Orbeka/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Orbeka
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1868
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVI.

Raz, było to jakoś późną jesienią, po długiéj przechadzce, w dzień bardzo ciepły, który się skończył chłodnym wieczorem, Orbeka wrócił z gorączką i zachorował.
Anulka naturalnie pośpieszyła z lekami, radami, ziółkami, i troskliwie nad nim czuwała. Na nieszczęście, stary Jaś niedomagał i leżał, musiała więc sama siedziéć przy nim. Około północy słabość się wzmogła widocznie, Anulka była nadzwyczaj niespokojną. Ale Orbeka, choć gorączką rozmarzony, zachował przytomność. Pierwszy raz naówczas dostrzegło dziewczę oczy jego dziwnie namiętnie zwrócone na siebie, serce jéj jakimś strachem uderzyło, wzięła to za obłąkanie. Poczęła się tém pilniéj krzątać koło niego. Orbeka nic nie mówił, patrzał długo, nagle podniósł się, pochwycił ją za ręce, i płacząc całować je począł.
Dziewczę struchlało, niewiedząc co począć, klękło przy łóżku, wtém on krzyknął, jakby oprzytomniony nagle, z lekka ją od siebie odepchnął, i zakrywszy oczy, niedając znaku czucia, pozostał tak do rana.
Co się tam działo w biedném sercu téj kobiety, któréj na chwilę zdawało się otwierać błyskawicą niebo, i zamknęło... znowu?!
Następnych dni, powoli, przyszedł do zdrowia pan Walenty, ale, jakby zawstydzony, unikał Anulki, któréj ta chwila była jedyną w życiu szczęśliwą.
Nie wspomniał on o tym wypadku, jakby go chciał złożyć na gorączkę, chociaż był całkiem przytomnym, ale odtąd w stosunku swym do dziewczęcia, był jeszcze ostrożniejszym i zimniejszym.
I płynęły znów lata, a nic się już nie zmieniało w Krzywosielcach, ale przeznaczenie znać chciało, aby Orbeka nie dokończył tak życia w téj ciszy i pokoju... gotowało mu jedną z najmniéj oczekiwanych i miłych niespodzianek...
W pięć lat po zamieszkaniu na nowo w Krzywosielcach, w pięknéj jakoś porze wiosennéj, pod wieczór, gdy Orbeka był w ogrodzie na przechadzce z Neronem, na gościńcu dał się słyszéć turkot, który on wziął za powracające z pola wozy. Ale po chwili, pies się zerwał od nóg jego i zaszczekał, szelest posłyszał w ulicy i zobaczył zdala jakąś postać czarną, dosyć żywo podchodzącą ku niemu.
Była to kobieta!..
Kobieta nieznajoma, obca w Krzywosielcach, prawie niezrozumiałe zjawisko! Orbeka zrazu tak był zdumionym, że przypuścić nie umiał, ktoby to być mógł.
Dopiero gdy się zbliżyła, z uśmiechem na ustach, w rysach twarzy nieco zbladłéj, trochę postarzałéj, zawsze jeszcze pełnéj wdzięku, poznał osłupiały — Mirę, pięknie wcale jeszcze zakonserwowaną.
Po ostatniéj rozmowie, po ostatniém wejrzeniu rzuconém mu ze schodów Kapucyńskiego kościoła — bytność téj pani, tutaj, była niewytłómaczoną. Pan Walenty stał, nie wiedząc co począć, jak przywitać, gdy ona podbiegła żywo ku niemu, i zawołała:
— Walusiu, to ja! to ja.. o! jakżem szczęśliwa! to ja! twoja Mira!
Tych wyrazów domawiając syrena, pewna swojego uroku i władzy, rzuciła się niemal w objęcia Orbeki, pomięszanego zjawieniem się tego widma przeszłości. Usta jego bełkotały wyrazy niezrozumiałe, serce po tylu przetrwanych boleściach, — nie wahamy się dodać, głupie serce — uderzyło jak za dawnych lat, wszystko zostało zapomniane w jednéj chwili, łzy potoczyły się z powiek.
Zimném, bystrém wejrzeniem, Mira mierzyła tymczasem tego człowieka, któremu tyle bolesnych zadała ciosów, chciała zbadać go, a ujrzawszy rozczulonym, przekonawszy się, że siłę dawną miała nad nim jeszcze... padła już uspokojona na ławkę, przykładając rękę do serca, które nie biło, jak gdyby uśmierzyć chciała wzruszenie, którego nie doznawała.
Siadła, cała w czerni i żałobie, z czém jéj nadzwyczaj było do twarzy, (wiedziała o tém doskonale) uśmiechając się smętnie, wdzięczna, niby roztkliwiona, i poczęła mówić głosem, którego chwilami udawała, że jéj brakło.
— A! to próżno, gdy się raz kogoś w życiu kochało, gdy się razem z nim wiele chwil szczęśliwych i biednych dzieliło, pamięć i uczucie zostają na zawsze.
Ty nic nie wiesz, o moich losach? Nic? O! ciężko odpokutowałam za tę niedolę, która mnie do ulegnienia natarczywości Wawrzęty skłoniła. Prześladowanie rodziny, gorycze, potwarze, niemasz wyobrażenia czem te lat pięć się zapełniły. I on i ja byliśmy najnieszczęśliwsi, chociaż stary kochał mnie z całą namiętnością młodzieńczą. Wiesz że umarł?
Nie.. a! tak! umarł! I wystaw-że sobie, rodzina jego mszcząc się na mnie, tak zabiegała troskliwie, tak pilnowała go, że do ostatniéj chwili obiecywanego zapisu zrobić mi nie mógł. Zostałam wyrzuconą jak ostatnia przybłęda z domu, ale na tych ludziach ja się pomszczę! ja im wytoczę proces, ja ich okryję sromotą, ja im łez moich nie daruję.
To mówiąc, oczy sobie zakryła.
Orbeka stał, słuchał, ale wiedział to tylko, że ona do niego wróciła, że znowu była z nim.. na wsi, gdzie ją nic oderwać odeń nie mogło. Twarz jego rozpłomieniona świadczyła o bijącém żywo sercu.
O kilka kroków od téj ławki, na któréj spokojnie rozpatrując się już w nowéj swéj posiadłości, siedziała Mira, Anulka, która nadbiegła na to, żeby wysłuchać jéj wyznań, padła bezprzytomna i omdlała.. Ale nikt tego nie postrzegł zrazu, a późniéj, nikt nawet o tém nie wiedział.
— Nie myśl-że, kochany Walusiu, dodała, że ja cię tu tak najeżdżam nieprzyzwoicie, jakby z egzekucyą — chciałam cię zobaczyć tylko! tak! wiedziałam, że ty nie przybędziesz do mnie.. na chwilę przyszłam powitać twoją pustelnią. Jestem u Bukowieckich, u moich krewnych w sąsiedztwie, od dwóch dni. Wiesz, że stary podkomorzy umarł i ona także... teraz tam gospodarują młodzi. Otóż zatrzymałam się u nich, a od nich na minutę wykradłam się tylko do ciebie pod pretekstem. Wiesz jak oni na wsi są rygoryści, nieznośni, to też tylko tu wpadłam, aby od ciebie wyżebrać przebaczenie win przeszłych...
Orbeka powoli przychodził do siebie, dziwne nim i sprzeczne uczucia motały, wreszcie miłość ślepa, biedna przemogła. Usiadł przy niéj drżący, zbladły, i przez łzy się uśmiechał minionemu szczęściu. Jak się jéj maleńka, a zawsze śliczna rączka znalazła w jego dłoniach? niewiem... jak jéj główka spoczęła na jego ramieniu? któż wytłómaczy? jak rozmowa głośna w cichy szept się zamieniła?.... tajemnice! tajemnice...
A po chwili, idąc szeroką aleją ogrodową, jak starzy, dobrzy znajomi, opowiadali sobie półgłosem dzieje ostatnich lat pięciu. Ona tworzyła zręcznie romans, on mówił prawdę, jak na spowiedzi. Ona śmiała się w duchu z jego opowiadania, on łzami płakał nad jéj niedolą.
Konie tymczasem stały przed gankiem.
Na wsi stosunki wszelkie nie uprawnione, są daleko draźliwsze i widoczniejsze niż gdzieindziéj, miarkowała to i pani ex-wojewodzina. A choć przyrzekła pozostać w okolicy i widziéć się jeszcze z Orbeką, tego dnia nic jeszcze nie było postanowionego.
Może piękna wdowa byłaby natarczywszą, gdyby miała nadzieję i rachubę wydać się raz przecie za Orbekę, ale naprzód, to by ją pozbawiło nawet pensyi, którą Wawrzętowie wyznaczyli, dopóki by ich imie nosiła, powtóre, ten Orbeka był taki nudny! Można było się nim podratować, użyć go, possać jeszcze trochę, ale na wieki wieków wyrzec się dlań swobody i nadziei!! Mira spoglądając w zwierciadło, widziała wprawdzie zmarszczki drobne, zarysowujące się około oczów i ruchawych ustek, ale pochlebiała sobie, że sztuką im zaradzi, i że nie rychło się zwiększą. Była jeszcze bardzo ładną, świeżą, nieco okrąglejszą niż przed laty, ale to jéj nie odejmowało wdzięku. A teraz przebywszy szkołę doświadczenia, tak była pewna siebie, tak znała połowę brzydszą rodzaju ludzkiego i jéj słabości!
Na tymczasem, Orbeka był bardzo znośny, szczególniéj z tego względu, że z nim mogła bez litości czynić co tylko chciała, — gotowy, bezpłatny sługa, wierny jak pies, którym pomiatać mogła, i odpędzić, gdy zażąda.
Nazywała go nawet w oczy, swoją zawojowaną prowincyą.
Po herbacie i podwieczorku, który podając, stary Jan ledwie mógł chodzić z przestrachu, piękna pani odjechała. Orbeka siadł przy kominie, i przez pięć godzin, z krzesła się nie ruszył.
Nazajutrz przyszedł list, we dwa dni pojechał pan Walenty, w kilka tygodni, pani ex-wojewodzina, pod pozorem interesów familijnych i potrzeby spoczynku, wzięła niedaleko od Krzywosielec majątek w dzierżawę, od Sapiehów.
Nikt o tém nie wiedział, że Orbeka podjąwszy kapitał swój, pierwszy rok tenuty opłacił. A że od Krzywosielec do Wierzbowéj Wólki, było nie więcéj nad dobre pół mili, od czasu, jak się tam Mira przeniosła, pan Walenty prawie w domu nie siedział. Sam nie gospodarz u siebie, tam podobno wielce był dla gospodarstwa i porady jéj potrzebnym. Chociaż prawdę powiedziawszy, niezbywało tam na towarzystwie młodzieży kiedy niekiedy, ale młodzież jest tak płocha! a nie emancypowana, więcéj ma zwykle długów niż... środków podobania się osobom gruntowniéj rzeczy biorącym.
Już niewiemy spełna, czy o nowéj przygodzie Orbeki dowiedział się Sławski, ale to pewna, że się nie odezwał. W domu Anulka wyschła i wymizerniała strasznie, całe niemal dnie spędzając na nabożeństwie w kaplicy, Jan się położył i nie wstał, ale pan Walenty odmłodniał, odświeżył się i prawie stał wesołym.
Trwało to jakiś rok, ale na wsi nic tak nie rodzi obficie jak plotki, z najmniejszego ziarenka, plony są niepoliczone, a jak dziwne!
Zaczęto też na Mirę, na Orbekę, na jeszcze może dwóch jak ich panów, wygadywać rzeczy niestworzone, zaczęto się odsuwać, unikać. Kobiety szczególniéj do kamienowania okazały się skłonne, może przez odrobinę zazdrostki.
Wkrótce w tym warze wyżyć nie było podobna. Rozsądna i wielce zawsze praktyczna Mira, ze względu na to, że Orbeka rolnikiem nie był, gospodarzyć nie umiał, przekonała go łatwo, iż powinien był sprzedać wioskę, i na spokojne a miłe życie przenieść się do stolicy, dokąd się też i ona wybierała.
Tak się w istocie stało, acz nie bez strat dotkliwych.
Piękne owe, złote jabłuszko okolicy, kupił za bezcen, dobrze się wytargowawszy (bo znał doskonale jak pilno je było pozbyć się Orbece), dawny ekonom Sapieżyński, niejaki pan Dolfowicz. Pan Walenty, którego ex-wojewodzina poprzedziła już była do téj spokojnéj, miłéj Warszawy, z niecierpliwością wiekowi jego niewłaściwą, ostatnie węzły wiążące go do tego kawałka ziemi heroicznie porozcinał, zabrał pieniądze, sprzedał aż do remanentów wszystko, i z dosyć pięknym kapitalikiem, który samotnemu człowiekowi byłby na wygodne starczył życie, pośpiesznie uciekł do Warszawy, nawet z dawnemi nie pożegnawszy się sąsiadami.
Co się stało z chromą Anulką?
Smutna to historya, którą odgadnąć potrzeba, żeby ją spisać. Od przybycia dawnéj swéj pani, biedne dziewczę chodziło zbladłe, wylękłe, nie o siebie, ale o tego człowieka, którego zgubę przewidywało. Teraz jednak, mniéj niż kiedykolwiek mogła się zbliżyć do niego, był niecierpliwszy i jakby zawstydzony, unikał jéj, i wszystkich swych dawnych przyjaciół i domowników. Zdala tylko, wolno jéj było śledzić męczarnie tego człowieka, którego trawiła namiętność, w jego wieku starcząca za najgwałtowniejszą truciznę. Cóż miała począć chroma owa siostra miłosierdzia? stała się pobożniejszą niż kiedykolwiek; modlitwy, posty, nowenny, nabożeństwa, na intencye nieszczęśliwego, szły jedne po drugich, ale Pan Bóg był głuchym na nie. Nieubłagana fatalność, ścigała przeznaczonego na zgubę.
W chwili sprzedaży wioski, sam wreszcie Orbeka pomyślał co się stanie z biedną Anulką, przywykłą do tego cichego kąta, a do któréj on, choć na nią nie patrzał, przywykł też był jak do starego sprzętu, który stoi w pokoju okryty pyłem, a gdy go zabraknie, czuje się niedostatek. Miał pewien obowiązek zapewnienia jéj jakiegoś losu, nie mógł odprawić jak sługę najemną, a brać z sobą do Warszawy było mu ciężko lub niepodobna, tam bowiem chciał się urządzić jak najskromniéj, i być wprost tylko sługą, marszałkiem dworu Miry, byle z nią być zawsze i przy niéj.
Trzeba więc było raz jakoś, a po ludzku skończyć z Anulką, któréj oczy zaczerwienione dowodziły, że do téj katastrofy była przygotowaną. Pan Walenty nie miał złego serca, ale namiętność czyni okrutnym, ludzi nawet najlepszych.
Długo wahał się, odkładał, męczył, myślał co zrobić, nareszcie zdało mu się, że paręset dukatów posagu, darowizna ruchomości mu niepotrzebnych, mogących stanowić sowitą wyprawę, będą aż nadto wystarczającemi, żeby dowieść chroméj, iż jéj poczciwe około siebie starania cenić i zawdzięczyć umiał.
Czas upływał, trzeba było raz się otwarcie rozmówić z Anną. Orbeka z papierem w ręku wszedł do jéj pokoiku. Wiedziała ona wcześnie co to znaczyło, wstała ze spuszczonemi oczyma, drżąca, ale z odwagą w sercu i pewnością siebie, jakiéj nigdy nie miała. Była do téj chwili przygotowaną.
Orbeka drżący siadł w krześle, podparł głowę na dłoni, słów mu zabrakło. W téj izdebce maleńkiéj, spokojnéj, poczuł i zrozumiał, jakie, jeżeli nie szczęście, to dolę miłą i cichą, miał zburzyć jedném słowem, i żal mu serce ucisnął. Nie był złym jeszcze człowiekiem.
— Moja panno, rzekł po chwili jąkając się — już to wiesz pewnie, że ja Krzywosielce sprzedałem, że się wynoszę do Warszawy, że...
— Wiem, odpowiedziała Anulka.
— Sama tedy pojmujesz, że zmuszony urządzić się oszczędnie, po kawalersku, nie mogąc prowadzić domu, muszę...
— Tak... naturalnie... pan pojedzie sam...
— A cóż... cóż myślisz z sobą?
— Ja? prawdziwie niewiem dotąd, ale mam krewnych dalekich... mam ręce, przywykłam do pracy, a Bóg mnie nie opuści.
Musiała spuścić główkę, aby łzy ukryć, a w głosie śmiałym, poznać wzruszenia nie było można.
— Proszę wierzyć, kochano panno Anno, że jeźli zmuszony jestem okolicznościami z nią się rozstać, bardzo mnie to samego boli. Ale cóż począć?! co począć?
— Ja to bardzo dobrze rozumiem, dodając sobie odwagi, rzekła Anulka.
Orbeka widząc, że jakoś nadspodziewanie mu idzie dobrze i gładko, dodał zaraz:
— Chciałbym jednak, żebyś panna Anna wierzyła w moją dla niéj życzliwość, i nie odmówiła mi, przyjąć jéj dowód odemnie. Otóż...
— Przepraszam pana, przerwała Anulka, nigdym nie zapomniała, że jestem i byłam sługą, i że naturalnie...
— Ale ja waćpannę nigdy tak nie uważałem! zawołał Orbeka — ja ją miałem za przyjaciółkę, za kuzynę, i chcę się rozstać jak z krewną.
Abyśmy dali zrozumiéć postępowanie chroméj, musiemy wtajemniczyć czytelnika w jéj rozmysły i rachuby. Widziała ona od przyjazdu ex-wojewodzinéj, na co się nieuchronnie zanosiło, że ruina ostateczna tego człowieka, była nieuchronną, a gdy raz zostanie dokonaną, domyślić się było łatwo, że Mira przy sobie go nie zniesie.
Mogła nawet, znając tę panią i Orbekę, obrachować prawie, że zniszczenie szczupłych jego funduszów, gdy raz zostaną uruchomione, nie potrwa długo.
Nędza więc groziła nieszczęśliwemu, a przy niéj rozpacz i choroba znowu. Wszystko to jasno, jako nieuchronna konieczność, stało przed oczyma Anulki. Na tę chwilę niedostatku, w któréj ona go tylko ratować mogła, potrzeba było co można ocalić.
W pierwszéj chwili, chciała odrzucić jego ofiary, boleśnie jéj było nawet na chwilę zostać posądzoną o chciwość, o interesowność, a jednak, było to konieczném. Musiała się okazać zimną, musiała brać wszystko cokolwiek było można, nie dla siebie, ale dla niego. Z tym zapasem postanowiła natychmiast po wyjeździe Orbeki, udać się do Warszawy, niepostrzeżona tam czuwać nad nim, i czekać téj chwili, gdy mu będzie potrzebną.
Z tak osnutym planem, wszelką oznakę czułości odkładając na stronę, Anulka musiała ofiary przyjmować.
Zdziwił się Orbeka znajdując ją tak obojętną, zrezygnowaną i zimną, lękał się przesadzonych czułości, oświadczeń przywiązania, łez, trafił na chłodny rozsądek i żelazną jakąś odrętwiałość.
Anulka skłoniła mu się do kolan, patryarchalnym obyczajem dziękując za jego dary, a Orbeka wprędce skończywszy przykrą rozmowę, odszedł z lżejszém sercem. Jednakże — jednakże... westchnął nad człowiekiem, nad przywiązaniem ludzkiém, nad tém, co się zowie miłością, wdzięcznością — zdawało mu się, że Anulka powinna była serdeczniejszą się przy rozstaniu okazać!
Kobieta, gdy raz postanowi coś i sercem stanie przy swéj myśli, w wykonaniu jest upartszą, zaciętszą od mężczyzny. Orbeka darowawszy jéj ogółem ruchomości, nie wchodził już w to co do nich należało, chroma zagarnęła co tylko z tego tytułu godziło się zabrać i w skutek umowy z nowym nabywcą, okazawszy się w targu trudną, wzięła od niego dość znaczną summkę, gdyż nowy dziedzic wszystkiego potrzebował. Zwiększyło to mienie Anulki, oczekującéj tylko na wyjazd Orbeki, aby natychmiast za nim pociągnąć.
Pan Walenty, który tyle lat spokojnych przebył w téj wsi swéj, dla którego ona tyle w sobie mieściła pamiątek, był pod tak żelazném jarzmem swéj namiętności, że o wszystkiém zapomniał, nie rzucił okiem na to gniazdko ciche. W chwili odjazdu poszedł do Anulki, zastał ją zmięszaną, smutną, ale dziwnie zrezygnowaną, ani łzy nie wylała, żegnając pana Walentego.
Wiedziała, że go zobaczy.
List od Miry, która naiwnie narzekała, że w Warszawie nie miała się kim posłużyć, i że potrzebowała Orbeki, polecając mu pośpieszać, przynaglił jeszcze wyjazd. Podróż odbył biedny człek dniem i nocą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.