Ostatnie dni Pompei/Rozdział XXXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Bulwer-Lytton
Tytuł Ostatnie dni Pompei
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. The Last Days of Pompeii
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXV.
Potop zniszczenia rośnie. Co czynią pewni ludzie.

Byli ludzie, co i w takiej chwili, gdy rozpętania ulega egoistyczna przyroda człowieka, potrafią myśleć o innych, wyżsi nad instynkt samozachowawczy.
Salustjusz zaprowadził Nidję do Glauka i otulił go swoim płaszczem, co prawda, rzekłszy zaraz:
— A teraz uciekajmy, gdzie kto może! Zaczyna być źle...
Nidja całowała nogi swego pana, przejęta radością jego ocalenia, nieświadoma ogromu żywiołowej katastrofy, grożącej zgubą ocalonemu, jej i wszystkim. Glauk nie myślał o sobie. Przedewszystkiem przypomniał Olinta — rozbił żelazem wrota jego więziennej celi — nikt mu nie bronił; straże uciekły — i wyprowadził modlącego się:
— Ręka natury wyprowadza cię, bracie!
— Nie! ręka Boga — odparł tamten.
Nie biegł, jak inni. Szedł wolno, wołając: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!“
W ciemnem spoliarium śród trupów natknął się na człowieka, który gorzkim głosem zapytał:
— Kto w tem miejscu wzywa imienia Boga?
— Medoniel to ja... Olint. Pójdź ze mną! Ziemia wstrząsła się i powraca umarły.
— Odejdź! Ja tu pozostanę z umarłym synem.
W istocie, położył głowę trupa na kolanach swoich i pieścił ją.
— Pójdź! Śmierć nie jest tak okrutna, aby rozłączyła ojca z synem.
— Masz słuszność! Nie rozłączy.
I pochylił się nawznak. Serce jego bić przestało.
A Glauk, porywając za sobą Nidję, mknął, jak wicher, do domu Arbacesa, aby uwolnić Jonę. Niewolnicy rozbiegli się, zapomniawszy o uwięzionej. Grek usłyszał z zamknięcia krzyk ukochanej, w mgnieniu oka wywalił drzwi, wyniósł wpółomdlałą z rozkoszy spotkania, powiązanej z grozą otaczającego niebezpieczeństwa, ocucił ją z pomocą Nidji i wszystko troje, trzymając się za ręce, jęli uciekać.
Szczęśliwie zdążył na ratunek Jony; czas był największy. Albowiem, kiedy wychodzili z pałacu, Glauk usłyszał liczne głosy i poznał głos Arbacesa. Egipcjanin na czele orszaku powracał, aby zabrać swoje skarby i Jonę i uciec nazawsze z Pompei. Dwaj nieprzyjaciele otarli się o siebie, lecz Arbaces nie rozpoznał Greka, a ten odgadł go tylko po migającej w ciemności bieli szat, znikłej na krańcu pałacowego korytarza, w którego okna u sufitu zajrzała błyskawica.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W mroku grasowały hyjeny ludzkie.
Burbo spotkał swego krewniaka Kalenusa.
— Świątynia twoja — rzekł doń — jest pełna złota i kosztowności. Zagarnąć je i uciec za morze — nie jest-że najodpowiedniejszem w takiej chwili. Kto nas za to sądzić będzie?!
— Masz słuszność! Idźmy. Podzielimy się.
Ołtarz bogini otaczały tarzające się na ziemi i we łzach modlące się postaci kilku kapłanów. Minęli je, skradając się do skarbu. Kalenus przypadł po drodze do ofiarnego stołu i począł pożerać ostatki strawy.
— Jak możesz jeść teraz? — fuknął Burbo.
— Ma się apetyt po wygłodzeniu się przez dwie doby — odparł tamten.
— Pośpiesz się!,.. Na Jowisza! Góra wyrzuca już wrzącą wodę i gorące błoto...
W istocie czarny, żarzący się potok tryskał przez okna i otwory dachów świątyni, zalał, zagrzebał klęczące postaci kapłanów, którzy napróżno chwilę przedtem silili się zapalić bogom kadzidła.
Dwaj nędznicy zajrzeli do sali, kiedy już wracali ze skarbca, obarczeni łupami. „Pomarli wszyscy!” — szepnęli ze zgrozą. Szli, depcąc po trupach, parząc stopy o rozpaloną posadzkę, skowycząc z bólu, Kalenus wyskoczył za próg świątyni. Przed Burbem zaś spadła, taka straszliwa masa popiołu, że musiał się cofnąć. Szukał schronienia w jakiejś izdebce, do której nie przymknęły jeszcze duszące wyziewy. Usiadł i szczękał zębami. Wokół niego rosła noc. Zjadliwa para wnikała przez szczeliny. Próbował wyjść. Nie mógł. Drzwi zatarasowała góra popiołu. Z obłąkaniem w oczach chwycił topór ofiarny, pozostawiony tu przez któregoś kapłanów, i jął rozwalać mur... aż tchu mu nie stało. Padł. Oczy wyszły mu z orbit.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na ulicy ktoś krzyczał żałośnie:
— Hola! na pomoc! Zgasła mi pochodnia. Odbiegli mnie niewolnicy. Jestem Djomed — bogaty Djomed. Dwa tysiące sesterców temu, kto mi poda rękę.
Nikt się nie zatrzymał. Krzyczący uczepił się czyjejś nogi.
— Puść mnie! — wołał tamten w przerażeniu.
— Klaudjuszu! podaj mi rękę... A dam ci schronienie w mojej piwnicy. Mam bogate zapasy żywności i oliwy do lamp i wina. Przetrzymamy ten potop popiołu, choćby noc trwała tygodnie.
— Masz rękę... Idziemy.
— Weźcie i mnie. Mam dziecko na ręku. Ukrywałam się z tem. Lecz teraz wyniosłam z potopu! — błagał głos młodej kobiety.
— Precz, niegodna! — krzyknął Klaudjusz.
— Nie! niech pójdzie z nami. Będzie dość miejsca. Może mi Venus to policzy.
Kazawszy znieść obfite zapasy jadła i napoju, Djomed zamknął się w piwnicach z Julją, Klaudjuszem, młodą matką, wielką liczbą niewolników i kilku sąsiadami z pobliskich domów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edward Bulwer-Lytton i tłumacza: Leopold Blumental.