Ostatnie dni Pompei/Rozdział XXXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Bulwer-Lytton
Tytuł Ostatnie dni Pompei
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. The Last Days of Pompeii
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXVII.
Arbaces spotyka Glauka i Jonę. Śmierć maga Rozpacz kochanków. Los Nidji.

Nidja prowadziła Glauka i Jonę śród tej nocy okrutnej. Przywykła do wiecznej ciemności ona jedna nie potrzebowała światła. Nieomylną drogą wiodła ich ku morzu. Naraz tłum ich rozdzielił. Napróżno Grek wzywał ją po imieniu. Postradali najpewniejszą przyjaciółkę.
— Niestety, iść nie mogę dalej! — jęknęła Jona. Nogi moje grzęzną w gorących popiołach. Ratuj się sam, luby; pozostaw mnie swemu losowi.
— Zamilcz, droga małżonko! Śmierć przy tobie jest szczęściem. Życie bez ciebie niedolą!...
Uniósł ją na rękach. Ale nie wiedział, dokąd się zwrócić. Miał wrażenie, że krążyli godzinę i wrócili na to samo miejsce. Deszcz kamieni lunął ponownie. Niepodobna było zostawać na ulicy. Błyskawica rozświetliła portyk świątyni Fortuny.
— Błoga posłanniczko nieba! Ukazujesz na przytułek — zawołał i poniósł ją pod dachy zbawczego portyku.
Ilekroć błyskawice rozjaśniały plac, widzieli drgające ciała na ziemi, okrytej białą kurzawą i zgniecione trupy śród stosów kamieni. Umierający czołgali się z jękiem po schodach świątyni, drgali w konwulsjach i cichli snem śmierci. Dusił ich kurz rozpalony.
— O, Glauku! daj mi ostatnie pocałowanie. Dłużej nie wytrzymam.
— Jono! Jono! nie umieraj! Patrz — gromada ludzi wychodzi z pochodniami z wnętrza świątyni. Połączmy się z nimi!
— Idźmy śmiało, moi ludzie! — krzyczał głos człowieka, idącego na czele orszaku z obnażonym mieczem. Wolnością i bogactwem obdarzę każdego, kto dzień dzisiejszy przeżyje. Morze blisko! Bogowie przyrzekli mi ocalenie! Idźmy śmiało.
Gromada niewolników, niosąc kufry, ciężko naładowane, szła za tym człowiekiem, jakby za gwiazdą przewodnią. Glauk poznał po głosie — Arbacesa!
Łysnęło — Arbaces poznał Glauka i Jonę.
— Na popioły ojców! — zawołał z szatańskim śmiechem — Fortuna nie łamie danych mi obietnic. Nawet śród zniszczenia toruje mi drogę do miłości. Ustąp, Greku! — ta kobieta należy do mnie.
— Zdrajco! Nemezis tu cię przywiodła, abym nasycił moją zemstę. Dotknij Jony, a skruszę broń twą i ciebie.
W tej samej chwili cała przestrzeń zajaśniała kolorem krwi. Z wierzchołka góry, która zdawała się rozplataną na dwoje, błysnęły trzy ogniste strumienie lawy i potoczyły się ciemno-czerwonemi bałwanami ku potępionemu miastu. Niewolnicy z krzykiem zakryli połami szat przerażone twarze. Egipcjanin groźnie szedł z wzniesionym mieczem ku Glaukowi, który zasłonił Jonę, oczekując napastnika ze sztyletem w ręku.
— Ateńczyku! — zawołał kapłan — cóż pomoże twoja nędzna broń przeciw memu mieczowi i wyrokom gwiazd, które wywróżyły mi zwycięstwo?
Postąpił krok naprzód... Ale to był ostatni jego krok. Ziemia wstrząsła się gwałtownie. Kolumna, na której stał spiżowy posąg Augusta, runęła, rozprysła się na tysiące kawałków marmuru, które pogrzebały hardego nikczemnika. Spełniło się proroctwo gwiazd. Glauk widział śród gruzów przekrzywione konwulsyjnym uśmiechem rozpaczy i zaszłe bielmem oczy konającego. Jona odwróciła się od tej ohydnej twarzy i padła bez pomysłów.
Tak zginął wielki Mag — Hermes o płomienistym pasie — ostatnia odrośl królów Egiptu!

Jeszcze jeden z dwóch szczytów gorejącej góry oderwał się od ciemnej podstawy, zawahał w powietrzu i runął z niewypowiedzianym łoskotem. Jeszcze lunął kilkakroć mroczący wszystko deszcz popiołu. Jeszcze olbrzymie kłęby dymu zasłały miasto. Ale gdy Glaukus, cisnący Jonę do serca, zrezygnowany był już na wspólną śmierć — śród ciszy, która nagle nastała, w przerwie gradu kamieni i śnieżycy popiołu, dobiegł doń głos:
— Glauku, gdzie jesteś?!
Zgłuszyły go na chwilę posępne śpiewy Chrześcian, głoszących pod wodzą Olinta:
„Nadeszła godzina! nadeszła godzina!” i odległy ryk tygrysa, który wyrwał się nareszcie z klatki i biegł poprzez tłumy naoślep. Ale wezwanie powtarzało się wielokrotnie i było coraz bliższe. Nidja z przedziwną przezornością kryła się pod arkadami gmachów, prześlizgiwała śród kolumn pod sklepieniami świątyń, a z uporem miłującego serca i nadziei poszukiwała dwojga zgubionych towarzyszy.
— Nidjo! czy to ty wołasz mnie z krainy cieniów? Żyjesz? Bogowie błogosławili tobie!
— Pójdźcie za mną! I wy żyć będziecie!
I tym samym cudownym kierowana instynktem, znanemi sobie dawno ścieżkami, doprowadziła ich do brzegu morza. Wsiedli na statek, który przytulił garstkę szczęśliwych zbiegów, i popłynęli szybko w dal. Wyczerpana z sił Jona usnęła na łonie Glauką, a Nidja siadła u jego stóp.
W miarę, jak oddalali się, bezustannie spadający w morze deszcz popiołu, który pokrywał pokład rodzajem śniegu, stawał się coraz rzadszy. Wiatry poniosły go do najodleglejszych krain — zadziwił czarnego Afrykanina i obsypał starożytne grunty Syrji i Egiptu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz rozciągała się nad kochankami różowa mgła pogodnego ranka, pod nimi — modrość igrających łagodnie fal morza. Światło odzyskiwało władzę. Odsuwała się martwa i ponura okolica, niegdyś witająca i żegnająca oczy podróżnych białemi murami i kolumnami świątyń. Herkulanum i Pompeja — ukochane córy morza — wydarte z jego objęć stały się grobami. Majtkowie na okrętach, które uniosły szczątki życia ze zburzonych miast, nie wydawali na ten raz okrzyków radosnych na cześć Jutrzenki, rozmyślając o tylu istnieniach, które nie podzieliły z nimi szczęścia ocalenia.
Tej nocy Nidja nie spała. Myślała o tem, że raz jeden o mało nie zgubiła Glauka i Jony, że potem ocaliła ich dwukrotnie, że spełniła swoje zadanie do końca — i że przy szczęśliwych, Glauku i Jonie, dla jej bolejącego serca miejsca niema. Gdy kochankowie obudzili się, pierwszą ich myślą była Nidja. Ale nie było jej nigdzie na okręcie. Tajemnicza od początku do końca, niewidoma Tessaljanka znikła na zawsze.
Tylko majtek, śpiący na pokładzie, opowiadał, że słyszał nocą lekki szelest, jakby jakieś ciało osunęło się do wody...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edward Bulwer-Lytton i tłumacza: Leopold Blumental.