Ostatnie dni Pompei/Rozdział XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatnie dni Pompei |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Leo Belmont |
Tytuł orygin. | The Last Days of Pompeii |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tej samej nocy Apaecides został ochrzczony. Wszedł do zbiorowiska tych ludzi, którzy żywili głębokie przekonanie, że cnota i niebo są udziałem tylko małej liczby wybranych, a masy otaczających ich pogan skazane są na wieczne męki w piekle, jako hołdujący bogom, którzy istnieli wprawdzie, ale — zdaniem wyznawców nowej religji — byli złemi duchami, djabłami. Stąd pochodziła gorliwość prozelicka tych ludzi. Nawracali bliźnich, aby ich ocalić od płonięcia w ogniu wiecznym.
Prym śród tych charakterów płomiennych i przedsiębiorczych trzymał Olint. Przekonał on Apaecidesa, ze przyjęcie sakramentu chrztu nakazuje mu odrzucić urząd i szaty kapłana Izydy. Ale szedł dalej jeszcze: nastawał na tem, aby Apaecides pozostał jeszcze na tem stanowisku przez czas krótki, póki nie odsłoni przed zwodzonym ludem tajemnic wyroczni Izydy i oszustwa jej kapłanów. W młodym entuzjaście upatrywał narzędzie do zbawienia całego miasta.
Zeszli się obaj w gaju Cybeli dla omówienia przyszłej kampanji.
— Wystąp, rycerzu Chrystusa — mówił ognisty Nazarejczyk. Wezwij lud, aby wszedł do Świętego Świętych chramu Izydy. Pokaz mu grube mechanizmy i podstępy. Zdemaskuj głośno kapłanów. Nie lękaj się. Pan Nieba osłoni ciebie, jak Daniela w jaskini lwiej. My, chrześcianie, będziemy śród ludu. Ja pierwszy zatknę na ołtarzu kłamliwej bogini gałęź palmową — godło Ewangelji.
Apaecides przytakiwał. Wielka uroczystość Izydy przypaść miała na trzeci dzień. Była to dogodna sposobność do urzeczywistnienia ich planu. Ułożyli spotkać się nazajutrz wieczorem w pobliżu małej kaplicy (Sacellum), aby ostatecznie omówić szczegóły zamierzonego dzieła.
Olint odszedł. W tej chwili zpoza drzewa wychylił się człowiek o szpetnej twarzy i położył rękę na ramieniu Apaecidesa:
— Towarzyszu! — rzekł — Ozyrys naostrzył mój słuch o tyle, że wiem, iż gotujesz się uczynić rzeczy, których mógłbyś potem gorzko żałować. Radzę ci, namyśl się, nim zadrzesz z nami i Arbacesem. Strzeż się!...
Nim Apaecides zdołał otworzyć usta, Kalenus zniknął w gęstwinie drzew.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Zbliżył się dzień, oznaczony przez Djomeda na ucztę, w której wziąć mieli udział śród osiemnastu wybranych, czyli zdwojonej zwykłej liczby gości na przyjęciach powszednich — powabny Glaukus, piękna Jona, poważny Pansa, świetny Klaudjusz, modny Lepidus, nieśmiertelny Fulwjusz i smakosz Salustjusz. Oczekiwano nadto przybyłego z Rzymu Senatora i wojownika z Herkulanum, wzbogaconego na walkach z Jerozolimą.
Od rana wielki mistrz kuchni Kongrjo komenderował całą zgrają stałych i najętych kuchcików, oprawiających kuropatwy z Frygji i żurawie z Melas, piekących ciasta w różnokształtnych formach i pracujących w małej kuchence z pomocą mnóstwa rusztów, rondli, noży i wymyślnych narzędzi, które wygrzebane z popiołów po wiekach zaświadczyły o geniuszu kucharskim Pompejan.
Pan domu, Djomedes, ciągle zabiegał najniespodzianiej do kuchni, aby krzykiem napędzić leniwych, podnieść wymysłami zapał naczelnego kucharza, spojrzeć na ręce podejrzanym o kradzież jadła i pańskich naczyń, i t. p.
— Przejdź samego siebie, Kongrjo! Nie podaj-no na stół ptaka twardego, jak kamień Etny, niestrawiony przez ognie Flegetonu. Jesteś obrzydliwie rozrzutny! Wydałeś na języki słowicze olbrzymią kwotę! Coś nie coś zapewne przykleiło ci się do łap! Ale mniejsza o to! Spraw, aby Senator rzymski nie gardził ubogim Pompejaninem!..
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
O tym samym czasie — była wczesna godzina poranna — Apaecides, powstawszy z łoża po nieprzespanej nocy, poraz ostatni wdział portyfikalne szaty i z izdebki swojej wszedł do pięknej białej sali świątyni. Stanął w zamyśleniu śród dymów kadzideł przed posągiem Izydy. Miał tego dnia przekroczyć Rubikon i zerwać z towarzyszami służby bogini.
Kalenus, będący tej nocy na warcie u ołtarzy, zastąpił mu drogę:
„Czyś zastanowił się nad tem, że mądrość wymaga, abyśmy kapłani żyli w zgodzie ze sobą, skoro ta zgoda dopomaga nam utrzymywać przed łatwowierne mi oczyma tłumów zasłonę tajemnic Izydy.?“
— A jeżeli ta zasłona kiedyś spadnie?
— To niepodobieństwo! Utrzymuje ją wiara mas. śmiałek, który zdarłby zasłonę, niechaj lęka się zemsty potężnej Izydy.
— A ty lękaj się godziny, gdy jej niemoc i wasz kłam wyjdą na jaw w obliczu ludu! —
Rzuciwszy to wyzwanie niegodnemu kapłanowi, Apaecides szybko wyszedł. Przechodząc obok schodów wewnętrznych spojrzał na dolną salę, gdzie zgromadzeni wokół długiego stołu jego towarzysze spożywali śniadanie — miał smutek w oczach; obrazu tego nie miał już nigdy oglądać, a przecież spędził tu lata młodej wiary i młodych zawodów.
Zapragnął raz jeszcze — bodaj ostatni przed niebezpieczeństwem, na które miał się wystawić — ujrzeć najczulszą swoją przyjaciółkę z lat dziecinnych, jedyną krewną, siostrę.
Przyjęła go pełna radości i usadowiła na marmurowej ławce w ogrodzie przy fontannie.
— Jono! połóż mi rękę na czole. Niech czuję jej gładkość i ciepło. Mów do mnie, bo głos twój słodki jest muzyką...
„Ale strzeż się błogosławić mnie! Niech nie słyszę z ust twoich żadnego ze słów, które w dzieciństwie uważaliśmy za święte.
— Ależ, bracie! — odrzekła, załamując ręce wówczas mowa nasza stanie się pospolitą i zimną, ogołoconą z tchnienia przyjaznych ludziom bogów!
— Bogów?! Już nie dotrzymujesz słowa.
— Nie dałam ci go, bracie. Nie mogę.
— A więc pomilczmy razem, siostro. Lub... wiesz co?... Zaśpiewaj mi pieśń, którą śpiewałaś mi w dzieciństwie. Ona mnie nie rozdrażni.
Zaśpiewała przy akompaniamencie strun, potrącanych wprawną ręką Nidji.
Słuchał rozrzewniony. Nagle przerwał jej śpiew.
— Jono, gdyby ci o mnie mówili coś złego, wszak nie uwierzysz?
— Twoja szlachetność, bracie, jest dla mnie pewnikiem, wyższym nad wszelkie oskarżenia.
— To dobrze. A powiedz mi. Wychodzisz za Glauka. Czy mogłabyś dla niego poświęcić wszystko?
— Wszystko... nawet życie!
— A jeżeli to można uczynić z miłości dla człowieka, to czy wolno wahać się oddać życie z miłości dla Boga?! — zawołał.
Objęła go.
— Co to ma znaczyć? — pytała zdumiona.
Wyrwał się z jej objęć i pozostawił ją w niepewności i trosce. Czuła, że cięży nad nim coś fatalnego. Tembardziej w tym nastroju ociągała się z pójściem na ucztę. Ale przyrzekła Djomedowi, a zwłaszcza Glaukowi, że tam będzie.
Musiała dotrzymać obietnicy.
