!... Tako myślę, że ja wam zgubę odnajdę... Ino, jak się na ową niewiastę woła, żebym nie pobłądził?
— Wnuczce mojej na chrzcie świętym imię Heleny dano! — odpowiedział stary Gniewosz. — Helena tedy, córa Wojciecha z Bogorii Grzymality.
— A jak na nią w domu wołacie, cny panie? — dopytywał się Komarnicki.
— Rodziciele mówią do niej: El...
— El.. El.. Cha-cha-cha! Takie krótkie miano! — zaśmiał się chłopak. — A jakaż jest?
— Złotowłosa! Oczy jak niezabudki! Liczko jak u aniołków ze świętego obrazka — zawołała służebna.
— Stara?
— Bójcie się Boga, rycerzu! — podnosząc ręce nad głową krzyknęła. — Panienka nasza ma czternaście wiosen i sama jako ta wiosna słoneczna, kwiecista!...
— No, to już wiem wszystko i rozpoznam — kiwnął głową Bogdanko i skinąwszy ręką Gniewoszowi powtórzył raz jeszcze:
— Czekajcie do rana!
Po chwili pędził już ku kwaterze, gdyż oboźny trąbił na zbiórkę.
Stojąc w szeregu nie słuchał co mówi do chorągwi pan Kmita i mruczał do przyjaciół:
— No-no, ja wam powiadam, brachy, będzie dziś robota, niczym ta — Użocka, gdzieśmy hajduków setnie przetrzepali!





ROZDZIAŁ V.
PRZYGODA NA WIŚLE.

W szopie wszyscy dawno już spali.
Twardy był ten sen mocnych, zdrowych ludzi.
Nikt przeto nie słyszał szelestu siana i cichego szmeru bosych stóp Andrzejka, Raszka i Popiela.
Chłopcy skradli się cichutko do ławy, na której kiryśnicy stawiali skórznie i rozwieszali onucze, owinęli sobie nogi i wciągnęli obuwie. Andrzejko na kolanach podczołgał się na sam koniec ciemnej szopy, gdzie obok wuja miał swoje posłanie Bogdanko. Miejsce jego było puste.
Chłopak powrócił do towarzyszy i szepnął:
— Już poszedł... wymknął się Bogdaniec!
Jeden po drugim prześlizgiwali się teraz przez wpółotwarte drzwi szopy i czając się w cieniu drzew, rosnących przy ogrodzeniu dziedzińca, skradali się ku znanemu im wyłomowi pomiędzy palami. Wkrótce znaleźli się już po tamtej stronie płotu i odetchnęli z ulgą.
Szli teraz jakąś wąską uliczką pomiędzy zabudowaniami gospodarskimi. Zwęszyły ich spuszczone na noc z łańcuchów psy i wściekle ujadając odprowadzały nie mogąc dorwać się do nieznajomych ludzi, gdyż na przeszkodzie stała wysoka palisada z grubych belek.
Znalazłszy się w polu popędzili ku Wiśle i zatrzymali się dopiero koło haszczy wiklinowych, nad którymi pochylały się dziuplaste, rozwichrzone wierzby. Powolnie płynął półksiężyc rogaty, kląskały w zaroślach słowiki; z przeciwległego brzegu dobiegało kraczenie stadka dzikich kaczek i pojękiwała czymś strwożona czajka, a z kałuż, co się ciągnęły po piaszczystym pobrzeżu, kumkały i rechotały żaby.
Chłopcy stali cicho w oczekiwaniu niecierpliwym wschłuchując się z takim natężeniem, że aż im w uszach cisza dzwoniła.
Drgnęli więc mimowoli, gdy od strony rzeki rozległ się stłumiony świst i spokojny głos Bogdanka:
— Wychodźcie na brzeg!
Zbiegli natychmiast przedarłszy się przez gąszcz krzaków i ujrzeli Komarnickiego, który bez plusku wiosłował ku nim.
Wparł wreszcie czółno na piaszczystą kosę i wyskoczył na brzeg.
— Spieszcie się! — powiedział bardzo poważnym głosem. — Dobra! Noże są... Ty, Andrzejko, właź pod te mokre sieci, i ty, Waśko też — zmieścicie się tam obaj, a ty, Raszko, wślizgnij się do skrytki pod rufą i dziurę przykryj deskami. Kiedy krzyknę, wyłaźcie i bijcie, ino tego rudego z blizną na pysku żywcem wziąć musimy, bo, tak mi się widzi, że to ich wojewoda... No, już! Tedy z Bogiem! Siedźcie cicho, jak mysz pod miotłą!
Czółno zgrzytnęło dnem o żwir. Plusnęły wiosła i skrzypieć poczęły.
Minąwszy Tarnobrzeg Bogdanko skierował łódź ku przeciwnemu brzegowi, ku czerniejącym w oddali wysokim topolom, gdzie pełgało jakieś malutkie światełko.
— Ho-ho-ho! — dotoczyło się po siwiejącej od mgły rzece.
— Są! — mruknął chłopak do towarzyszy i odpowiedział na okrzyk — Ho-ho!
Posłyszał po chwili łoskot nóg wskakujących do łodzi ludzi, zakładanych wioseł i miarowy ich plusk. Z oparów wynurzyło się duże czółno z masztem, owiniętym żaglem. Dwóch ludzi chyliło się siedząc na wiosłach a czworo innych rozmieściło się na dziobie i na rufie, koło steru. Za chwilę jeden z nich bosakiem uczepił się burty Bogdankowej łodzi.
— Jesteś przecie... tyś mądry chłop... Zwiedziałeś się o wszystkim? Gadaj, a prędko! — padały krótkie słowa i pytania.
— Ano... ano... — pomrukiwał opieszale chłopak. — W naszej chorągwi teraz jest już dziesięć sta koni i trzydzieści sta kuszników pieszych a armat tom zliczyć nie mógł: może piędziesięć, może siedemdziesięć... Strach jakie wielkie... a kule to jak głowy człowiecze...
Bogdanko mówił wszystko leniwym, powolnym, prostackim głosem, udawał, że ziewa, to znów że się przeraża, a potem czochrał się pod pachami i drapał się w głowę, ale bystre jego oczy góralskie zaglądały wszędzie, szperały po łodzi i czegoś szukały. Nagle wyciągnął rękę przed siebie i krzyknął wystraszonym głosem:
— Na Bożyca, a tam co takiego?
Wszyscy obejrzeli się, a siedzący przy sterze rudy człowiek o zezowatych, wyłupiastych oczach i sinej bliznie przez nos i policzek szybko się podniósł z ławy i jął się wpatrywać w ciemny brzeg i czarną ścianę lasu.
Bogdanek natychmiast przechylił się przez burtę i zajrzał pod pokładzik na rufie, gdzie już przedtem coś mu zamajaczyło na chwilę. Teraz rozejrzał wyraźnie bladą twarz, obwiązaną jakąś szmatą i rozwichrzone złociste włosy nad czołem.
— El! — przemknęło mu przez głowę ale ani mruknął i mocniej zawarł szczęki. Siedział już na dawnym miejscu i rozglądał się dokoła głupkowato.
— Coś tam zoczył na brzegu, palu dębowy? — gniewnym głosem zapytał go jeden z siedzących na rufie.
— Cosik wychynęło z nurtu... przywidziało mi się, że to rusałka... ...topielica... — odpowiedział bezmyślnie patrząc na rudego.
Ten zaś coś szepnął do swego sąsiada, który spytał złośliwie:
— A co robi stary, ów Gniewosz Grzymalita z Tarnobrzegu.
Bogdanek wybuchnął jakimś dziwnie radosnym śmiechem, lecz pomiarkował się i odparł beztroskim głosem:
— Taki cudak!... Pęta się po okolicy i pyta wszystkich o wnuczkę swoją, jakowąś El!
Pomyślawszy chwilkę szeptać począł:
— Zwiedziałem się ja też o królu naszym i węgierskim, bo konia czyściłem wiechciem, kiej pan Herburt panu Zankowi Kulczyckiemu w tajemnicy jakoweś pismo odczytywał... Opowiem... ino łodzie zwiążę, bo odnosi mnie... sposobniej gadać będzie, bo gadanie to — długie...
Szepcąc to i pomrukując zarzucił pętlę na słupek na dziobie i zadzierżgnąwszy ją mocno do swojej łodzi uwiązał starannie, inną zaś linką przymocował do masztu.
Obejrzawszy się dokoła powiedział tajemniczym, a zarazem groźnym głosem:
— Król zjechał cichcem do Tarnobrzegu i tak do kiryśników naszych rzekł: „bij, zabij!“.
Ten okrzyk padł jak grzmot i jak echo odpowiedziały mu natychmiast krzyki ukrytych chłopaków, gramolących się ze swych skrytek.
Bogdanko, nie czekając na nich, na odlew gruchnął pięścią jednego z siedzących na wiosłach rybaków, a ten niby kamień ciśnięty z katapulty[7] wyleciał w powietrze i plusnął do nurtu. Drugiego dosięgnął chłopak wiosłem i zepchnął do wody, z radością spostrzegłszy, że związane łodzie trzymają się mocno i nie przechylają się zbytnio na wodzie.
Pozostali w jednej chwili stłoczyli się na rufie. W rękach ich błysnęły szable, wyciągnięte spod długich kapot.
Bogdanko i Andrzejko porwawszy za wiosła grubymi ich końcami poczęli grzmocić szpiegów, ale nie wiele to pomóc mogło przeciwko ciężkim szablom.
Sytuacja stawała się trudna, bo przeciwnicy widząc, że napastnicy nie mają długiej broni, jęli już nacierać na nich.
Chłopcy odbijali się wiosłami jak maczugami.
I raptem wszystko się zmieniło.
Nad głowami Bogdanka i Zawiszy zaszeleściło coś nagle i furknęło obsypując ich kroplami zimnej wody i żwirem a — na ludzi nacierających z szablami opadła ciężka od wody sieć i okryła ich.
Raszko i Waśko zarzuciwszy ją zręcznie jak rysie skoczyli ku szpiegom. Błysnął nóż w ręku młodego Popiela i jeden z przeciwników krzyknąwszy przeraźliwie runął na dno łodzi.
Bogdanko jednocześnie opuścił imadło ciężkiego wiosła na głowę drugiego i natychmiast poprawił cios straszliwym kopnięciem w brzuch.
W tej samej chwili rudy człowiek wydostał się spod zwojów sieci i stanął na rufie.
Trzymał w ramionach postać niewieścią i przechyliwszy się w tył z jakimś zgrzytliwym krzykiem cisnął ją do wody.
W blasku księżyca zaświeciły się na chwilę gęste sploty złocistych włosów i powiewna, długa szata.
— Na rany Chrystusowe! Toż to wnuczka Grzymality!
Okrzyk ten wydał przerażony Andrzejko i przebiegłszy na dziób nieprzyjacielskiej łodzi skoczył do wartkiego nurtu. Wynurzył się po chwili i popłynął to wyrzucając ręce ponad mknącą z sykiem strugą, to znów nurkując. Wreszcie spostrzegł, że z jakiegoś leja na mgnienie oka mignęła biała tkanina. Dał nura i po chwili trzymał już w ręku szamoczącą się dziewczynę. Uniósł ją nieco, by wynurzyła głowę, i mocno ścisnąwszy ją lewym ramieniem, położył się na boku, prawą ręką i nogami płynąc z prądem ku widniejącej w oddali kępie.
Płynęli długo, bo chłopak posuwał się wolno, dźwigając nieruchomą, coraz bardziej ciążącą mu dziewczynę. Wreszcie poczuł grunt pod nogami, stanął i wyciągnął na piach nieprzytomną, niby nieżywą wnuczkę Grzymality Tarnobrzeskiego, dziedziczkę na Bogorii, Rytwianach i Osieku.
Niedarmo jednak od maleńkości żył Andrzejko nad Stryjem. Nauczył się nie tylko pływać jak ryba ale i ratować tych, których w czasie powodzi z nurtów bez tchu wyciągano.

Długo się trudził przewracając nieprzytomną z boku na bok, podnosząc i rozkładając jej ręce aż dziewczyna westchnąwszy kaszlać poczęła i wreszcie uniosła posiniałe powieki.
Na rany Chrystusowe! Toż to wnuczka Grzymality!

Andrzejko wpatrywał się w nią z podziwem i jak gdyby lękiem, ale po pewnym czasie ośmielił się powiedzieć:
— Nie bójta się już niczego, bo jam jest przy was i nikomu nie dam was ukrzywdzić!
Patrzyła na niego przerażonym wzrokiem i milczała, słaba, drżąca, jeszcze nie całkiem przytomna.
Widząc, że boi się go i nic nie mówi, znowu przemawiał do niej cicho i łagodnie:
— Po co strachacie się mnie? Jam kiryśnik z chorągwi pana Herburtowej, nie jakiś tam zbójnik... Andrzejko jam Zawisza — z tych Zawiszów, co pod Beskidem na straży osiedli, i rycerza znamienitego Zawiszy Czarnego Sulimy... druh jam... i familiant...
Słuchała go uważnie, ale wciąż milczała.
— Nie strachajta się przeto mnie, na Bożyca i Przeczystą Pannę, nie strachajta! My waszych krzywdzicieli pobili... Ja was temu siwemu Gniewoszowi w Tarnobrzegu oddam... ino moi chłopcy z łodzią nadciągną... O-o-o, słysz, już płyną!
Rzeczywiście z coraz gęstszych kłębów oparów nocnych dobiegało dalekie jeszcze wołanie:
— Andrzej-ko-o-o! Za-a-a-wisza-aaa!
— Płyń z nu-u-rtem! Trzy-maaaj na kę-pę! — odkrzyknął chłopak i uśmiechnął się do dziewczyny. — No, dobrze jest! Hej, przed brzeszczeniem jeszcze staniemy na zamku tarnobrzeskim! Ino nie bójta się mnie!
Długo przekonywał ją i prosił aż wyszeptała drżącym głosikiem:
— Dank[8] wam składam, rycerzu! Jam Helena, Wojciecha Grzymality jedynaczka.
Zaśmiał się szczęśliwym śmiechem i zawołał:
— Wiem ci ja i o tym, i o tym takoż, że stary Gniewosz woła na was — El!
— El! — powtórzyła cicho. — Tak przezwała mnie rodzicielka, bo z italskiej ziemi do Polszczy[9] przywiózł ją ociec, kiedy tam na turniejach się srożył...
Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale w tej samej chwili na łachę z rozpędem wślizgnęła się łódź i dziobem zaorała w piach.
— Bywajcie! — krzyknęli chłopcy biegnąc ku Andrzejkowi i siedzącej na ziemi dziewczynie. — Dogodziliśmy tym oczajduszom! Ho-ho! Dwaj utonęli, dwóch zadźgaliśmy, a owego rudaka z gębą pokiereszowaną i drugiego, co mnie wypytywał, powiązaliśmy i panom Herburtowi i Kmicie podarujemy, choć małą pociechę z nich mieć będzie, bo żebra im, słysz, pognietliśmy mocno...
— Gadać będziecie potem, a teraz co tchu do zamku płyńmy, bo El na kość zmarzła i zmarnieje nam! Chłodno przecież niczym u nas w dujawicę — szepnął Andrzejko do przyjaciela.
Chłopcy z ciekawością i zdumieniem przyglądali się bladej i drżącej niewiastce.
— Prawda, że ziąb, bo i mglica mokra pełza po wodzie — zauważył Waśko.
Wsadzili Gniewoszową wnuczkę do łodzi, otulili kurtą Bogdanka i drugą jeszcze, którą Raszko na poczekaniu zdarł z jednego z jeńców i popłynęli przez Wisłę by już pod brzegiem sunąć ku miastu.
Niebo na wschodzie ledwo szarzeć zaczynało, gdy poczęli kołatać do bramy zamkowej.
Strażnik posłyszawszy, że odnaleziono młodą dziedziczkę, narobił krzyku. Wybiegli pachołkowie i służba a za nimi panny pokojowe i wreszcie z komnat swoich wyszedł sam pan na Tarnobrzegu.
Wysłuchawszy krótkiej opowieści Bogdanka troskliwie spojrzał na wnuczkę i powiedział do zgromadzonych niewiast:
— Weźcież ją, osuszcie, okryjcie ciepło, bo zachorzeje nam ze strachu, głodu i zimna!
El jednak nie poruszyła się nawet oparta o ramię Andrzejka, a gdy podeszły do niej służebne, przytuliła się do niego jak gdyby bojąc się pozostać sama. Po chwili jednak chwyciła go za rękę i przycisnęła się do niej zimnymi wargami, szepcąc:
— Tyś, rycerzu, uratował mi życie! Nigdy tego nie przepomnę i co każesz, wszystko uczynię dla ciebie!
Andrzejko wyrwał jej swoją rękę i stał zmieszany, lecz wzruszony zarazem, nie mogąc głosu wydobyć.
Wreszcie niewiasty uprowadziły ze sobą El a wtedy stary Grzymalita spytał:
— Jakie masz imię, zawołanie i klejnot, młodzieńcze?
— Andrzejko Zawisza spod Turki... z włodyków rubieżnych, co nad Styrem pod Beskidem osiedla bronne mają — odpowiedział cichym głosem chłopak, wciąż jeszcze mocno zmieszany.
— A klejnot?
Nie wiedział, co ma na to odpowiedzieć. Wyręczył go Bogdanko, mówiąc:
— My tam niby wszyscy bodaj półksiężyc z gwiazdami po rogach i strzałą we środku... za klejnot mamy....
— No, tedy to herb Sas — burknął starzec.
— Choć są u nas i tacy, co powiadają, że ojcowie dawniej pieczętowali się Leliwą, Lisem, Śreniawą, Porajem... ale w bojach wszyscy chadzają „stryjcami“ na jedno zawołanie „Sas“ — dokończył swoją odpowiedź Komarnicki. — Ten klejnot dziadowie z Wołoszy przynieśli, gdy do naszych gór powrócili....
Grzymalita słuchał uważnie.
— Tedy szlachta? Herbowa? — spytał.
Chłopcy wzruszali ramionami nieznacznie, ale nie odzywali się, bo nie wiedzieli, jak mają odpowiedzieć.
— Możebyście spoczęli i ogrzali się — zaproponował Gniewosz.
— Bóg zapłać, ale śpieszno nam do chorągwi, bo my jeńców do niewoli wzięli — odpowiedzieli chórem.
— Jak służba, to służba! — kiwnął głową stary. — Tedy my z wnuczką do pana Herburta przyjedziemy, by wam przy nim dank złożyć i czymś za ratowanie odpłacić zacnie! Z Bogiem!
— Ostawajcie i wy z Bogiem, panie! — powiedzieli chłopcy i prawie biegiem skierowali się do bramy.
Tylko Andrzejko dwa razy się obejrzał zanim dobiegł do końca dziedzińca i przywidziało mu się, a może tak i zaprawdę było, iż w oknie baszty narożnej ktoś białą chustą powiewał.





ROZDZIAŁ VI.
I CO Z TEJ PRZYGODY WYNIKŁO?

Panowie Herburt i Kmita nie posiadali się z radości. Już trzy dni minęło od przygody chłopaków na Wiśle. Pan Herburt zwołał radę rycerzy swej chorągwi, by postanowić wspólnie, co robić z jeńcami?
— Obwiesić na wierzbie na rozstaju — i tyle psubratom się należy! — mruknął wydymając wargi Wierusz Tarło.
— Ja bym im kamienie do szyi uwiązał i do Wisły rzucił! — odezwał się Jan Dzieduszycki ze Smuchowa.
— Może końmi rozerwać takich synów? — doradził Janko Kulczycki.
Kary śmierci dla szpiegów żądali też Tatomir Bałaban, Jur Matkowski — Delatyński, Stefan Pieniążek i Spytko Suchy — Wilk.
Inni widząc zakłopotane oblicze wodza milczeli oczekując, co powie.
Wreszcie przemówił pan Paweł co chwila szablą o ziemię gruchając:
— Już ja bym im słodki obmyślił koniec, ino... nie mogę!
Wszyscy w zdumieniu spoglądali na pana Herburta. On zaś ciągnął:
— Sprawa mi się powikłała... Wiecie, panowie bracia, kogo to na Wiśle młode rycerzyki, te wilczęta cięte, wyłowiły?
Pomilczał trochę, by zwiększyć zaciekawienie, i nagle zakrzyknął:
— Albrecht hrabia Sajn, komtura toruńskiego brat, a z nim razem i kupiec niemiecki z Bydgoszczy, Ernst Tettlenbach, za ich tą sprawą w nasze dostali się ręce!
— No, to i co z tego? Powróz konopny i takich zdzierży, gdy na gałęzi zawisną... — mruknął Suchy Wilk.
— Zdzierżałby, słysz, wiem o tym, cny Spytku, ino pisma ważne przy nich znaleziono... tak ważne, że aż powiedzieć o nich nie lza. Królowi je onegdaj przez gońca szparkiego posłałem i teraz czekam, jak król tę sprawę rozsądzi....
— Tak byście z razu gadali, panie Pawle! — odezwał się srogi Wierusz Tarło. — Nijak nie lza takich synów obwiesić, bo z nich niejedno jeszcze wyciągnąć można, jeżeli z „prynuką“ popytać...
— Toteż i my z Kmitą — szwagrem takoż myślimy — kiwnął głową Herburt.
— Tedy jedno pozostaje — czekać aż goniec z Krakowa przybieży — powiedział ten i ów z rycerzy.
Narada się na tym skończyła, więc pan Marcin Kmita skinął na pachołków, a ci snadź już przygotowani byli, bo kubki wnosić poczęli i na stole ustawiać gąsiory i dzbany, na przygryzkę do węgrzyna podając świeże podpłomyki z przysuszoną na ogniu słoniną.
Gdy panowie w rozmowach o wszelakich sprawach i dochodzących do Tarnobrzegu słuchach zabawiali się kubkami, wbiegł do kwatery Jur z Rybotycz, chorąży i zawołał:
— Wojewoda sandomierski i dziedzic tutejszy do pana Herburta dążą!
Pan Paweł poszedł naprzeciwko gościom. Długo ściskali się z wojewodą Mikołajem z Michałowic, gdyż lubili się od dawna, a potem Herburt zwrócił się do Grzymality i rzekł:
— Cieszymy się wszyscy, żeście, rycerzu, szczęśliwie wnuczkę odzyskali, acz ciężką na mój huf obelgę rzuciliście wonczas, ino pojmuję, że było to z goryczy i troski. Prosimy w niskie progi, wojackie, obozowe! Czym chata bogata, tym rada!
Ale wojewoda powęszywszy swym długim nosem mruknął głośno:
— Hm... hm... Chata, słysz, jak widzę, zacnym winem bogata, no, to i dobra! Wejdźmy, ojcze Gniewoszu, w owe niskie progi!
— Chętnie — odpowiedział Grzymalita głaszcząc się po brodzie — ino proszę pozwoleństwa panów rycerstwa o przyprowadzenie wnuczki — Heleny, syna mego Wojciecha córy...
— Prosimy... prosimy! — rozległy się głosy. — Białogłowę jak to słońce zawsze radzi oglądamy!
Pan Kmita szybkim krokiem wyszedł natychmiast, by pannę do stołu zaprosić i po drodze syczał do pokojowców:
— A sprzątnijcie wszystko, chłystki, a makatkę jakąś na stół dla piękności zarzućcie, a kubki czyste podajcie i do srebrnej łagwi owej, u Ormianina kupionej malmazji utoczcie z małej kufy! A żywo, piorunem, na jednej nodze! Czuj duch!
W kilka minut potem w kwaterze obu rycerzy zapanowało milczenie. Wszyscy przyglądali się Helenie z możnego, prastarego rodu Grzymalitów.
Rycerzom zdawało się, że to boginka wiosny wkroczyła do przyciemnej izby z belek sosnowych i o niskiej, czarnej od dymu powale. Helena stanęła na progu w białej, prostej szacie ściągniętej srebrnym łańcuchem o turkusowej klamrze. Takaż niebieska zapinka widniała pod szyją; na ramiona opadały obfite sploty złotych włosów, na głowie srebrną opiętych siatką. Z piersi zwieszał się złoty łańcuszek z krzyżykiem, wysadzanym turkusami. Stała w słonecznej mgle, jak cudna zjawa, i każdemu z rycerzy zdawało się, że śni i że to wdzięczne widziadło pierzchnie nagle i rozwieje się bez śladu.
Stary Grzymalita spostrzegłszy zachwyt rycerstwa począł sapać z zadowolenia i głaskać się po brodzie, dumny z urodziwej wnuczki.
Pan Marcin usadowił gości na miejscach poczesnych, częstował winem, suszonymi, lepkimi daktylami, piernikami miodowymi z imbirem, zapraszał i rozmową bawił, bo układny był i do dworskich obyczajów nawykły, a uważający na wszystko.
Goście czuli się swobodnie w rycerskim gronie, chociaż niejeden z nich w domu prostacki prowadził żywot i na schedzie swojej przy stadzie tam czy przy orce boso chodził i tylko szablą od chłopa się różnił, fantazją i butą, — gdy ktoś mu do kaszy ważył się dmuchnąć.
W pewnej chwili Grzymalita trącając się kubkiem z rycerzami rzekł:
— Prosiłbym was, panie Pawle, byście nam owych młodych rycerzyków, co to mi wnuczkę uratowali, pokazać raczyli, jeśli łaska, bo widzę, że dziewczyna rozgląda się wokół, zbawcy swego wyglądając. Nie pomnę już, jak się zowie...
— Andrzej Zawisza... rycerza z Garbowa druh i familiant! — z wyrzutem podnosząc niebieskie oczęta na dziada wyszeptała wnuczka Gniewoszowa.
— Hej, pacholiki! — klasnął w dłonie pan Marcin. — Skocz no który do szopy pierwszego hufu i powiedz tym młodzikom, by duchem biegli do kwatery, a niech ino uważają, by z pośpiechu ścian nie rozwalili, bo dziedzicowe to dobro, nie nasze!
Na te słowa żartobliwe rycerze wybuchnęli wielkim śmiechem.
— Iste, takie osiłki tylko patrzeć rozwalą ściany choćby najmocniejsze! — poczęły rozlegać się wesołe głosy.
— Toż to tury — nie chłopaki!
— Niedźwiedzie karpackie...
— Orły podkarpackie! — poprawił wszystkie przezwiska Szymek Jaworski i groźnym wzrokiem potoczył po zebranych, zazdrosny bowiem był o honor swoich pobratymców, druhów i krewniaków.
Posłany pacholik z trudem odnalazł „orłów“, ale, gdy ujrzał ich wreszcie koło obory, na razie osłupiał, a potem usiadł na ziemi i jął się wić ze śmiechu.
Przed oborą stała jakaś babina i wrzeszczała, jakby ją ze skóry obdzierano:
— Oj, ubije! Oj, ubije!
Na błotnistym majdanie przed oborą odbywała się dziwna zabawa.
Bogdanko i Andrzejko trzymali ogromnego buhaja za rogi i za kark i, choć szamotał się, opierał i targał łbem, przemocą ciągnęli go od krów z pastwiska, skąd wcale nie zamierzał powracać do dusznej obory. Raszko z Waśką dosiadali buhaja i pokrzykiwali na rozwścieczone bydlę:
— Wista, wista! Prowadzim byczeczka, z trawki do żłobeczka!
Pacholik naśmiawszy się do syta spytał krzyczącej baby:
— Kto kogo ubije?
— Ta ten, co byka za kark wlecze! — wrzasnęła. — Najlepszy buhaj madziarski! A patrzcie no: tak go ucapił, że aż mu ozór z pyska wypada!
Chłopaki posłyszawszy, że pan Herburt woła ich do kwatery, bo z zamku goście przyjechali, puścili wreszcie zziajanego i oszołomionego byka i pomknęli do szopy, by się umyć nieco, kudły rozczesać i przyodziać się jako tako.
— Przyszła... przyszła wszakże! — krzyczało coś w sercu i głowie Andrzejka.
Już drugi bowiem dzień czekał na przybycie El, dręczył się i prawie rozpaczał.
— Cóż ja dla takiej Grzymalitki? Proch pod stopkami, suchy liść, wiecheć słomy! Kiej byś mnie obaczyła, dziewczyno, w sieczy albo w zapasach na topory, no, tobym może tak nie myślał...
Skończyła się teraz męka oczekiwania i jad zwątpienia zatruwający Andrzejka.
— Przyszła El, jak przyrzekła na zamku! El! El!
Śpieszyły się chłopaki okrutnie. Z pośpiechu wszystko im z rąk leciało, w mocnych łapskach rwały się i pękały rzemyki i pasy; w szwach trzeszczały portki i kurty łosiowe. W końcu byli gotowi i polecieli jak szaleni. Przodem pędził niby jeleń Andrzejko a za nim, ni to goniące go tropem wilki — bracia Komarniccy i Waśko.
Zawiszy wiatr czapkę zerwał i płowa a od wiatru i słońca jeszcze bardziej spłowiała czupryna opadła na ogorzałe czoło i uszy. Nie zważał już na nic. Pędził jak wicher halny i usta same szeptały w takt serca łomocącego w piersi:
— El! El! El!
I takim to pędem wpadła ta czwórka do izby panów i z tupotem skórzni stanęła w osłupieniu przy progu. Bowiem i ich olśniła cudna, słodka uroda Gniewoszowej wnuczki.
W izbie ucichła głośna rozmowa biesiadna.
Wszyscy w jednej chwili wyczuli, że ma się stać coś uroczystego i rzewnego.

Dziewczyna podniosła się z ławy i trzymając w ręku krzyżyk turkusowy zbliżyła się do Andrzejka.
On zaś przypomniał sobie w tej chwili opowiadanie Krystyna Chwaliboga o obyczajach rycerskich. Ukląkł....
Spojrzawszy w jego płonące, rozradowane oczy, obejrzała się na dziada i powiedziała przejętym głosem, który zabrzmiał jak przysięga:

— Przyszłam, by w obliczu dziadzia i tych oto rycerzy znamienitych podziękę ci złożyć, cny Andrzeju, oddać ci ów krzyżyk, od matuli na śmiertelnym łożu z błogosławieństwem mi dany, i rzec ci wedle sumienia i serca: ninie wojna rychło się rozgorzeje i niewiedzieć kiedy jeszcze raz się obaczymy, ino, wiaram się, iż czegobyś ode mnie nie zażądał — uczynię, jakem Helena z Grzymalitów na Tarnobrzegu i Bogorii, wiaram się na Bożyca rany i krzyż!
Rycerstwo wyciągając szyję wpatrywało się teraz w młodzika.
On zaś przypomniał sobie w tej chwili opowiadanie Krystyna Chwaliboga o obyczajach rycerskich. Ukląkł, pochylił głowę, a gdy Helena zawiesiła mu krzyżyk na piersi, ujął go w ręce, ucałował i z całą powagą przycisnął dłonie dziewczyny do ust. Stanąwszy znów wyprostował się dumnie i rzekł śmiałym głosem:
— Za wiaranie wiaranie się należy! Przeto mówię i obiecuję, że w bitwach się wsławię, nie ulęknę się, nie drgnę i nie ustąpię nikomu. A gdy zdrów powrócę — przyjadę do Tarnobrzegu i rodzicielom o ciebie się pokłonię!
— Oszalał głuptak czy jak? A to ci możny mąż dla Grzymalitki?! Ucieszy zacnych rodzicieli, cha-cha-cha! W swaty pośle chyba kudłaczy beskidskich i żubry o siwej kądzieli ten prostak! Hu-hu! — przeniosło się po izbie, ale te szepty, szuszukania i chichoty zagłuszył groźny syk Jaworskiego, Waśka Tureckiego i Zanka Kulczyckiego.
— Czy może to Zawisza gorszy od innych? „Sasem“ czy „Różą“, gdy zechce, swaty przypieczętuje albo i... stalą!
I jęli w szablice trzaskać i sapać okrutnie.
Słyszał to wszystko Andrzejko Zawisza i głowę jeszcze wyżej zadarł.
— Staruch Tatomir Sozański ongiś nam chłopakom taką bajkę opowiadał przy barciach. Był niegdyś kmieć, co córkę królewską przed smokiem ognistym obronił i za to królewnę za żonę sobie wziął i ludem rządził sprawiedliwie. A my tam w górach — nie kmiecie, ino dawnych bojowników wnuki i prawnuki i, kto tam wie, jaka najzacniejsza płynie w nas krew? Mamy i my tam różne klejnoty i stare wspominki, ino nie pysznimy się tym, bo i przed kim by na naszych rubieżach?! Ale teraz będzie inaczej — my sobie nowe klejnoty wykujemy na krzyżackich łbach. Ot co!
— Patrzcie no na takiego malca! Jakie to harde ziele! — aż poderwało pana Herburta, lecz pan Marcin bojąc się, żeby rozindyczony młodzik nie palnął coś niezacnego, podbiegł do niego i szepnął:
— Podziękuj przystojnie, brateńku, i idź już sobie, idź z Bogiem!
Zupełnie nieoczekiwanie sprzeciwił się temu stary Grzymalita, zwracając się do gospodarzy:
— Uczcijmy odwagę i zaprośmy młodzianków, by w naszym zasiedli gronie...
Herburt i Kmita nie mogli odmówić gościowi, tym bardziej, że i wojewoda Mikołaj ubawiony całą tą przygodą podtrzymał starca.
Usiedli tedy chłopcy i, choć wina nie tknęli, za to zajadali się słodyczami, nawet twarde jak krzemień pestki daktylowe krusząc mocnymi zębami. Nie jadł tylko Andrzejko. Siedział obok złotowłosej niewiastki i usta mu się nie zamykały, bo wszystko chcieli wiedzieć o sobie, by nie mieć żadnych tajemnic. Na pożegnanie Gniewosz Grzymalita obdarował chłopaków szablami i lekkimi pancerzami, które służbie z zamku przynieść kazał, a Wojewoda spiął Andrzejce rozchełstany kołnierz sprzączką z krwawnikiem zdjąwszy ją z własnej delii.
Gdy goście odjechali wreszcie, pan Kmita stanął przed Andrzejkiem i długo kręcił głową aż w końcu pokraśniał i rzucił jedno tylko słowo:
— Ty!... — nie dokończył i machnąwszy ręką wielkim krokiem powrócił do kwatery.
Za to pobratymcy znad Stryja, Sanu i Dniestru — starszyzna hufowa: Waśko Turecki, Jan Dzieduszycki, Zanko Kulczycki, Szymon Jaworski a nawet wymagający i surowy Jur z Rybotycz jeden po drugim podchodzili do chłopca i klepiąc go po ramieniu mówili:
— Dobrześ, godnie gadał! Poznali teraz jak my tamtejsi z Beskidu myślimy i o honor swój upomnieć się umiemy. Setny z ciebie chłop wyrośnie, brachu!
Gdy zaś o wszystkim od Jaworskiego dowiedział się Janko Łysy, odszukał syna i mruknął do niego:
— Słysz, ludzie bają, żeś mądry i honorny, no, to i zawsze bądź mądry i honorny, bo to najpierwsza rzecz!
Andrzejko nic nie odpowiedział, tylko ojca w rękę pucnął i odszedł, bo miał głowę i serce pełne ciepła i radości. Chciał z tym pozostać sam, więc zaszył się na strychu, gdzie złożone było siano i słuchał bicia swego serca, które wykuwało malutkim młoteczkiem:
— El... El... El...
A słowo to słodkie brzmiało w jego uszach niby kląskanie słowicze.
Tak minęły jeszcze dwa dni, a na trzeci przybył do wojewody sandomierskiego pan Wojciech z Makowa, podkanclerza Trąby poseł, z rozkazem aby schwytanych jeńców pod strażą ludzi pewnych i zaufanych nie zwlekając posłać do Bydgoszczy. Mieli oddać ich staroście Januszowi, gdyż starosta, mając w swym ręku brata komtura toruńskiego, owego wodza krzyżackiego szachował.
Wykonanie rozkazu wojewoda polecił panu Herburtowi, ten zaś naradziwszy się ze szwagrem całą sprawę obmyślił szybko. Właściwie obmyślił ją ostrożny zawsze i nielubiący waśni pan Kmita tak do Herburta mówiąc:
— Zważ, brateńku, jak ów młody Zawiszak do zamku Grzymality dzień w dzień się przekrada i z ową urodziwą Heleną grucha sobie jakby nigdy nic! Strach mnie oblata, gdy pomyślę, że taki głuptak dziewczyninę temu staruchowi jak nic umknie. Co tedy będzie? Co za skargi i lamenty, a z Grzymalitami toć trudna sprawa, brateńku! Toteż jabym owego Andrzejka i tych jego urwipołciów do Bydgoszczy z jeńcami pchnął, ze dwie glewiny im przydawszy a za starszego nad pocztem niech jedzie Spytko Suchy-Wilk...
Długo namyślał się i mruczał pan Paweł aż w końcu uległ szwagrowi i według jego rady rozkaz wydał nagle, tak, że w godzinę potem Andrzejko, Komarniccy i Popiel człapali już za Suchy-Wilkiem, a za nimi toczył się wóz z jeńcami, otoczony ośmiu kiryśnikami.
Jechali na Koło, Kleczew, Żnin i popasając krótko szybko do Bydgoszczy dojechali.
Pan Janusz z Brzozogłowy, starosta bydgoski, jeńców obejrzawszy, ręce rudym włosiem porosłe zatarł i zawołał:
— Dobrze wam u mnie będzie, sierdzista chmuro, w lochach zamkowych, ptaszęta moje najmilsze, nie bójta się, bo ja już wam dogodzę, a i wy mnie, sikoreczki, sierdzista chmuro!
Tą „sierdzistą chmurą“ pan starosta sypał niby z rozdartego worka makiem, bo miał taką przygaduszkę, to też załoga zamkowa inaczej go nie nazywała jak „sierdzistą chmurą“.
Suchy-Wilka i młodych kiryśników witał serdecznie starosta i hołubił za podarek, wołając tubalnym głosem:
— Za takie dzieło, sierdzista chmuro, jak pojmanie owych szpiegów, sierdzista chmuro, mało jest na rycerzy tych młodzieniaszków pasować!... Bóg pokarał Krzyżaków, sierdzista chmuro, że też taki szczwany lis jak ów Albert Sajn takowe ważne miał przy sobie pisma... W głowie mu się pomieszało — sierdzista chmuro — na nasz pożytek! Ojże, ucztę ja wam wyprawię — sierdzista chmuro!
I wyprawił istotnie huczną ucztę — taką, że, jak sam mówił z pychą, w Toruniu musiał jej echa usłyszeć komtur krzyżacki, Jan hrabia Sajn.
— Zawalidroga jestem dla Zakonu — chełpił się pan Janusz — zawalidroga i pies z łańcucha spuszczony, by warczał i gryzł!
Rzeczywiście też tak było. Król Władysław Jagiełło przejrzał był wonczas zamiary i dążenia Krzyżaków. Zrozumiał, że Zakon opasuje Polskę żelazną obręczą swych twierdz, obsadzonych silnymi załogami, odcina ją od Litwy i od morza, wdziera się na środkową Wisłę, niosąc pożogę, miecz i niewolę. Jak straszne widmo stanęła przed oczami króla polskiego i wielkiego księcia litewskiego groźna przyszłość — los podbitych już książąt pomorskich i oszukanych kneziów śląskich, wcielenie Polski do cesarstwa niemieckiego i — ostateczna zagłada. Pozostał jedyny ratunek — mieczem sprawę tę rozstrzygnąć.
Król przygotowując się w tajemnicy do walnej z Zakonem rozprawy i właściwie od dawna już prowadząc z nim przewlekłą małą wojnę, w której utracił Dobrzyń, Rypin, Lipno, Bobrowniki a sam wyparł Zakon z Bydgoszczy i upomniał się o Drezdenko, by odciąć Krzyżaków od ziem niemieckich, na granicę zachodnią miał baczne, nieusypne oko.
Najpewniejszych, i najrozsądniejszych posadził tam ludzi na straży, a więc: Noteckiej doliny i łuku Wisły, między Toruniem i Chełmnem pilnował Janusz z Brzozogłowy — zuchwały i przebiegły zarazem rycerz; krainy od Wełny do Pomorza strzegł wojewoda kaliski, Maciej z Wąsoczy Toporczyk, i rycerstwo na tych kresach osiadłe, a wśród nich najznakomitszy — Jarosław z Iwna Grzymalita, przezwany z łacińska „furor Maurorum“ — co znaczy „postrach Maurów“, bowiem ów rycerz wsławił się w Hiszpanii podczas walk z Arabami.
Wszystkich tych panów rubieżnych sprosił starosta bydgoski na ucztę, a w piśmie swoim zaznaczył, że zamierza tym uhonorować czterech młodych rycerzyków, którzy pojmali Albrechta Sajna, jak on sam porwie tak czy inaczej — podstępnego komtura toruńskiego, bo tyle krwi lechickiej ów wilk żelazny utoczył, niewiast nawet nie szczędząc, jak to było w Dobrzyniu, Lipnie i Rypinie.
Sam starosta z tym swoim pismem nie taił się wcale, toteż mieszczanin bydgoski, Hans Klamenhaus, doniósł zaraz o wszystkim komturowi w Toruniu, ten zaś zasmucił się bardzo, przeląkł i do wielkiego mistrza gońca pchnął.
W czasie uczty z zamku bydgoskiego z armat walono niby przy szturmie, a wiwatowano tak hucznie, że całe miasto się zbiegło, na niemieckich zaś mieszczuchach i przybyłych z poza rubieży kupcach skóra cierpła, gdyż dokoła nagromadziło się prochu bez liku, o iskrę zaś było łatwo. Jako też iskra padła. Rzucił ją młody kmieć, Wojtek Pastuszek, co to bydło dla załogi z Wiercięcic przygnał. Ten zwiedziawszy się o wszystkim łapska zatarł i mruknął:
— Łupił nas Niemiec, byśmy Ojczyzny odstąpili, to i my zaś Niemca połupimy, nieprawdaż?
Długo nie myśląc rozejrzał się po rynku a spostrzegłszy bogatego browarnika, Szmerlebena, znęcającego się zawsze nad polskimi kmieciami a teraz tchórzliwie przekradającego się do ratusza, gdzie czuł się bezpiecznie, dopadł go i bez słowa w pysk opasły gruchnął. To widząc chłopaki i młodzież skoczyli do sklepów kupców niemieckich, z Wrocławia i Magdeburga przybyłych, i poczęli turbować ich, wołając, że na przeszpiegi tu zjechali, na udręczenie ludu. Pobito też Niemców — pachołków miejskich, oberwał w tłoku sam burgrabia von Zirkenau i na pięciu radnych porwano na strzępy aksamitne kaftany.
Setnik obozowy, choć nierad, hałasującą ciżbę, co do obrony Polski zerwała się gwałtownie, obuszkami rozpędził i porządek ustalił, warty po ulicach i przed ratuszem wystawiwszy.
Podczas uczty zmuszono Bogdanka Komarnickiego, by po porządku opowiedział rycerskiej braci, jak to przyszło do owej pamiętnej na Wiśle przygody, a gdy wspomniał o wykradzeniu Heleny Grzymalitki i o jej uratowaniu z nurtu rzecznego, porwał się z zydla Jarosław z Iwna i ramiona mocarne rozłożywszy szedł ku Andrzejkowi, wołając:
— Taż to El — jedynaczka mego stryjecznego, Wojciecha z Bogorii! Oczko w głowie całego rodu, dziedziczka wszystkiej Grzymalitów ojcowizny, bo i ja owej niewiastce słonecznej Iwno i Bełsz przypiszę, jako że nieżeniaty i niedzieciaty do śmierci już ostanę!
Ściskał rycerz wzruszonego i zawstydzonego pochwałami Andrzejka, po policzkach go całował i tuż na sali opasał go pasem pięknej roboty snycerzy maurskich, obiecując, że mu przyśle zacny miecz zdobyczny z najprzedniejszej stali toledańskiej kuty. Pan Janusz i inni panowie poszli za przykładem Grzymality i poczęli obdarowywać chłopaków, a chwalić, a wyciągać ku nim kielichy z winem, a namawiać, by do ich hufców wstąpili.
To kuszenie odrzucił od razu starosta rzekłszy poważnie:
— Na nic to! W piśmie wojewody sandomierskiego stoi, jak wół: „Masz, cny Januszu, tych posłanych ci z jeńcami młodzików na strażnicy bydgoskiej przy sobie ostawić, bo oni ci się tam przydadzą, jako że rezolutne to mocne i odważne wilczęta i w sztukę orężną przez Chwaliboga Zawiszowego wprawieni“.
Nie dodał tylko pan starosta, że było też i drugie o tym samym pismo, a w nim znów pan Marcin Kmita pisał, że trza chronić Andrzeja Zawiszę przed wielką przygodą, bo inaczej na śmierć by się zapłakała młoda dziedziczka na Tarnobrzegu i Bogorii. Wspomniał też o tym, że umyślili ze szwagrem chłopaka zdala od Tarnobrzegu trzymać, bo „nie sposobnie jest ogień chować w słomę“.
Tak więc „orlęta podkarpackie“ ugrzęzły na zamku bydgoskim. Nie nudziło im się życie na strażnicy, gdyż chłopcy w ciągłych byli wypadach ku Koronowu, Drezdenku i Toruniowi, na zwiadach, na czatach i podsłuchach, a nieraz to i z krzyżackimi ścierali się podjazdami aż pod siedziby komturów zapędzając się w pogoni.
Bojowe, czynne, burzliwe wartko płynęło tam życie — najlepsze na nudy a nawet na troski serdeczne, bo pan starosta — śmiały, czujny i ruchliwy — tego też od swoich żądał wojowników i gnuśnieć im nie pozwalał.
Do Bydgoszczy tymczasem przychodziły wieści o sprawach wielkich. Wiedział więc pan starosta i rycerstwo, że wszystkie chorągwie miały ciągnąć do Wolborza, że w Czerwińsku, pod opactwem, uczeni Czesi przez Wisłę budowali szeroki most na łyżwach i że król posłał piętnaście lżejszych chorągwi, a w ich liczbie chorągwie ziemi przemyskiej, podolskiej i halickiej nad Narew, by pilnowały strony krzyżackiej, zanim książę Witold ze swymi Litwinami, Tatarami i drużyną smoleńską dokona przeprawy; doszły też słuchy, że do króla i wielkiego księcia litewskiego przyłączyli się kniaziowie mazowieccy — Ziemowit czerski i Janusz wyszogrodzki, którzy niedawno jeszcze za Zakonem się oglądali, wciąż jeszcze o stolcu krakowskim marząc, i że wreszcie znakomity rycerz czeski, Jan Sokół, ciągnął już do króla z hufcem wyborowych rycerzy.
W drugiej połowie czerwca Janusz z Brzozogłowy coś obmyślił, bo kazał przyjść do siebie najbardziej zaufanemu rycerzowi, Klemensowi Puchale, i długo się z nim naradzał. Klemens zaś do swej izby powróciwszy pachołka po Andrzejka z towarzyszami posłał. Gdy stanęli przed nim wyciągnięci jak struny, bo Puchała godność oboźnego piastował i surowy był dla wszystkich, rycerz marszcząc brwi powiedział:
— Uszy roztwórzcie szeroko, a gęby na trzy spusty zamknijcie, by słowo ani jedno z nich nie wyleciało, bo wokół szpiegów mamy moc! Podzieliwszy się jak tam chcecie pojedźcie dziś na noc pod Inowrocław i Kujawski Brześć, a chytrze to czyńcie, bo oko nieusypne dają na tamte strony komturowie ościenni. Macie stanąć na czele ludności, która pali się do zemsty nad Krzyżakami, ino wodzów nie ma. Nauczcie ją, by napad uczyniła na wsie pod bokiem krzyżackim i pohulała sobie za dawne krzywdy mnogie i ciężkie! Ino — jeśli się wam nie poszczęści i pochwycą was Krzyżacy — nic nie gadajcie, skąd przybyliście i kto was nasłał, bo król, słysz, rozejm na czas krótki ustalił z mistrzem Jungingenem, więc... pojmujecie... trza to zrobić tak jak gdyby jakowaś kupa swawolna sama się na takowe dzieło porwała bez nijakiego pozwoleństwa czy tam namowy i nakazu. Pojęliście li wszystko?
— Pojęlim! — odpowiedzieli chórem chłopcy i roziskrzonymi oczyma na rycerza patrzyli.
— Hej, wy... wilkołaki! — uśmiechnął się Puchała. — Ino baczcie, aby nie ten tego, nie... za bardzo...
Nie pytał jednak chłopców, czy aby pojęli owo „nie za bardzo“, bo wiedział sam, że nie pojęliby, choćby im ze dwie godziny tłumaczył, więc dodał tylko:
— Dam wam przewodnika pewnego, byście drogi nie zmylili i zastawy krzyżackie ominęli. No, idźcie już i przysposobcie wszystko, a po pierwszej nocnej warcie sam was do bramy odprowadzę. Skoczycie do Saniowiec i tam przy figurze ujrzycie Warchoła — owego przewodnika... Ruszajcie już a gęby na zaworach trzymajcie, malcy, bo inaczej bębny z waszych skór porobią zakonni bracia...
Chłopcy kopnęli się do koni, potem broń najpodręczniejszą wybierali, ladrowane kirysy lekkie pod kurty wdziewali i milczeli do siebie nawet nic nie mówiąc i tylko wzrokiem się porozumiewając.
W nocy Klemens Puchała za bramę ich wyprowadził i krzyżem przeżegnał szepcąc:
— Z Bogiem, chłopaki miłe! Oby się wam poszczęściło!
Oni zaś tak do serca wzięli rady oboźnego, że i tym razem nic nie rzekli i milcząc konie w skok puścili znikając w czarnym mroku.
W kilka dni po ich odjeździe Janusz z Brzozogłowy od pewnych ludzi dostał wieści ważne, że do Torunia przybył z hufcem komtur Ragnety, Eberhard von Wellenfels, i wraz z komturem toruńskim brzeg Wisły wojskiem obsadził i zasieki pobudował, a w ślad za nim do Świecia zjechał sam Wielki Mistrz, gdyż myśleli Krzyżacy, że królewskie wojska w tej właśnie okolicy na ziemie zakonu wkroczą i odetną Toruń.
— Przepadli chłopaki, bo nie przerwą się już przez wraże sieci! — utyskiwał Puchała z troską spoglądając ku wschodowi.
Aż na Jana Chrzciciela wieczorem przybiegł goniec z zastawy Jaksickiej z doniesieniem, iż na całej Wiśle dokoła Torunia widać dymy okrutne.
— Azaliż to oni? — rzucił pytanie starosta patrząc na uważnie słuchającego oboźnego, lecz Puchała tylko ręce rozłożył.
Tymczasem tam za Wisłą działy się rzeczy szalone sprawcami zaś ich byli Zawisza, Komarniccy i Popiel. Andrzejko z Waśkiem osobno w Inowrocławiu, Komarniccy na własną rękę w Brześciu Kujawskim przekonali uciśnionych przez komturów[10] chłopów, by za kłonice, kosy i topory się wzięli i pohulali z krzyżackimi braćmi służebnymi i „witingami“, jak nazywano Prusaków-pogan, w wojsku zakonnym służących z musu. Do chłopców przyłączyły się załogi obu miast i tak to spora kupa ludu zbrojnego idąc nocami dotarła do lasu Służewskiego i tam zrobiła zasadzkę przy drogach. Po zachodzie słońca kilku ludzi podpaliło naraz Nieszawę, Murzynowo, Glinie i inne osady, zagarnięte przez Zakon a ukryte pod skrzydłami groźnej twierdzy toruńskiej.
Komtur Jan hrabia Sajn wypadł na czele wyborowego hufca dopiero co przybyłych gości cudzoziemskich — rycerzy, wstępujących do wojska Zakonnego, gdyż myślał, że to król wojnę znienacka rozpoczyna i chciał pierwszym zwycięstwem wsławić się przed krwawym i zawistnym komturem Wallenfelsem. W płonących wioskach nie znalazł jednak żadnego wroga i tylko drogą ku lasowi pomykało pięciu jeźdźców.
W pościgu za nimi wpadł zapalczywy hrabia Sajn do Służewskiego boru i tu zaczajeni w haszczach i po naprędce pobudowanych zasiekach Polacy sypnęli mu z boków chmarę strzał a, gdy pomieszały się szeregi, wypadli i siec, kłuć, dźgać i prać poczęli mocno.
Komtur nie mogąc w konnym szyku walczyć w lesie, dał sygnał do odwrotu i wtedy to na jeźdźców jego runęło kilku toporników. Szli jak drwale przez las wyrąbując sobie drogę, a najtężsi ze służebnych braci i witingów wstrzymać ich nie mogli i ginęli pod ostrzami ciężkich toporów.
Wreszcie komtur zrozumiał, że jacyś zuchwalcy usiłują dotrzeć do niego.

— Christ! — zawołał w duchu i przeraził się, gdyż na wąskiej drodze jeźdźcy jego zbyt powolnie zawracali wylękłe konie.
...i z rozmachem opuścił ciężką kłonicę na zdobny w pióra hełm.

Przypomniał też sobie, że zaprosił wszak na tą pierwszą bitwę sławnego rycerza flamandzkiego, Gustawa van Gootborga, i że gościa, druha Wielkiego Mistrza, na takie wystawił niebezpieczeństwo. Schwycił więc natychmiast jego konia za cugle i starał się zawrócić, by ujść przez las, ale ten ruch jego spostrzegł niewysoki barczysty człowiek nacierający na witingów, którzy w przerażeniu cofali się przed nim. Zrozumiawszy zamiar krzyżackiego wodza, bo od razu go poznał po białym płaszczu z czarnym krzyżem, człowiek ów zakręcił nad głową toporem i wypuścił go ponad zbitą ciżbą ludzką. Ugodzony obuchem w pierś Gootborg spadł z konia i nie zdążył się już podnieść, bo przyskoczył doń jakiś kmieć i z rozmachem opuścił ciężką kłonicę na zdobny w pióra hełm.
— Got! — wrzasnął komtur, lecz nie było już czasu na rozmyślanie. Musiał uciekać, bo topornicy byli już coraz bliżej, obalali konie i ludzi i szli jak huragan, co z korzeniami najmocniejsze wyrywa drzewa.
Wreszcie krzyżacki huf zawrócił i ścigany furkoczącymi strzałami uchodzić począł szybko...
Tej samej nocy poniżej Torunia od brzegu Wisły odbiła łódź rybacka z podniesionym żaglem i szybko sunęła poprzez rzekę ku ujściu Brdy. Ledwie dobiła brzegu, otoczyli ją zbrojni ludzie z zastawy.
— Powoli... lekko — mówił barczysty chłopak — nieście pomału, bo ten rycerz srodze krwią pluje...
Drugi zaś ocierając rękawem pot z czoła dodał:
— Na zamek, do starosty!
Szli potem we czwórkę, Zawisza, Popiel i Komarniccy za niosącymi Gootborga ludźmi w milczeniu niby za konduktem pogrzebowym.
Bardzo chwalili chłopaków pan Janusz z Brzozogłowy i pan Klemens Puchała — oboźny, chociaż król o Służewskiej dowiedziawszy się wyprawie długo gniewny był na starostę bydgoskiego, że na takie harce zezwolenie dawał. Ale jak się potem okazało — dobre to było, bo Krzyżakom ducha odebrało.
Cicho siedzieli utrudzeni chłopcy w Bydgoszczy, bo wypoczynek im dał oboźny, a do Popiela medyka posyłał, bo Waśko oberwawszy po łbie szablicą osłabł i gorączka trawiła go w dzień i w nocy. Rozchorzał się wreszcie na dobre i musiał w izbie pozostać, podczas gdy przyjaciele na nową ruszyli wyprawę.
Zarządził ją i przygotował sam starosta i dumny z niej chodził potem jak paw, choć panowie z rady królewskiej sarkali na niego, osobliwie zaś Piotr Szafraniec z Pieskowej Skały. Ale ustały te pomruki, bo chociaż na przygodę puścił się pan Janusz z Brzozogłowy, wszelako uradowała ona króla i za dobrą przepowiednię przez rycerstwo została uznana.
A taką to obmyślił sobie przygodę niespokojny pan starosta, który szaleństwa nawet w najniestosowniejszej robił chwili, bo, choć nazywano go „Brzozogłowy“, głowę miał lepszą od wielu innych.
W Bydgoszczy wiedziano już, że wojsko króla połączyło się z Witoldowymi zastępami i że przeprawa przez Wisłę rozpocznie się jak tylko minie termin zawieszenia broni.
O tym to właśnie terminie mocno myślał pan Janusz, głowił się, tak i owak przymierzał, aż o północy z piątku na sobotę 3 lipca wyprowadził niemal wszystkich swoich kiryśników, niepostrzeżenie podkradł się aż pod Świecie i zapadł do lasów, mały zaś oddziałek na szczególnie „żartkich“[11] koniach pchnął naprzód z rozkazem by znosił drobne zastawy, palił wioski, chaty i pozostawione sterty w polu.
— Na wabia tych ludzi posłałem niby na wrony i krogulce puhacza! — śmiał się w kułak pan z Brzozogłowy.
Ujrzawszy łunę i posłyszawszy wrzawę komendant krzyżacki w Świeciu, Eberhard von Trollen, na czele pięciudziesięciu rycerzy zakonnych puścił się w pogoń, lecz w lesie wpadł na zasadzkę. Śmiały był to człek i bojowy, więc, choć otoczony przez Polaków, bił się jak wściekły zarąbawszy Klemensa Puchałę i trzech innych rycerzy, aż spotkał się z Andrzejkiem, który mieczem Jarosława Grzymality stal Niemcowi pokruszył, samego zaś życia pozbawił. Bogdanko Komarnicki swoim zwyczajem obuchem topora zwalił dwóch rycerzy, Raszkowi zaś, walczącemu krótką dzidą, poddało się trzech przerażonych Krzyżaków. Inni zaś polegli i nikt z oddziału Trollena do Świecia już nie powrócił.
Gdy pan starosta, nieco w ramię zacięty przez Krzyżaków, robił przegląd swoich ludzi, miał kamienną, surową twarz, dowiedziawszy się o zgonie Puchały i jeszcze bardziej sposępniał, posłyszawszy od chorążego, że razem z innymi do Bydgoszczy nie powrócił też Zawisza ani bracia Komarniccy.
— Ubici, czy co? — pytał stroskany pan Janusz.
Nikt nie mógł mu dać odpowiedzi na to pytanie. Ten i ów widział młodzików walczących w samym gąszczu bitwy i ciskających się na wrogów, ale co się z nimi w końcu stało — tego nikt nie wiedział.
Bardzo ta strata obeszła rycerskiego pana z Brzozogłowy i zaniepokoiła, bo przecież nie ustrzegł ich na tak niebezpieczną pchnąwszy przygodę.





ROZDZIAŁ VII.
ORŁY NA WOLNOŚCI.

Widziałeś orła, gdy sokolniczy spuści go z łańcuszka i zrzuci kołpak z głowy?
Odleci i wzbijać się pocznie w wyżynę, szersze i szersze zataczając koła.
Gdy bystre źrenice jego dojrzą coś w oddali, pomknie tam i już nie słucha głosu pędzącego za nim dojeżdżacza.
Tak też było i z naszymi chłopakami.
Długo jak oswojone orły spełniały wszystkie rozkazy panów Herburta, Kmity, Chwaliboga, Jura z Rybotycz, Janusza z Brzozogłowy, Puchały i Suchy-Wilka, ale posłyszawszy o tym, co się dzieje w wojsku królewskim, gdzie za panem wojennym podąża chorągiew ich ziemi, oczami duszy ujrzeli młodzi rycerze daleki widnokrąg, gdzie powiewała szkarłatna chorągiew królewska z Orłem Białym i Pogonią.
Zerwały się natychmiast z łańcucha młode orlęta i szerokie poczęły kreślić koła.
Już wcześniej w Bydgoszczy umówili się, że przy sposobności prosić będą starosty, by puścił ich z zamku i do króla iść pozwolił na prawdziwą, wielką wojnę, do której tak miłośnie sposobił ich stary Chwalibóg.
Po bitwie pod Świeciem zapędziwszy się daleko za komturem, zostali odcięci. Ukryli się więc w gąszczu pod kłodami, przeczekali aż odejdzie pan Brzozogłowy a potem — Krzyżacy, zbierający zabitych braci zakonnych i służebnych, a pochowawszy broń po wykrotach, bocznymi drogami poczęli przekradać się ku Bydgoszczy. Próżne wszakże były ich starania. Wszędzie kręciły się i czuwały podjazdy krzyżackie. Tedy naradziwszy się postanowili przedzierać się na wschód, gdzie nieznanymi szlakami król prowadził chorągwie polskie, wojsko litewskie, czambuł tatarski i drużynników smoleńskich.
Niebawem napotkali tabor krzyżacki. Ze sto wozów wiozło zboże i suszone mięsiwo, a woźnice — kmiecie z Kujaw przygarnęli chłopców. Nie sprzeciwiał się temu stary Krzyżak, prowadzący cały tabor do Dąbrowna, gdyż chłopcy przez tłumacza powiedzieli mu, że z Torunia od rodziców uciekli, by do wojska zakonnego wstąpić.
Krzyżak nie spieszył się zbytnio, to też do Dąbrowna podjeżdżając, spotkali tłumy uciekających mieszczan, którzy opowiedzieli, że Polacy zdobyli już Lidzbark i Dąbrowno, gdzie miasto zostało podpalone, całą zaś ludność puszczono wolno.
Tabor zawracał w pośpiechu, aby nie dostać się w ręce Polaków.
Chłopcy porozumieli się w jednej chwili i zamieszawszy się w tłumie uciekinierów, powoli wycofywać się zaczęli w stronę borku sosnowego, gdzie ukryli się w haszczach młodniaka, rosnącego po pagórkach.
Dwa dni o głodzie przesiedzieli chłopcy w tym gaiku, żując tylko korę i młode igliwie. Nie mogli iść dalej, bo wszędzie węszyły podjazdy krzyżackie, śledząc ruch wojska królewskiego. Dopiero 15 lipca obszedłszy Dąbrowno od strony Uzdowa, wyszli na drogę biegnącą z Niborku do Ostroda, i całym pędem doganiać poczęli dążące pod Grunwald chorągwie króla i wielkiego księcia litewskiego. Zupełnie niespodziewanie spostrzegli z daleka czterech rycerzy zbliżających się boczną drogą. Chłopcy uskoczyli do lasu, a gdy jeźdźcy przejeżdżali w pobliżu, wypadli nagle z krzaków i zanim Krzyżacy zdążyli się opamiętać trzech zrzucili z siodeł, i długo, przeraźliwie gwizdali za czwartym, który zmykał, co koń wyskoczy.
Chłopcy zabrawszy broń i szkapy swoich jeńców, których przywiązali do drzew, popędzili na północ. Już było dobrze po południu, gdy ujrzeli stada wron z krakaniem lecących w różne strony; niebawem zaś potem dobiegły ich odgłosy krzyków bitewnych, z tysięcy rwących się gardzieli, huk strzałów i łomot głuchy, niby niezliczone cepy spadały na tokowisko, albo brać kowalska, z całego świata zebrana, waliła młotami w potężne kowadło.
Chłopcy zdążyli na sam koniec wielkiej bitwy na polu Grunwaldskim.
Już zdążyły zgromadzić się i powrócić na pole rozproszone przez Wielkiego Mistrza drużyny litewskie i czambuły tatarskie, już wmieszały się w bitwę wszystkie chorągwie zakonne i cała walcząca niezliczona ciżba skotłowała się tak, że nieraz polski miecz na polski spadał hełm, a krzyżacki topór w niemieckiej zatapiał się piersi. Nikt już z Polaków nie baczył na słomiane powrósła, jakimi dla oznaki przepasali się przed bitwą rycerze, kiryśnicy i strzelcy. Wojownicy parli naprzód, a kto stawał przed oczami — ten był wrogiem. Chłopcy jak szaleni skoczyli do bitwy w miejscu, gdzie ze swoją chorągwią srożył się Dobiesław Oleśnicki.
Z gromkim wołaniem „Orły beskidskie!“ przedarli się chłopcy do pierwszego szeregu, by dotrzeć wreszcie do Krzyżaków, coraz bardziej otaczanych ze wszystkich stron.
Andrzejko i Bogdanko walczyli toporami, Raszko wybrał miecz.
Parli naprzód wytężając wszystkie siły jak gdyby chcąc powetować sobie stracony czas i wielką chwilę pierwszego starcia hufców.
Raszko spostrzegłszy wspaniałego jeźdźca na rozwścieczonym, kwilącym koniu jął przerąbywać ku niemu drogę. Nie widział nic oprócz białego płaszcza z czarnym krzyżem na ramieniu i pawich piór na stalowym hełmie z podniesioną przyłbicą. Dążył do niego, urzeczony tym widokiem, cały w mocy żądzy zbrojnego spotkania z możnym zapewne rycerzem. Odwalał więc mieczem ludzi, niby lemiesz, co odrzuca miękką skibę. Pozostawało już dwóch tylko giermków, osłaniających rycerza, którym był sam Wielki Mistrz, Ulrych von Jungingen, gdy nagle ktoś wbił Raszkowi ostrze włóczni pod pachę i z siodła go wysadził.

Bogdanko nie widział śmierci brata, bo w tej chwili natarł na niego jakiś rycerz w przyłbicy. Już Krzyżak wznosił miecz w straszliwym zamachu, gdy chłopak toporzyskiem uderzył swego konia a ten, skoczywszy nagle naprzód, bokiem przycisnął biodro Krzyżaka. Miecz jego spadł na oparcie siodła. Komarnicki w jednej chwili błysnął toporem i spostrzegł jak przez mgłę, że przed jego oczami zniknął raptem biały płaszcz i złocisty hełm z białymi piórami na grzebieniu. Nie wiedział wonczas, że starł się z Janem hrabią Sajnem, komturem toruńskim, którego wieczorem znaleziono na pobojowisku, przywalonego trupami ludzi i koni, stosem połamanych kopij, tarcz i odłamków mieczy.
MAL. MATEJKO JAN
Reprodukcja
GRUNWALD
PHOTO-PLAT
Bogdanko nie miał czasu spojrzeć na ziemię, gdyż musiał przykryć się tarczą przed kopią prącego wprost na niego i coś krzyczącego rycerza w czerwonej sukni i pancerzu ze złocistej łuski. Człowiek ów zgubił w bitwie hełm i z łysej czaszki jego spływała struga krwi. W chwili, gdy Komarnicki przerzucał topór do lewicy, czerwony rycerz rozłożył gwałtownie ręce i odwalił się na zad koński. Bogdankowi wydało się, że przez jedną krótką chwilę widział strzałę, tkwiącą w oku opasłego Krzyżaka.

Fala kiryśników Oleśnickiego, zmieniwszy nagle szyk, uniosła Andrzejka w lewo, gdzie hufiec krzyżacki, rąbiąc zapamiętale, wyrywał się już z saka.
Na czele jeźdźców walczył w niebieskim płaszczu rycerz błyskając długim, cienkim mieczem. Arthur Cuttingham (tak się nazywał ów rycerz) był wysłańcem króla Anglii, który za „syna Zakonu“ podawał się z dumą. Rycerz angielski słynął jako straszliwy zapaśnik, postrach uczestników turniejów, przezwany „Rzeźnikiem“ za siłę swoją i okrucieństwo.
Krzyżacy już widzieli przed sobą wolną drogę, gdy dopadł ich Zbigniew z Oleśnicy, który przedtem do orszaku królewskiego należał, ale do bitwy rad pośpieszył, skoro Panu żadne już nie groziło niebezpieczeństwo. Za nim skoczyła chorągiew halicka z gromkimi okrzykami. To nawoływali się Sulatyccy, Berezowscy, Broszkiewicze, Kossakowscy, Tarnawscy — osadnicy polscy z Białego Czeremoszu i Czarnohory.
Krzyżacy zmienili nagle kierunek i rycerz w niebieskim płaszczu konia zwrócił wprost ku Zawiszy. Chłopak szybko zawiesił topór na łękę i spod kolana wyciągnął miecz krzyżacki.
Starli się obaj zderzywszy się tarczami. Potężny rudy ogier Cuttinghama szedł naprzód popychając Andrzejkowego wałacha, lecz cofając się chłopak odbijał razy Anglika i sam zadawał ciosy, czekając chwili, aż jego koń oprze się o piersi idących z tyłu. Ledwie przystanął na chwilę, Andrzejko odbił miecz przeciwnika i uniósłszy się w strzemionach opuścił stal. Cuttingham, którego miecz rozprysnął się w kawałki, nie zdążył osłonić się tarczą, więc ostrze Zawiszowe rozłupało mu hełm jak garnek gliniany i rozpłatało głowę...
Krok po kroku odpierano Krzyżaków i spychano ku ich obozowi, a gdy zgiełkliwa walka zawrzała koło taborów, oboźny królewski Boguta począł już zwoływać pobliskie chorągwie.

Andrzejko odbił miecz przeciwnika i uniósłszy się w strzemionach opuścił stal.

Andrzejko pochwycił pierwsze tony rogu i poczuł nagle, że pada i mknie na dno bezdennej przepaści, gdy tymczasem wszystko dokoła wiruje w szalonym tańcu....
Znaleziono go tej samej nocy, gdyż ocknął się na polu i jęczał głośno.
Gdy jakiś człowiek z kagankiem pochylił się nad nim, Andrzejko wyszeptał:
— Czy zwyciężyliśmy?
Człowiek ów — a był to mnich, brat Benedykt, zawołał radośnie:
— Bóg dał nam zwycięstwo! Wielki Mistrz zabit, padł wielki komtur Lichtenstein, poległ wielki marszałek Wallenrode, zginął hrabia Sajn i hrabia Wende i komtur Arnold Baden... Łopoce dumnie nad obozem królewskim nasza sławna chorągiew! Jeńców i zdobyczy wszelkiej — bez liku!... Wielki, wielki dzień! Niech imię Zbawiciela błogosławione będzie na wieki wieków!
Andrzejka przewieziono do obozu.
Miał przebitą obuchem głowę i ranę w boku od ostrza kopii.
Bogdanko nie mógł odnaleźć poległego brata.
Raszko Komarnicki wraz z innymi legł zapewne we wspólnym grobie, który w tej bezprawnie od Polski oderwanej ziemi trawą rychło porósł, do wspaniałej i sławnej przeszedłszy legendy.
Bogdanko posłyszawszy o Zawiszy Czarnym i o jego czynach, gdy to wraz z innymi ośmiu rycerzami pierwszy rozpoczął przed Wielką Chorągwią Krakowską bitwę grunwaldzką, pobiegł do niego i o wszystkim opowiedział.
Sulimczyk nakazał rannego chłopca czym rychlej odesłać do Bydgoszczy, gdzie mógłby mieć opiekę uczonego lekarza. Bogdanko jechał przy rannym, miotającym się w gorączce przyjacielu — smutny i zrozpaczony śmiercią brata i cierpieniem dogorywającego, zda się, Andrzejka.
Dowlekli się wreszcie do Bydgoszczy.
Spotkał ich Waśko Popiel, bo już z łoża wstawał, chociaż słaby był jeszcze i biały jak płachta płócienna, na słońcu wybielona.
Gdy rannego Zawiszę obmyto i ułożono na wygodnym posłaniu, na chwilę jedną powróciła mu przytomność.
— Jarosława Grzymalitę zaw... — wyrzęził.
Nie skończył, bo znowu zapadł w mrok, miotając się jak ryba, wyrzucona na brzeg, i mrucząc coś w nieustannych majaczeniach.
Pan starosta sprowadził Grzymalitę, lekarz zaś długo trudził się nad chłopakiem, aż udało mu się ocucić chorego. Zawisza poznał Jarosława i oczami tylko dał mu znak, by się pochylił nad nim. Rzęząc, bryzgając krwawą pianą szeptał coś ledwo poruszając wargami.
— Dobra! Dziś jeszcze z pismem gońca pchnę do Tarnobrzegu. Nie troskaj się! — powiedział w końcu wzruszony czymś Grzymalita.
Długo potem siedział rycerz w komnacie zamkowej i gryząc wąsa pisał do Gniewosza Grzymality. Pisał o wielkim zwycięstwie króla i księcia Witolda i o Bogdanku Komarnickim, który odnalazł El a teraz sławą się okrył na polu Grunwaldskim. W końcu dopiero wspomniał o Andrzejku Zawiszy, pogromcy strasznego Cuttinghama.
— Ów młodzian mocno poranion ze śmiercią za bary się wodzi, a do zmysłów przez lekarza — Czecha przywiedzion, kazał mi, abym wnuczce twej, cny Gniewoszu, napisał, iż do ostatniego tchu ów młody Zawisza w sercu i myślach mieć ją będzie, gdyż umiłował ją nad życie... — takie słowa umieścił w swoim piśmie do krewniaka Jarosław Grzymalita i na pocieszenie dodał:
— Ino tak sądzę, że z takiego mocnego ciała nie rychło dusza drogę sobie znajdzie i — zdrów jeszcze będzie ów Andrzejko Zawisza, acz młody ale już znamienity wojownik.
Pan Jarosław zgadł. Lekarz-Czech, troskliwy starosta Janusz z Brzozogłowy i opieka Waśki i Bogdanka zdziałały, że wydobrzał Andrzejko. Pozostała mu tylko szeroka kraśna blizna od ucha do ciemienia, no i kaszlał długo jeszcze i nie mógł krzyknąć głośno. Już w dwa niespełna miesiące potym siedział na koniu w pierwszym szeregu chorągwi pana Herburta — inny już, niż dawny Andrzejko, ni to mąż dojrzały i doświadczony. Wojownicy czekali na króla, gdyż Władysław Jagiełło miał przegląd zrobić chorągwiom na polu Werskim, zanim nastąpiłoby rozpuszczenie wojowników kresowych po domach.
Stojąc na prawym skrzydle rozglądał się Andrzejko po szeregach i myślał o tym, że wojna — to tęgi kosiarz!
Wykosiła ona zagon ziemi przemyskiej, wykosiła!
Ledwie — ledwie trzecia część kiryśników pozostała.
Odpadli na zawsze, wyszczerbili się Tureccy, Jaworscy, Dzieduszyccy, Kulczyccy, Sozańscy i Matkowscy..
Poległ pan Marcin Kmita, nie było Jura z Rybotycz, spod Grunwaldu nie powrócił zadzierżysty Spytko Suchy-Wilk; panu Herburtowi krzyżacki gemajn[12] dłoń odrąbał, a ich samych — Andrzejka, Bogdanka i Waśka swymi zębiskami poszczerbiła, pogryzła wojenka!
Myślał Andrzejko i o tym, że gorzko zapłaczą matka jego Oluchna i Kasia Popielowa, kiedy mężów swoich nie ujrzą; popłyną łzy hardej Marusi Komarnickiej, bo i Raszka niema i nigdy już nie będzie. W tej samej chwili przypomniał sobie jednak opowiadanie Bogdanka i Toporczyka Zakliki o tym, że Zakon został zniesiony, że Wielki Komtur i najsłynniejsi rycerze krzyżaccy polegli i nie żałował już ani ojca swego, ani druhów i krewniaków, bo za Ojczyznę polegli i dali jej zwycięstwo. Po to przecież żyje na tej ziemi rycerstwo bitewne!
Tymczasem nadjechał król, a Zyndram z Maszkowic, który z księciem Witoldem pod Grunwaldem wojsku przewodził, w jego imieniu przemówił, że wszyscy wojownicy z dawnych osad rubieżnych, podgórskich i stepowych otrzymają nadania a teraz niech przyjmą podziękę królewską za bohaterską odwagę, trudy i zwycięstwo.
— Miejcie, bracia, w pamięci — wołał Zyndram — że krew, która wsiąkła w pole grunwaldskie, na wieczyste czasy w jedną rodzinę wszystkich Polaków zespoliła. Nie odstępujcież Ojczyzny ani w dobrej, ani w złej, doli, gdyż ona to — Macierz nasza, nasza moc i nasza szczęśliwość!
Andrzejko i Bogdanko powtarzali za wodzem te słowa, ni to przysięgę, ni to modlitwę gorącą. Byli spokojni i dumni, bo ręce swoje do wielkiej sprawy przyłożyli i czuli, iż dopóki będą Zawiszowie, Jaworscy, Komarniccy, Dzieduszyccy, Matkowscy, Turzańscy i Kulczyccy — na straży ojczyzny stać będą hufce rycerskie niezwalczone.
Wydało im się wonczas, że wszystko poza dobrem Ojczyzny, nawet miłość i życie własne, nawet gryząca tęsknota do zielonych wierchów Beskidskich, do ciemnych ostępów puszczańskich i białopiennych potoków, co śniły się chłopakom po nocach, — wszystko to — drobne jest i marne jak proch przydrożny i tylko honor polskiego rycerza, obrońcy Macierzy, wart jest trudów bezmiernych, męki i troski codziennej.
Z dumą wpatrywali się potem w chudą, ciemną twarz króla, gdy przemykał się na śmigłym rumaku pomiędzy szeregami i skinieniem ręki witał i dziękował wojownikom.
Wiwatując na jego cześć myśleli:
— Tyś jest ojciec Polski, a my — Jej syny. Nie troskaj się, królu, nie zapomnimy o Niej i nie odstąpimy Jej!
Zagrały rogi i rozedrgały się trąby mosiężne.
Podniosły się wysoko barwne płachty sztandarów i całe pole rozjarzyło się nimi jak łąka zielona kraśnymi makami, złotem jaskrów, fioletem dzwonków i bielą, miodnego kwiecia wszelkiego.
Król pędził dalej i dalej. Nad nim łopotała z wiatrem rozigrana chorągiew szkarłatna, a za nim jak fala morska biegł huragan okrzyków:
— Cześć królowi! Niech żywie Ojczyzna! Zwycięstwo! Zwycięstwo!
Odgłosy tych rycerskich okrzyków słyszał Bałtyk wspieniony, puszcze litewskie uroczne, smętne topieliska, poleskie, zielone stepy podolskie, okiem nieogarnięta równina wielkopolsko — kujawska, aż echo ich uderzyło w zieloną grań Beskidów i powtórzyło tysiąc razy:
— Niech żywie Polszcza! Zwycięstwo!

Koniec.






  1. Rycerskie zapasy na ostrą broń.
  2. Glewina — część chorągwi.
  3. Kiryśnik — wojownik w kirysie, czyli w pancerzu.
  4. „Nie lza“ — nie można.
  5. Zaszczyt (słowo łacińskie).
  6. Staropolskie słowo: pchła.
  7. Maszyna wojenna, wyrzucająca kamienie lub duże, ciężkie strzały.
  8. Dank — podziękowanie.
  9. Polszcza — stara nazwa Polski.
  10. Komtur — dowódca chorągwi krzyżackiej.
  11. Śmigłych.
  12. Najemny żołnierz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.