Ostatnie dni Pompei/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Bulwer-Lytton
Tytuł Ostatnie dni Pompei
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. The Last Days of Pompeii
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.
Niewidoma posłanka Miłości.

— Wysłanniczka Glauka? Czego ona tu chce? Jona zmarszczyła gniewnie brwi.
— Jest niewidoma, Pani.
Ten wzgląd przeważył. Odpędzić kalekę — to nie godziło się z litościwem sercem Jony. Kazała niewolnicy wprowadzić Nidję. Ta wniosła wazon kwiatów. Przyklękła hołdowniczo.
— Piękne dziecię, nie zadawaj sobie trudu przechodzenia tej śliskiej posadzki — rzekła Jona. Możesz oddać te kwiaty niewolnicy.
Ślepa szła naprzód, kierując się głosem.
— Boska Jono! mam zlecenie złożenia tej ofiary tylko w twoje dostojne ręce.
Jona wzięła kwiaty i rzekła sucho:
— Podziękuj swemu panu... Możesz odejść.
— Nie mogę jeszcze, bo nie dopełniłam zlecenia.
Wyjęła list z poza tuniki i doręczyła Jonie. Nidja czuła, że ręce Jony drżały, gdy go brała. Czuły głos posłanki, jeżeli nie sam nakaz serca, przemógł chwilowe wahanie, dyktowane przez obrażoną dumę. Odesłała znakiem ręki niewolnice. Czytała cicho.
„Glaukus śle Jonie wyrazy, których usta nie śmiałyby wyrzec. Czy Jona jest słabą? Nie! Tak upewnia mnie jej służba i to mnie pociesza. Ale nie będąc słabą, wygnała mnie z przed oczu swoich od pięciu dni — i to mnie wprawia w rozpacz. Czy Glaukus, obraził Jonę? Niema pytania dziwniejszego nad to. Od pięciu dni musiało pięćkroć wejść słońce. Ja o tem nie wiem. Niebo nie miało dla mnie uśmiechu. Jak wyrażę na wosku potęgę twego uroku i boleść mego wygnania? Nie zataisz chyba przed sobą, że pieśni, którą śpiewałem ci podczas ostatniego widzenia naszego, towarzyszyło bicie twego współczującego serca. Więc skąd ta niełaska odrazu?!... Czyliż mnie kto spotwarzył? Uwierzyć w winę Glauka wobec Jony nie jest-że niemożliwością? W każdym razie, czyliż Minerwa potępić potrafi bez wysłuchania nawet najsroższego winowajcę?
„Boska Jono! Młodość moja i płomienność krwi ateńskiej rzucały mną po morzu obłędnych szałów. Lecz uniknąłem rozbicia, znalazłszy ciebie. Ślę kwiaty zbawczyni mojej przez dziewczę, którego nie odepchniesz, bo jest nieszczęśliwą, nie widząc nieba i ciebie, oraz cudzoziemką, jako my; a prochy jej ojców, jako i naszych, spoczywają pod niebem Grecji. Jest łagodną i uległą, Muzą w śpiewie i grze, Chlorydą w uprawie kwiatów. Pozwól jej przebyć nieco przy tobie i służyć ci, a pokochasz ją. Jeśli cię zawiedzie, odeślij ją.
„Jeszcze słówko, może zuchwałe, ale przebacz je dobroci instynktu. Wygnałaś zgraję pochlebców — to słuszne. Ale czemu pozwalasz, aby twojem powietrzem oddychał człowiek o złem oku? Dlaczego ponurość, pod którą drzemie nieraz złość, ma przewagę nad weselem, które nie mogło ukryć miłości? Czy nie zawinił tu podszept niesprawiedliwy — Arbacesa, skoro on jest szczęśliwszym odemnie. Bywaj zdrowa, bogini moja! Może wyznałem za wiele!“
Przy czytaniu tego listu jakby mgła spadła z oczu Jony. Zalana łzami ucałowała go i ukryła na łonie.
— Jak się zwiesz? Skąd jesteś? — spytała posłankę.
— Nidja. Z ziemi Olimpu, z Tessalji.
— Współziomko, będziesz przyjaciółką moją... Usiądź. Napiszę odpowiedź.
List Jony brzmiał:
„Jona życzy Glaukowi zdrowia. Przez parę dni czuła się nie mniej wygnanką, niż wygnany przez nią. Jeszcze cierpi, ale już przeto, że zgaduje swoją niesprawiedliwość. Prosi, abyś przybył do niej rankiem jutro, a odtąd nie bał się Egipcjanina, nie bał się nikogo. Powiadasz, żeś wyznał za wiele, pisząc długo. Lękam się, że w tych krótkich, naprędce skreślonych słowach, ja uczyniłam to samo.“
— Nidjo! — spytała Jona — czy pragniesz sama zanieść odpowiedź swemu panu?
— Tak, jeżeli ma go ucieszyć. Nie, jeżeli mieści w sobie choćby jedno słowo oziębłe; bo nie zniosłabym, gdyby cierpiał.
— Czyliż tak lubisz swego pana?
— Któż mógłby być dla Glauka nieczułym? Dał mi tę przyjaźń, której odmówiły mi losy i bogowie.
— Jakże wdzięczną umiesz być, Nidjo. Idź więc zaraz, a wracaj rychło. Nie mam siostry. Znajdziesz obok mego pokój, przeznaczony dla siostry.
— Nim odejdę, proszę jeszcze o jednę łaskę.
— Nie odmówię ci żadnej.
— Nie widzę; ale powaby świata poznaję dotknięciem. Pozwól mi przeprowadzić ręką po swojej twarzy.
Uczyniła to, nie oczekując nowego przyzwolenia.
— Wiem teraz, że jesteś piękna, jak bóstwo. Bowiem masz te same rysy, jakie wyczułam dotykając w Neapolis marmuru paryjskiego, wyobrażającego twarz Psyche. Już cię nie zapomnę.
Wskazała trafnem porównaniem posąg, którego szczątki przekazane nam przez wieki i zachowane w Muzeum Bertoniego, stanowią najcudowniejszy zabytek starożytnego snycerstwa, pozostawiając daleko za sobą nawet piękność Wenery florenskiej, niby w zestawieniu z nią ziemską i lichą.
Po odejściu Nidji Jona pogrążyła się w rozkosznem marzeniu. Wzdrygnęła się, że mogła zawierzyć oskarżeniom Arbacesa. Zwiódł ją, czy sam się omylił? To było dla niej tajemnicą. Pragnęła ją przeniknąć. Zamierzyła to uczynić podczas przyrzeczonych na dziś odwiedzin, gdyż, słowa swego niezwykła była łamać. Nie widziała jeszcze powodu do potępienia opiekuna, który dotąd był dla niej szanownym, teraz tylko zagadkowym. Tembardziej drażnił ciekawość. Wyszła i skierowała się ku ponuremu mieszkaniu Arbacesa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edward Bulwer-Lytton i tłumacza: Leopold Blumental.