<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Ostatni film Evy Evard
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VIII

Były podoficer nawigacyjny floty wojennej sternik Gebeschuss, wypuszczony z więzienia w Kiel oraz zwolniony z floty jako inwalida, odbywał podróż wgórę Renu w poszukiwaniu zarobku, ale dzięki drobnej adnotacji biograficznej w papierach, które zresztą podnosiły jego męstwo i wzorowe pełnienie służby na morzu, nigdzie nie mógł znaleźć zajęcia. „Oskarżony o podburzanie do buntu załogi O. J. C. M. pancernika „Friedrich der Grosse“ oraz robotników stoczni państwowej w Wilhelmshaven — trzy miesiące pod śledztwem w więzieniu wojskowem „Wik“ — zwolniony dla braku dostatecznych dowodów“. Próbował szczęścia w Wesel, potem w zagłębiu Ruhry, wreszcie zapuścił się daleko na południe i wysiadł na stacji Mannheim, gdyż miał pewne widoki na protekcję do zarządu olbrzymich, pozostających w pełnym ruchu zakładów „Badische A. und S. Fabrikation“ w Ludwigshafen.
Pani komendantowa, pani baronowa von Tebben Gerth poznała go odrazu, ale w pierwszej chwili była jakby przerażona jego pojawieniem się, na jego grzeczne powitanie zakrzyknęła okropnym głosem, jakiego sternik Gebeschuss nie słyszał jeszcze w swojem życiu.
— A gdzie komendant?!!
Gdyby wypadało, wnet zabrałby się i uciekł, bo i oczy postawiła na niego takie, jakby jej się pokazał upiór. Cóż miał odpowiedzieć? Powiedział — nie wiem, pani baronowo, da Bóg, to chyba powróci...
— Jakto — powróci?! Co to znaczy?!...
— Z niewoli, jak da Bóg, z angielskiej...
Na to roześmiała się okropnie, ale zaraz potem już się powściągnęła, choć poprawdzie była cały czas jak niespełna rozumu. Wyłożył jej swoją sprawę i pokazał papiery, odczytała, poprosiła go grzecznie żeby usiadł, siadła i ona przy innym stoliku do napisania swojej protekcji. Pisząc, parę razy obracała ku niemu głowę i wreszcie spytała, czy nie spotkał gdzie pana lejtenanta Hasshagena, bo słyszała jakoby miał się uratować. Cóż miał odpowiedzieć? Powiedział, że, jak dotychczas, to nigdzie go nie napotkał. Na to wstała i poszła prosto do fortepianu, uderzyła obu rękami parę razy po klawiszach, ale bardzo, bardzo mocno, aż ten fortepian zajęczał okropnym głosem jak żywy człowiek. Zaraz urwała, wstała i podała mu kopertę.
— Uda się pan do kierownika oddziału mechanicznego... Pan dyrektor Duderhoff... Będzie pan przyjęty z całą pewnością.
Podziękował grzecznie i poszedł odrazu prosto do fabryk chemicznych. W pół godziny załatwił sprawę, został przyjęty na drugiego pomocnika przy motorach, a na drugi dzień przed południem już po całej hali motorów ludzie zagadali...

Ciała nie wyłowiono, poszły telefony wdół rzeki, ale mijał dzień za dniem i znikąd nie sygnalizowano, by woda wyniosła gdzieś zwłoki Rity baronowej von Tebben Gerth. Poszły, unoszone z prądem, wleczone po dnie, przystając na zamulonych pniach, zapadając w głębokie jamy, skąd wyważały je, burząc wodę aż do samego dna, potężne śruby holowników, ciągnących barki z węglem i rudą. Kryły się po zacisznych zatokach, pod prawym brzegiem, pod lewym brzegiem i ruszały dalej, kołując na wirach, porywane przez wartkie prądy śródmiejskie obmurowanych, zwężonych koryt, przebywały szybko, tajemnie miasto za miastem — Moguncję, Koblencję, Kolonję, Düsseldorf, Wesel...
Ren niósł ją, jak tego pragnęła, ku dalekiemu morzu, ku bezgranicznemu cmentarzysku, jednemu i wspólnemu dla wszystkich, pochłoniętych przez fale... W ostatniej swej wędrówce dążyła tam, gdzie zginął był za ojczyznę niemiecką i spoczywa na wieki Fell, jej mąż, którego żywej, bolącej pamięci nie zdołała w sobie zamordować nawet za cenę zbrodni wiarołomstwa.
Claude chodził nadal doglądać starego profesora, który, jak twierdził doktór Schichau, wbrew wszelkim prawom wiedzy trzymał się przy życiu, niepotrzebnem ani jemu, ani zresztą nikomu na świecie, gdy nie było żadnej nadziei, by — kiedykolwiek mógł jeszcze dźwignąć się z pościeli i podjąć na nowo naukową pracę twórczą, tak błogosławioną dla dzieła śmierci i zniszczenia. Jeżeli był w Niemczech i na całym świecie człowiek, któremu przydał się jeszcze na coś szczątek wielkiego Wagera, to był nim poniekąd jego wierny asystent dr. Ossian Helm.
Stary, umierający Wager i ponura jak grób willa Zyglinda były ostatniemi wiązadłami, które trzymały go na świecie, w nich tliło jeszcze wspomnienie dalekich spraw życia. Jego istnienie z dnia na dzień było automatyczne i puste, drzemiąc błąkał się po świecie, nie czując ani bólu, ani rozpaczy, nawet nudy. Gdy wysiadywał w tępej zadumie nad łożem chorego, był zarówno jak i on gotów do trumny. Obaj zdawali się liczyć czas i czekać godziny wyzwolenia. Stary Wager w pierwszych dniach po zniknięciu Rity zapytywał jeszcze zrzadka o córkę — Claude, doktór Schichau, pielęgniarka odpowiadali, że baronowa wnet nadejdzie. Potem zapominał o niej i przeważnie drzemał całemi dniami, ale wciąż nie nadchodził jeszcze sen wieczny, oczekiwany przez doktora z godziny na godzinę.
Nastąpiło beznadziejne, niepotrzebne polepszenie i Claude truchlał, co odpowiedzieć na pytanie umierającego o umarłą. Ale profesor nie pytał o córkę, w ciągu tych paru dni jaśniejszych zajęty był wyłącznie swoją chorobą, która przybierała dziwny obrót. Skarżył się na dolegliwą duszność, a gdy szeroko roztwierano wszystkie okna, jakieś przykre wyziewy przychodziły z powietrzem, zapełniały sypialnię i dusiły go. Z początku zdumiewał się, że nikt z obecnych tego nie czuje — był to zapach lekki, zaledwie uchwytny, a w istocie zdradziecki, oczywiście ulatniał się on ze zbiorników w pobliskich zakładach Badische. Domagał się, by nagwałt telefonowano do fabryki. Pozamykano okna i po półgodzinie powiedziano choremu, że z fabryki był przed chwilą telefon — dyrekcja dziękuje za ostrzeżenie, nadpęknięty zbiornik jest już uszczelniony.
Ale nazajutrz po południu, gdy tylko pokazał się Claude i gdy zostali sami, chory zaczął mówić pocichutku w wielkim sekrecie, głosem, przerywanym przez uporczywy kaszel.
— Jakto, więc i dzisiaj nie czujesz doktór nic osobliwego?
— Doprawdy nic, profesorze! Powietrze jest dzisiaj zupełnie czyste.
— A ja się duszę!... Nie czujesz lekkiego, nawet poniekąd ożywczego śladu... Jednem słowem śladu jakby zapachu chrzanu?
— Nic podobnego!
— Ach, nic podobnego... A przecież ja tobie jednemu zawsze ufałem i wierzyłem... Postaraj się wyczuć to w powietrzu... Powiedziałem — jakby ślad zapachu chrzanu, ale Francuz powiedziałby, że to raczej coś w rodzaju musztardy... No, jeszcze mnie nie rozumiesz? Gaz moutarde?
— Ależ tak u nich nazywają nasz Żółty Krzyż... Mówią jeszcze Yperite...
— Otóż to!
— Panie profesorze, to absolutnie niemożliwe!
— Helm, niema w życiu kategoryj absolutnych! Powiedz, że jest to niezrozumiałe, a wyrażając się ściśle — jeszcze nie wykryte, ale jest to fakt!
— Może się panu profesorowi zdawać... Proste złudzenie zmysłów...
— Nie, mój drogi, nos Wagera się nie myli!
— Przecież wczoraj...
— Wczoraj uszczelnialiście zbiorniki w Badische — postąpiliście ze mną, jak z obłąkanym!... Czyż i ty, Helm, należałbyś do spisku?
Manja rozwijała się, profesor podejrzewał pielęgniarkę, fräulein Lizę, a przez jakiś czas nawet doktora Schichau, który leczył w jego domu od lat dwudziestu. Zmieniono fräulein Lizę na fräulein Huldę, ale i ta okazała się agentką ciemnych potęg, które uwzięły się zgubić Wagera, zanim odkryje swoją substancję „W“. Poza szpiegami koalicji czynni tu byli intryganci z kartelu chemicznego 1. G., którzy, zawistni o władzę, nie mogą się pogodzić z pełnomocnictwami, otrzymanemi przez prof. Wagera z rąk pierwszego generał-kwatermistrza.
Wreszcie, widząc cierpienia i strach nieszczęśliwego chorego, Claude musiał uwierzyć w niecny spisek, pogadał z doktorem i dostarczył profesorowi najnowszego modelu maski ochronnej. Wager założył ją skwapliwie i wkrótce uspokoił się, a duszność i kaszel ustały, jak ręką odjął.
Nazajutrz na całem ciele wystąpiły czerwone plamy, chory uskarżał się na nieznośne swędzenie, wiedział on dobrze, że niebawem oparzeliny zaczną jątrzyć i przegryzać skórę i że na to nie pomoże dezynfekcja ani żadne smarowidła. Podczas kłótni chorego z doktorem, Claude wymknął się, poszedł do „Wagershölle“ i zabrał z tamtejszej podręcznej kolekcji wzorowy model kompletu przeciwgazowego, okrywającego człowieka szczelnie od stóp do głów. Z trudem wciągnięto na chorego twardy brezentowy przyodziewek, w jakim wychodzą w pole patrole przeciwgazowe, gdy dla przemarszu oddziałów własnych trzeba odkazić wapnem i amonjakiem miejsca ostrzelane uprzednio i przesiąkło Żółtym Krzyżem. Wnet poznikały oparzeliny i czerwone piętna — doktór skapitulował.
— Dobrze, wyrabiaj pan z nim, co chcesz! W masce i w takim futerale skończy daleko prędzej, a o to przecież idzie — tylko, że ja nie będę patrzał na taką okropność... Nie mogę, jak jestem starym lekarzem, który już wszystko widział w swojej praktyce... Bo to jest straszne, ale jeszcze bardziej komiczne — panie Helm, czyż pan chce, żebym się zaśmiewał, patrząc na umierającego przyjaciela?

Nadeszła godzina ocknienia.
Stary Wager dogorywał. Sapał przez swoją maskę, pocił się niemiłosiernie w brezentowej powłoce i leżał bez ruchu nakształt manekina, służącego dla pokazu przeciwgazowego, na podobieństwo poczwarnej mumji, odkopanej przypadkowo na dalekim archipelagu Australazji czy Melanezji z pod ruin grobowca nieznanego ludu, który miał swoje własne wymyślnie okropne i okrutne pojęcie i wyobrażenie o grozie śmierci.
Claude siedział nad nim cierpliwie i bezmyślnie, gdy nagle doszły doń zgóry łagodne tony, zgłuszone przez belkowanie stropu. Z paru ledwie dosłyszalnych akordów poznał „Niedokończoną Symfonję“ Szuberta...
Skradał się, nasłuchując na schodach, zatrzymywał dech w piersiach i czekał — otoczyła go martwa cisza, ta sama, którą znał naprzód, zanim jeszcze postawił nogę na pierwszym stopniu schodów. Ruszył ostrożnie nagórę z rozpaczą kłamanego złudzenia, które natrząsało się z niego. Również ukradkiem jaknajciszej podchodził do drzwi mieszkania Rity na pierwszem piętrze i zatrzymał się, nie śmiąc dotknąć bronzowej klamki — a nuż, a nuż? Czem w istocie jest rzeczywistość? Czem ludzka świadomość, wreszcie — sama pamięć o wydarzeniach?
Nędzne te sztuki pogrążały go w poniżeniu, w którem była jednak jakowaś osłona przed ogromem nadchodzącego nieszczęścia. Ono szło! Jeszcze sekunda zamętu, jeszcze oczy mrużą się przed niem jak w burzę w mroku nocy przed oczekiwaną lada chwila błyskawicą...
Szarpnął za klamkę i zachodzące słońce uderzyło go w oczy czerwienią blasku. Oba okna saloniku były otwarte, w ogrodzie wyśpiewywała wilga tym samym głosem, to samo nęcące ku czemuś wesołe pytanie. Kiedy to było?
Wszystko stało na swojem miejscu bez żadnej zmiany, rozejrzał się uważnie i sprawdził pokolei, od fortepianu szybko odwrócił oczy — zanadto wyraźnie przypomniał mu trumnę. Chciwie popatrzył na papiery, rozrzucone na staroświeckiem biureczku, na boczną szufladkę, nawpół wysuniętą... Pod lewem oknem, zacienionem dochodzącą tu z ogrodu gałęzią włoskiego orzecha, z barokowego niskiego stoliczka jeszcze opadał na podłogę w sztywnych fałdach adamaszkowy haftowany obrus — jej wieczna, nie posuwająca się naprzód robota. W rogu pokoju staroświecka ciemnopąsowa „kozeta“ i ciemnopąsowe fotele, obrzeżone czarnem drzewem, płonęły w łunie jaskrawych promieni zachodu, cały krąg słońca odbijał się w owalnem lustrze, zawieszonem w rogu, i wypełniał pokój gorącem zarzewiem, zamętem czerwieni i głębokich cieniów. Ujrzał widmo doktora Ossiana Helma, siedzące na jego zwykłem miejscu, w tym samym fotelu, gdzie w ciągu długich miesięcy przesiadywał całe wieczory. Przyglądał mu się. On, człowiek nieistniejący, człowiek cień, wiedział jednak wszystko o nim i o niej. Patrzał nań z urągliwem zaciekawieniem jak na wroga, któremu się przydarzyło prawdziwe nieszczęście.
— Cóż, panie Helm?
Mąciło mu się w głowie — co za drażniący blask... Odwrócił się, żeby słońce z lustra nie raziło go w oczy, ale z okna uderzyło weń prawdziwe słońce. Przymknął powieki, ogniste i zielone kręgi zaczęły płynąć w ciemnej przestrzeni, przenikały go one nawskroś i usypiającym korowodem przeciągały przez głowę. Niosły one niezliczone zjawy senne, a w każdej potwierdzało się jakieś wspomnienie życia. Szły bezładnie, mijały się ze swoim czasem, dawna przeszłość wyprzedzała późniejszą, obrazy dzieciństwa prześcigały wojnę, wśród spraw minionych przemykały się obrazy jutra, rzeczy, które mają dopiero nastąpić. Naostatku sunęły, wznosiły się i opadały dzieje niczyje, a znajome, snać przypomniane z pozaświadomego, pradawnego jakiegoś istnienia — niepojęte, a zarazem do głębi własne, było w nich, jak w starej arcysymfonji, westchnienie rozkoszy i jęk zatracenia, uśmiech szczęścia i gorzkie szyderstwo. Bladły, rzadły, rozpływały się i gasły piętna słoneczne, w ostatniem spojrzały nań i przemknęły oczy, do końca nieodgadnione.
Gdy się ocknął, słońce już dawno zaszło i w pokoju rozpostarł się zmierzch. Claude uląkł się, że w tem miejscu objawi mu się zaraz najgorsze straszydło, upiór prawdy, której zanic do końca życia nie chciał poznać. Uciekł, nie spojrzawszy więcej.
Nadole, w hallu, gdy śpiesząc się chwytał za kapelusz i laskę, zastąpiła mu drogę pielęgniarka, fräutein Hulda, z krzykiem i z przerażonemi oczami, z załamywaniem rąk... Odsunął ją z łagodnym uśmiechem i poszedł. Wkrótce skręcił wbok i nawet w ostatniej chwili, na rogu ulicy, nie obejrzał się na willę Zyglindę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Gałecki.