Pękły okowy/Część druga/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Matylda zdziwiła się, że panna Orzelska tak pochopnie wybierała się do niej dnia tego, nie przyciągana magnesem — nadzieją ujrzenia swego rycerza przybocznego, którego obecność odczuwała każdym nerwem.
Przyglądając się tej parze z napiętem subtelnem, z ponad wszystko u kobiet górującem zainteresowaniem dla miłości, Matylda nie była ślepą, że ona wchłaniała w siebie chciwie promieniującą od wielbiciela miłość, jak kwiat, przez noc zczesły, blaski zarannego słońca, i rozkwitała w czujnej bierności pod pocałunkami jego oczu.
Zwykle, rozmawiając z nim w tej zacisznej willi, nie podnosiła na niego wzroku, lecz szło po włóknach jej nerwów jakieś drżenie ekstatyczne, przyśpieszające obieg krwi i podnoszące skalę życia. Świetny blask lśnił wtedy w jej źrenicach, głos jej przemiły dźwięczał srebrzystą nutą radości życia a w uruchomionych arabeskach przytulnej postaci płynęła liryka kołysanki. Dość wydatny nos z silnemi nozdrzami dyskwalifikował ją do tytułu piękności, niemniej jednak byłaby zaćmiła piękną pannę Schlichtling blaskiem i wyrazem chabrowych oczu, działających olśniewająco, świeżością ciała, rysunkiem soczystych ust, słowem krasą róży wonnej i dziewiczym a swoistym swym wdziękiem.
Nie gniewała się panna Matylda, że dnia tego nie było przy niej Augustyna, gdyż podświadomie nie lubiła, gdy miał te kwitnącą dziewczynę przed oczyma. Tem serdeczniej oddawała ją w myślach Wiktorowi.
— Jak on zazdrościć mi będzie tego spotkania z nią... — pomyślała sobie i poczęła szturmować telefonicznie do tartaku, dowiadywać się o niego. Poleciła, aby, gdziebądź jest, skierowano go bezzwłocznie do willi rodziców. Zaczem wyszła na spotkanie gościa.
Z zielonego wzgórza wyrosła przed nią na tle bezkresnego krajobrazu panna w sukience z surowego jedwabiu, koloru piaskowego, w kapeluszu sportowym z tegoż materjału, włożonym z fantazją. Dostroiła się zewnętrznie do pogodnego dnia sierpniowego, wniosła w pejzaż radosną nutę wiośnianą, lecz Matylda wkrótce zauważyła, że ocieniała ją zaduma i, ciążąc w głąb siebie, zdawała się magazynować jakąś tajemnicę. Tylko cząstką swego umysłu brała udział w rozmowie, która skutkiem tego układała się w konwencjonalną kanwę.
Zabrnęły w sprawy ze ślubem Matyldy związane i, gdy usiadły w winogradem pokrytej altanie, narzeczona wyraziła serdeczną prośbę, by panna Jadwiga „zaszczyciła ją swą obecnością przy tym akcie“.
— Nie może pani zabraknąć wśród nas! Cóżby mój ojciec powiedział? Bo pani podbiła go bezlitośnie! — zaśmiała się Matylda.
Panna Jadwiga uśmiechnęła się blado, dziękowała jej niemniej serdecznie, lecz odrzekła:
— Niestety, nie będę w tym czasie na Śląsku. Bo, tak jak pani, we wrześniu stanie przed ołtarzem moja siostra i z tej przyczyny już za tydzień wyjadę do Warszawy. Nie mam więcej rodzeństwa, więc przyjdzie mi potem pozostać pewien czas przy osamotnionej mamie, która zresztą pragnie, abym wypoczęła trochę w domu, chociaż zaledwie blado domyśla się, przez jakie ja tu przeszłam sceny. Nie śmiałam jej opisywać wszystkiego wiernie. Powrócę w końcu października — nadmieniła i zauważyła: — Tu i tam nad Bugiem ludzie mordują się a jednocześnie za plecami walczących żenią się i kochają.
— Tak, obok więdnącego krzewu drugi wypuszcza nowe pędy... Teraz po siostrze, no i po mnie przyjdzie kolej na panią. Niestety, pani nie będzie na moim ślubie, ale mam nadzieję, że ja będę na jej ślubie.
— Ja?! — przeraziła się panna Jadwiga.
— Czyż to tak niemożliwe?!
Ona zwiesiła głowę i zacisnęła ręce kurczowo.
— Wyznam pani... — poczęła po chwili — że... ja jestem strasznie wymagająca, że boję się małżeństwa jak ognia... Widziałam może jeszcze niewiele w życiu, ale dosyć, by przyjść do przekonania, że przy takiem ognisku można się okropnie poparzyć. Podobno wojna wszędzie w świecie porozrywała wiele węzłów małżeńskich. Pamiętną dla mnie przestrogą była przyjaciółka mej siostry, która wyszła za mąż dwa lata temu za człowieka ze wszech miar odpowiedniego a, pomimo że kochali się ogromnie, nawet, jak to się mówi, „nad życie“... rozchodzą się już. Po dwóch latach! Dla mnie separacja, rozwód, to byłoby coś okropnego. Bo ja nie jestem z tych, co idą do ołtarza jakby w taniec i mogą łatwo jednego dansera zamienić na drugiego. Nie, dla mnie to jest sakrament...
— O, jak ja się z panią zgadzam! — westchnęła głęboko Matylda i opowiedziała jej dzieje swego serca, porwana ogromną dla niej sympatją. I ucałowała ją, gdy panna Jadwiga, wysłuchawszy jej w skupieniu, ozwała się:
— Rozumiem panią. Bolesnym, długo krwawiącym ciosem musi być dla takiej jak pani kobiety odkrycie, że ukochany mężczyzna, przystrojony w kwiaty tkliwych i gorących uczuć, wyniesiony ponad szare prochy, traktuje kobietę jako przedmiot transakcji życiowej. On obraził panią haniebnie, ten kapitan...
— O, nikt jeszcze nie rozumiał mnie tak, jak pani! Jak jestem szczęśliwa, że panią poznałam. A gdyby uprzytomnić sobie, że pani — jak to Wiktor powiedział tak ładnie — pragnęłaby przemienić się w hufiec powstańców i legjon pracowników plebiscytowych...
— Tak o mnie powiedział?
— Powiedział prawdę.
Panna Jadwiga odwróciła twarz i znów zacisnęła ręce.
— Znałyśmy się dotąd tak krótko i mało, że pani jeszcze nie wie, iż jestem narzeczoną... Z młodym profesorem uniwersytetu, który pracuje obecnie przy naszem poselstwie w Paryżu.
Matylda poruszyła się niespokojnie, a panna Jadwiga, zapatrzyła się na rabaty kwiatów przed altaną.
— Pierwotnie mój ślub miał odbyć się jednocześnie ze ślubem mej siostry, lecz odłożyliśmy to na styczeń. A ponieważ nie lubię ustawać w pół drogi, a więc pragnę pracować tu do dnia plebiscytu, napisałam do niego, żebyśmy poczekali ze ślubem do wiosny, gdy on wróci z Paryża.
Matylda zdobyła się tylko na zdawkowe powinszowanie, uścisnęła jej rękę i umilkła.
Rdzawy jamnik krzywonogi, wyszedłszy z kuchni, zbliżył się do nich, stanął przed altaną niby poważny inspektor i począł przyglądać się gościowi bacznie. Skazany przez dyrektora na banicję z pokojów, przebywał stale w pobliżu kucharki, dla której żywił wyjątkową estymę, i nie troszczył się wcale o nikogo. Snać oględziny panny Jadwigi wypadły dla niej korzystnie, bo podszedł bliżej, dotknął nosem jej półbucika i wspiął się przedniemi łapami na jej kolana.
— Wielka to łaska ze strony Buksa — zauważyła Matylda i powstała, by dopomnieć się w kuchni o kawę.
A panna Jadwiga muskała dłonią łeb kłapouchego psa, który raczył na to odpowiedzieć kiwnięciem sztywnego ogona. Zaczem ułożył się przed nią na wygrzanym żwirze w pozycji spoczywającego lwa, przymrużył żółte ślepie i oddał się podstępnemu łapaniu much.
Po zastanowieniu Matylda postanowiła przemilczeć i zapomnieć o tem przewlekającem się narzeczeństwie panny Jadwigi. A rozumiała, że przyjechała ona do niej w tym celu, aby jej to powiedzieć i aby ona powtórzyła to Wiktorowi.
Gdy po kawie panna Jadwiga chciała ją pożegnać, Matylda protestowała kategorycznie.
— Nie puszczę pani stąd, zatrzymam ją do jutra. Co to będzie za miła niespodzianka dla ojca, gdy zobaczy panią jutro rano przy śniadaniu!
— Dzisiaj nie jestem skłonną do rozmowy...
Matylda odgadła, że ona chce odjechać, by uniknąć spotkania z Wiktorem i rzekła:
— Nikt dzisiaj nie przeszkodzi nam w naszem sam na sam. Wypocznie pani. Zagram coś z Griega.
Siadła do fortepianu. Oderwała ją od nut na chwilę pokojówka, mówiąc, że Mysłowicki sklepikarz Bauch zapytuje się, czy nie mógłby nabyć pieczarek z dyrektorskiej cieplarni.
— Czy on nie przestanie nudzić nas o owe pieczarki? Od kilku dni przychodzi po nie dwa razy dziennie. Powiedz mu, żeby poszedł poszukać do lasu. My nie mamy.
Muzyka Griega zawiodła je na jakieś skandynawskie weselisko. Panna Jadwiga, usłana w fotelu, zwróciła oczy na wysłonecznioną panoramę pogranicza, opartą o lazurową kopułę nieba a obramowaną przez framugę otwartego okna.
Błogi spokój wiał od niw i błoni, przeciętych zygzakiem rzeczki, kładł się na jej czoło, osłaniał obrazy i wrażenia z minionych dni burzy i chwały, lecz przetapiał się w smętek...
Odwróciła twarz na pokój i przeleciał przez nią gorący blask.
Przy drzwiach stał jak cień Wiktor. Nie chcąc przeszkadzać siostrze w muzyce, wślizgnął się do pokoju na palcach i przybrał postawę wyczekującą, padłszy odrazu zachwyconem spojrzeniem na jasnowłosą dziewczynę. Nakrył ją pasmami źrenic całujących, całujących bez miary.
Matylda, spostrzegłszy go, uśmiechnęła się słodko.
— Nie spodziewałyśmy się ciebie wcale! — rzekła, powstając od fortepianu i śmiejąc się w duszy. — Gdzie ty się rozbijałeś po tym świecie?
— Urządziliśmy sobie zabawę nadzwyczajną... — począł głosem wibrującym radością, której przyczyną była panna Jadwiga, uścisnął jej rękę i siadł opodal w krześle.
— Opowiem od początku... Po wzięciu Chorzowa, zjawił się między nami hotelista z Oleśna, Nowak i złorzeczył wielce miejscowemu kontrolerowi angielskiemu, który na czele bojówek wyprawiał sobie ekspedycje na Polaków. Słyszała pani o pułkowniku Cockerell‘u? — zwrócił się do panny Jadwigi. — Z pewnością. Przecież pani była w Oleśnie. Ale tego pani nie wie, że jeszcze nikt w tym kraju nie widział go trzeźwym. Podobno w Indjach uczył się pić. Pije tęgo, 13 godzin na dzień, z Polakami zarówno, jak Niemcami. Dla Polaków jest Irlandczykiem, sympatyzującym z Polską, dla Niemców zapewne Anglikiem, bo w ich towarzystwie nie tylko głosuje za Niemcami, ale pospołu ze szwabami popełnia bohaterskie czyny.
— Nie lubię — ciągnął dalej — rzetelnie nie lubię takich dwulicowych kreatur... Więc skusiło mnie coś i jazda do Oleśna. Z pomocą miejscowej wiary nie trudno było podstawić mu nogę. Wybrał się z bojówką i z maszynówką (z maszynówką taki Anglik hardy!) na połów powstańców do Wysokiej. Przyłapaliśmy tę bandę całe ośm kilometrów od Oleśna w lesie, zgarnęli ich jak stado baranków. Cookerell‘a wsadziłem do... chlewika. Ten rzeczywiście bardzo z powierzchowności dystyngowany pan, z urzędu pułkownik a z zawodu pijak, nigdy jeszcze nie spędził nocy w miłem sąsiedztwie chrząkających melodyjnie i pachnących świń... Zbrzydziłem mu ten interes dokumentnie!... Najgorsze, że myślał, iż zrana będzie rozstrzelany. Bo te nasze pierony bąknęły mu coś w tym sensie. Strach miał mało bohaterski. Wyszedł z chlewika blady jak chusta, drżący, woniejący jak te smaczne stworzenia, wśród których znalazł nocleg... Nie zapomnę tego widoku póki życia. Bełkotał coś długo w swej niemczyźnie, probował nas straszyć całą armją i potęgą W. Brytanji a potem odwołał się do „rycerskości“ Polaków. No, palnąłem mu na to kilka mocnych słów. Bo lubię takich, co w takiej sytuacji, krótko przed dwunastą zachwycają się rycerskością wroga. O lubię!... Trochę zapóźno przypomniał sobie o tem ten... Ryszard bez Lwiego Serca. Za to, pokrzepiony wpierw wspaniałomyślnie gorzałką, dostał porcję batów. Z pewnością leży teraz i klnie na... górnośląskie świnie. Zastosowaliśmy na całej linji receptę Froncka i tak wszystkie Niemczaki wzięły w skórę, aż w lesie dudniło! — śmiał się porucznik i kończył:
— Zaraz po tym akcie sprawiedliwości zabrałem jakiś motocykl i uważałem za stosowne wyprowadzić się pośpiesznie z tego powiatu do Małej Dąbrówki. W Dowództwie brali się nad tem za boki. Spodobał im się Cockerell w chlewiku!
Panna Jadwiga nie śmiała się w głos, ale wpatrzona w śniadą twarz opowiadającego, promieniującą rozbłyskami wesołości, stanowiła żywy jego uczuć rezonans. Jedna grała w nich struna.
On zapomniał natychmiast o swej opowieści, bo odbierały mu pamięć wszystkiego wyiskrzone oczy tej rycerskiej dziewczyny, umajonej kwiatami drogich wspomnień, — tej jedynej pod słońcem.
Gdy Matylda popatrzyła na ich twarze, coś szepnęło jej w duszy z zawsze żywą sympatją niewieścią dla kochania a nie bez cichego zgrzytu zazdrości: to jest miłość!... Ta dziewczyna i jej urzeczony giermek złożyli się na parę, skowaną miłością, jaka rozgorzała wśród burzy wspólnych uniesień bitewnych i płonęła na najwyższych progach duszy. Wobec tego gwiezdnego uczucia Matylda odnosiła się z krzywdzącem politowaniem do cichych głębin splatającej ją z Augustynem miłości, która wydawała się jej bladą, anemiczną, chłodną.
— Więc, Bogu dzięki, powstanie skończone szczęśliwie? — rzekła.
— Koniec Zycherki — koniec powstania! Cel osiągnięty. Korfanty odbył długą konferencję z Dowództwem a uprzednio niejedną dyskusję z Komisją w Opolu. Koniec bojów, ale nie koniec naszej Organizacji, w której wszakże zajdą wielkie zmiany.
— Jakie? — wpadła panna Jadwiga i Wiktor musiał poinformować o wszystkiem dwie patrjotki.
Zaczem Matylda „musiała wyjść do kuchni“, czyli zniknąć im z przed oczu.
Gdy zostali sami, milczenie przeszło przez pokój i zabrało echa sprawy publicznej, pamięć ludzi, bojów, wszystkiego. Ukośne promienie słońca różowiły szyby, kładły na parapet okna złote plamy.
Wiktor odetchnął głęboko, jakby po długiej podróży był dobił do portu. Zbliżył się do siedzącej w fotelu panny Jadwigi.
— Jak dobrze, że pani dzisiaj do nas przyjechała. Że mogę z panią pomówić spokojnie... Chociaż, panno Jadwiniu, ja pani już powiedziałem wszystko... — wyszeptał i nagle ogarnęła go lawina uczuć i rozebrała go tak, że w błogiem omdleniu osunął się na kolana do jej nóg i złożył czoło na obwisłem jej ręku. I powtórzył gorące, upajające:
— Kocham!... Kocham bez miary!
Chciała zerwać się z fotelu, lecz ubezwładnił ją czar tego momentu. Przycisnęła dłonią czoło i piła eliksir tego słowa.
Nic nie mówiła, lecz mówił za nią ton zachwytu w łuku ściągniętej brwi i drgający na rozchylonych, malinowych wargach. Zostawiła mu rękę, którą palił pocałunkami i pieścił kocim dotykiem policzka.
Błagając ją o wyznanie żarliwemi dźwiękami, pełzał wzwyż, po jej kolanach do śnieżnej szyi i spragnionych warg. Aż zaalarmowana, odepchnęła go, kładąc mu dłoń na twarzy.
— Panie Wiktorze drogi... Musimy pomówić spokojnie... Jestem skrępowana... Muszę panu powiedzieć. Chodźmy do ogrodu!
W momencie stanęła w otwartem oknie. Ukryła twarz w dłoniach i oddychała mocno wzburzoną piersią, oszołomiona wrzeniem młodej krwi. Gdy poczuła łakome jego ramiona na kibici, przeszła szybko przez pokój.
— Nie, nie. Szaleństwo! Muszę panu powiedzieć... Taka przykra sprawa... Musimy pomówić spokojnie.
Istotnie uspokoiła się. Wracały równowaga i panowanie nad sobą. Podjęła z biureczka pani Agaty stojącą tam fotografję i, odwrócona do niego plecami, spytała:
— Kto to jest, ta piękna osoba?
Tam do licha, owa fotografja zawsze jeszcze sterczała na biurku jego matki! Porwała go pasja i w raptownym porywie wyjął z rąk panny Jadwigi obrazek, skoczył do okna i grzmotnął go gdzieś w ogród, jakby odbitą na nim postać chciał roztrzaskać na miazgę.
Ona śledziła go ciekawie.
— Przecież pan ją kochał...
— To nie była miłość!
— Tak zapewne mówi się, gdy kobieta poczyna... zawadzać.
— Nie, to nie była miłość! Miłostka!
— W tym razie fotografja ta nie figurowałaby na biurku pana mamy...
— Ot, uwikłałem się w to...
— Pan był z nią zaręczony?
— Oh... Ona miewa kaprysy!
— Kto to taki?
— Córka ziemianina z pod Tarnowskich Gór, Niemka, panna Emma Schlichtling, osoba arcyświatowa i życiowo wyrobiona. A lalka, z próżności i kaprysu złożona.
— Kochała pana...?
— ... W wolnych chwilach.
— I to się skończyło?
— Raz na zawsze! Przejrzałem i odszedłem, bo ja tę kobietę mam za nic, za niewartą szczerego uczucia.
— A ja jestem warta...?
— Pani!... — wyrwał się zachwyt i złożył ręce, modląc się do niej spojrzeniem.
— Tak, dzisiaj jestem warta, a później podobizna moja poleci na śmietnik...
— Co za przypuszczenie?! Czyliż pani nie wie, jak ją kocham!? Pani jest jedyna na świecie!
— Jedyna, dopóki nie stanę w galerji... Anetek.
— Anetek?! To pani myśli, że... Skąd to podejrzenie? Oh, jak pani mnie fałszywie ocenia!
— Pan ją bałamucił.
— Nigdy!
— Pan ją bałamucił!
— Nie, zaręczam pani. Jej niepożądane względy zawdzięczam głównie tej okoliczności, że jestem niemal właścicielem tartaku.
— „Głównie“! Może być. Ale pan ją bałamucił, chociaż może „głównie“ dlatego, że ona zdawała się o to prosić.
— Takie pani ma o mnie wyobrażenie?
— Pan ją bałamucił może nawet bezwiednie, ale ją bałamucił jako rasowy bałamut.
— Nawet „rasowy“?...
— Istotnie pan ma to wypisane w swych kasztanowych oczach.
— Muszę to sobie z oczu wykreślić.
Na moment zatopiła w tych oczach blaski swych chabrowych zakochanych źrenic.
— Niebezpieczny... — ocknęła się i rzekła poważnie: — pan może kobietę bardzo uszczęśliwić, lecz także bardzo łatwo złamać jej serce...
— Nie ufa mi pani, nie wierzy?!
Ujął jej rękę i poczęły dźwięczeć tony rozbrajające szczerością, i tkliwą ciepłotą.
— Panno Jadwiniu moja, czy pani nic nie pamięta?... Czy ja wtedy mogłem panią kłamać? Czy serce pani nie mówi, nie krzyczy, jak ja panią kocham, jak uwielbiam, ubóstwiam...
Pochyliła nisko głowę. W tej chwili wierzyła mu, bo szalenie pragnęła mu wierzyć, bo go kochała i słuchała jedynie głosu serca. Przystąpiła do niej miłość i dobrą ręką zamknęła jej oczy na wszystko.
Ogarnęło ich milczenie jakimś ciepłym, królewskim płaszczem.
Wtem doleciał ich z przyległego pokoju szelest szybkich kroków.
Wpadła Matylda wielce zalterowana.
— Jezus, Marja!... Emma!...
Przed sztachetami ogrodu czerniła się duża, wspaniała karoca samochodowa.
Gdy, chlasnąwszy ją jej własną bronią, Wiktor dał jej bezwzględnie do zrozumienia, że wszystko między niemi skończone, Emma ugięła się pod tym ciosem z syczącym gniewem, który wszakże rozpłynął się w poszanowaniu dla owego pysznego bachmata, co nie dał się już dosiąść i ujeździć. Zdjął ją tęskny żal za tym porywającym amantem, aż zanikł w rączych wodach jej życia.
Skończyło się. Trudno. Musiało się to skończyć, bo przecież ona nie byłaby wyszła i tak za... pana Kunę, i to pana Kunę bez „h“. Wszystkie rozdziały jej księgi erotycznej kończyły się jakoś.
Atoli teraz zerwała się wtórna, bez porównania gwałtowniejsza fala gniewu na Wiktora. Odprawę jego, jaką za pośrednictwem siostry zgotował jej w Mysłowicach, odczuła nagle jako niesłychaną obrazę. Bo on porzucił ją dla innej kobiety. Dla kogo? Jakiejś pięknej Polki. Piękniejszej od panny Emmy Schlichtling? Jak on śmiał widzieć w tej Polce piękniejszą od niej kobietę? Jak owa mamzela śmiała wydzierać jej „narzeczonego”?!
Wolno było pannie Emmie gubić na posadzce życia jednego kawalera dla drugiego, ale wcale nie było wolno jej kawalerowi zakochać się w innej kobiecie. Gdyby on opuszczał ją dla ogromnego posagu, możnaby to ostatecznie wybaczyć, lecz — dla piękności!
Gryzł ją gniew obrażonej lwicy, paliła ciekawość ujrzenia owej jasnowłosej piękności, szarpała żądza pomsty i rozerwania ich stosunku i to na podłożu histerji, skłębiło się z fragmentami miłości, z dreszczami wspomnień i pragnieniem jego pieszczoty. Wyszła całkiem ze swego fasonu.
Posłała wskazanemu w liście ajentowi hojną nagrodę z góry i poleciła mu zawiadomić ją, kiedy owa Polka będzie w willi dyrektora, zatelefonować o tem do pobliskiego Brynowa, gdzie postanowiła spędzić kilka dni u przyjaciółki, żony dyrektora kopalni.
Szalony pęd mętnych uczuć przyniósł ją w progi tej willi.
Wykrzyknik: Emma! uderzył w Wiktora, jak grom. Pobladł jak chusta w bezsilnej wściekłości i nieokreślonym strachu.
Nim pomyślał o ucieczce i dał drapaka, weszła do salonu panna Emma a z nią ulubiony przez Wiktora zapach rezedy. Wspaniale wyglądała w wiśniowej sukni wieczorowej z pendantive‘m pod szyją, u którego zwieszał się wyjątkowo piękny brylant. Bił od niego ogień gwiazdy, a od niej całej grandezza królującej światu damy.
W pierwszym momencie pochwyciła chciwem spojrzeniem i objęła postać panny Orzelskiej, stojącej w głębi pokoju przy biurku, i migawkowo odfotografowała ją sobie z ogromną w szczegóły wnikającą spostrzegawczością kobiet. Zaczem musnęła ciekawym wzrokiem chmurną twarz Wiktora i zwróciła się do Matyldy, która blada, jakby w ciemię uderzona, dość niemądrą przybrała minę.
— Musiałam wpaść do was! — poczęła nerwowo, ściskając jej rękę. — Moja droga nie masz pojęcia, jak o was się niepokoiłam. Ten bunt robotników... U was, w Mysłowicach boje trwały podobno całą dobę. Okropne! Dobrze, że nie przybrało to charakteru bolszewickiego. Nikt z was nie odniósł szwanku? Ani Wiktor?
Wyciągnęła do niego rękę z ostentacyjną serdecznością.
— Oh, ty zawadjako! — zaśmiała się w głos i, ściskając jego rękę bez końca, śmiała się w jego oczy jakby ślepo zakochana. — No, ty musiałeś dokazywać! I w tych awanturach i bojach zapomniałeś o mnie!.. Ja się z tobą rozprawię! — pogroziła mu palcem figlarnie, paląc go zalotnem spojrzeniem. — Ale jesteś zdrów i cały, Bogu dzięki. A ja tak się bałam...
Wiktor, niewzruszony jak słup, przypominał uczniaka, co boi się otworzyć usta. Z tępym wyrazem twarzy wysłuchał całą reprymendę panny Emmy. Postanowił ani nie zapoznawać jej z panną Jadwigą ani nawet nie podsunąć jej krzesła. Wszelako Matylda rzekła:
— Nie znasz naszej drogiej przyjaciółki, panny Orzelskiej.
Wymieniła ich nazwiska, a panna Emma z obleśnym uśmiechem ozwała się do panny Jadwigi:
— Pani mówi po niemiecku? Nie? Nie nauczyła się pani jeszcze. To źle. Mais vous parlez francais, n‘est pas?
Była w tym szczebiocie nuta takiego lekceważenia a ze źrenic panny Emmy godziły w jej twarz takie sztylety, że panna Jadwiga zrazu nic nie odrzekła. Po długim namyśle zaś zabarykadowała się przed nią, mówiąc po polsku:
— Po francusku także nie mówię.
Na to Emma wybuchła gamą pustego śmiechu, jakby polskie to zdanie zastępowało wyborny koncept.
— Und ich spreche nicht Polnisch! wymówiła, a miało to znaczyć, że nie upadła tak nisko.
Jadwiga miała ochotę wyjść z pokoju, lecz powstrzymała ją i przykuła do miejsca nieprzeparta ciekawość. Obie odnosiły się do siebie z równem do zenitu napiętem zainteresowaniem, obie o ile możności lustrowały się aż do obcasów. Siadłszy przy biurku pani Agaty, panna Orzelska podjęła ilustracje lecz raz wraz strzelała z podełba okiem na „libstę“ Wiktora i — na niego.
Pozostawiwszy siostrze „bawienie“ gościa, Wiktor zajął krzesło z drugiej strony okrągłego stołu, oparł ramię o blat i, profilem zwrócony do Emmy, utkwił wzrok gdzieś w ścianę. Rzekłbyś, pozował grzecznie i cierpliwie do fotografji. A przytem czuł, że nigdy w życiu jeszcze nie robił z siebie takiej małpy.
Chciał powstać i wyjść z pokoju, lecz ona odczuła to błyskawicznie i, przerwała rozmowę z Matyldą:
— Wiktorze, ty nie masz powodu do dąsów i gniewu. Natomiast ja miałabym głęboki żal do ciebie, gdybym nie rozumiała, że sobie trzeba wiele wybaczać. Nie jeden raz dałeś mi sposobność do praktykowania cnoty przebaczenia... Ale to przekreślone. Pozostały nasze wspomnienia... Zobaczymy się wkrótce. Zawsze jako dobrzy przyjaciele, nieprawda?
Wyciągnęła do niego ramię przez stół, oczekując, że pocałuje ją w rękę w oczach tej Polki, i uwisła na jego twarzy wyiskrzonem od nerwowego podniecenia spojrzeniem, chcąc dosiągnąć do rdzenia jego organizmu i rozniecić iskry w popielisku dawnych wspomnień.
— Zachowam dla ciebie życzliwość, lecz... inne uczucia podarłaś na strzępy! — wycedził.
— O nie! Przekonasz się, że tak wcale nie jest. Wyjaśnię ci to.
Powstała ogromnie zdenerwowana i zdało się, że nie słyszała, gdy on odparł lodowatym tonem:
— Nic już nie wskrzesi tego, co było.
Zerknęła na pannę Jadwigę. Zarzucała Wiktora pytaniami, dotyczącemi powstania i nie czekała odpowiedzi. Błąkała się po pokoju tu i ówdzie, poprostu dlatego, by uśmierzyć nieco rozstrój nerwowy i jeszcze lepiej obejrzeć swą następczynię w sercu Wiktora. Wreszcie ozwała się do niego:
— Teraz pokaż mi tulipany swego ojca i... muszą nas pożegnać.
Skłoniła głowę zdaleka w stronę panny Jadwigi z wyniosłem:
— Mademoiselle...
Wyszła. Nie puszczając Wiktora od swego boku, czyhała na moment, gdy Matylda odsunie się od nich. Opuściła ją znajomość mężczyzn, rutyna w grze erotycznej i cała sztuka życia. Bo, chcąc wskrzesić w nim miłość, sama rozbudziła w sobie płomienne uczucia i nagle miłość jej spiętrzyła się do wyżyn. Nigdy nie kochała go, nie pożądała tak gorąco, jak w tej chwili, gdy niejako namacalnie przekonała się, iż straciła go bezpowrotnie. Lwica salonowa zamieniła się w przeciętną dziewczynę z załzawionem sercem.
— Czy ty mnie już nic nie kochasz?.. — wyszeptała drżącym tonem, wstydząc się sama przed sobą tego nierozsądnego powiedzenia.
— ... Wyleczyłem się.
— Z pomocą tej blondyny?
— Z bezwiedną jej pomocą.
— Jakto?
— Przez to samo, że ją ujrzałem.
— Czyż to taka piękność? — zachichotała urągliwie.
— To kobieta jedyna dla mnie.
— Bo jej jeszcze nie masz.
— Bo łączy nas wszystko: sympatja dusz, jeden cel, jedno umiłowanie, niemniej jak miłość.
— Ona cię kocha?
— Kocha!
— Kiedy wasz ślub?
— Nie wiem jeszcze.
— Życzę ci...
— O, nie życz mi niczego! To takie czcze i banalne.
— Masz rację!
Podała mu rękę. Odjeżdżała ugodzona w sedno próżności, przygnębiona. Żrące łzy piekły jej oczy. Byłaby przysięgała, że jego jednego kochała w życiu, i pragnęła, by ją bił, katował, byle ją całował.
A Wiktor skrył się do altany przed panną Jadwigą. Nie miał pojęcia, jakie to przeklęte przezeń intermezzo zrobiło na nią wrażenie. Lecz coś mu mówiło, że złe, że ta kobieta rozdzieliła ich i nastroiła ją dla niego niekorzystnie.
Zauważył w ogrodzie Buksa, przewracającego łapami porzuconą na gazon fotografję, jakby badającego ramę, czy to nie gnat i pomyślał, jak to byłoby dotknęło Emmę, gdyby była spostrzegła tam swą fotografję. Ale jej tak źle nie życzył.
Wszedłszy wreszcie do pokoju, nie śmiał podnieść oczu na pannę Jadwigę i nie wiedział, co rzec. Ale ona zauważyła głośno:
— Bardzo ładna osoba. ta panna Emma.
— ... Widmo przeszłości! — mruknął chmurny jak Jowisz Wiktor.
— Przeszłości?
— Przysięgam pani! — wybuchł. — To skończone. Ona to wie. Prędzej byłbym spodziewał się piorunu z pogodnego nieba, aniżeli jej. Przyjechała, aby mi zrobić scenę o panią.
— Czy pan wspominał jej o mnie?
— Nie! Gdy widziałem ją po raz ostatni, nie znałem pani jeszcze wcale.
— Więc ona nie mogła wiedzieć o mem istnieniu.
— Jeśli nie to, to dalibóg nie wiem, co mogło ją tu sprowadzić.
— Niema wątpliwości, co...
— Pani sądzi, że miłość?
Ona podniosła się żywo z krzesła, stanęła przy stole i pochyliła głowę nad ilustrowaną księgą.
— Miłość u panny Emmy, to tylko kaprys — dorzucił Wiktor.
— Oh, nie mówmy o tem dzisiaj!... — wyrzekła i powiał od niej chłód.
Odkąd ukazała się jej owa „libsta“ Wiktora, nie można było już traktować jej w myślach jako rozwiewającego się majaka. Niedawno jeszcze kochał tę kobietę i całował. Jak ją całował! Może ona była nawet jego kochanką? — „Miłostka“ powiedział o niej...
Pod świeżem wrażeniem panny Emmy fermentowały w niej piołunowe uczucia dla niej, a zwłaszcza dla niego. Uroda tej „libsty“ dolewała jeszcze goryczy do nienawistnego żalu, jaki w tej chwili odpychał ją od niego.
Wkradło się między nich widmo i z pewną ulgą powitali dyrektora, który powrócił do domu wcześniej, aniżeli go się spodziewano.
Ucieszył się pannie Jadwidze i rozmawiali przez cały wieczór w sposób oryginalny, on po niemiecku, ona po polsku. Stary pan wypytywał ją o ojca, chcąc dowiedzieć się czegoś pozytywnego o stanie majątkowym i stosunkach pp. Orzelskich. Wiktor odzywał się rzadko. Zerknąwszy na niego, ojciec był przekonany, że panna Jadwiga dała mu trochę po nosie.
Gdy rozchodzili się na spoczynek, panna Jadwiga rzekła do Wiktora:
— Zobaczymy się jutro... Ale niech pan pomówi z siostrą.
Odprowadził ją do drzwi żałosnem spojrzeniem i poszedł do Matyldy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.