Pękły okowy/Część pierwsza/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Zbliżyła się północ. Deszcz począł mżyć i chłód był przejmujący. Więc dokuczały żandarmom czaty przy gościńcu. Doczekali się wszakże samochodu, zajętego przez oficera Grentzschutzu i dwóch zbrojnych szeregowców.
Uwiadomiony o tem, co ich przykuło do tego miejsca, porucznik Hans Gronosky ruszył zaraz do izby w gospodzie, gdzie nie było już nikogo prócz jej właściciela.
— Czy jest tam co do jedzenia? — spytał najpierw Gronosky, który wprawdzie zdążył w czasie pościgu wypić gdzieś coś mocnego, lecz głodny był bardzo. Z zadowoleniem przeto przyjął do wiadomości, że karczmarz może służyć mu jajami twardemi, serem, chlebem. Kazał podać piwa sobie i żandarmom i zagadnął Lisa o tajemniczego cyklistę.
— Ja go nie widziałem! — brzmiała krótka odpowiedź.
— A kto go widział?
— Jeden z mych gości i policjant z Tychów.
— Gdzie oni są?
— Poszli spać.
Oficer zwrócił się do żandarma, który już przedtem raportował mu wszystko; kazał sobie to powtórzyć i pytał o wygląd cyklisty. Przytem odpiął pas, odłożył rewolwer na stół, zdjął płaszcz, przystawił sobie do stołu poręczowe krzesło i rozsiadł się w niem na dobre, przybierając minę prezydującego dygnitarza.
Istotnie przedstawiał się dość okazale; barczysty mężczyzna w zielonkawo-szarej litewce, z kulistą, jasną głową i przystrzyżonemi wąsikami. Zgryźliwy grymas fałdował często jego pospolitą twarz, niemiłym cechując ją wyrazem.
Gdy skończył przesłuchy, jego pięciogłowa armia, w pośrodku izby stercząca, czekała nabożnie oficerskiego słowa.
— Noc czarna. Niepodobna nic przedsięwziąć... — rzekł półtonem Gronosky i po namyśle ciągnął ze zwykłem generalsko-kategorycznem zacięciem pruskiego lajtnanta: Żołnierze zostaną tutaj przy mym boku. I sierżant Krall pozostanie. Może się przespać w samochodzie z szoferem. A wy dwaj... zawahał się, spoglądając na żandarmów — jesteście zbędni. Możecie jechać do domu.
Żandarmi wyszli a dwaj trabanci oficera, odstawiwszy karabiny w kąt izby, usiedli w pobliżu drzwi. Porucznik, pałaszując, co miał przed nosem, kazał im wspaniałomyślnie podać piwa i chleba z serem. Żywił odcień szacunku dla tych szczególnie sprawnych żołnierzy.
Niesłychaną niespodziankę zgotował mu Lis, gdy z dolnej kondygnacji kredensu wydobył i postawił przed nim butelkę francuskiego koniaku.
— Was?! Donnerwetter, Mensch, woher haben Sie das?! (Tam do diabła, skąd pan to ma?!) — zawołał.
Rozpromieniał, jakby na widok drogiego a dawno niewidzianego koleżki.
— Zostawił mi kilka butelek mój poprzednik, który paskował wódkami w czasie wojny.
Z uroczystem namaszczeniem podniósł Gronosky do ust kieliszek tego nektaru i zmiatał dalej obfitą strawę.
— Jestem już niepotrzebny...? — spytał pokornie Lis, sądząc, że będzie mógł wymknąć się do szopy. Lecz Gronosky ozwał się:
— Niech pan wypije ze mną kieliszek tego zacnego płynu. To się panu, dalibóg, należy. Ile pan za to liczy? — zagadnął nie bez obawy oficer.
— Na, ja doprawdy sam nie wiem ile to teraz warte. Pan Oberleutnant sam oznaczy cenę.
— Niechaj pan siada! Postaram się, aby nasze kasyno nabyło od pana ten jego zapasik. Będzie pan mógł wziąć za to... dobrą cenę. Czy pan służył w wojsku?
— W marynarce.
Lis nie dał się prosić. Wypić zawsze miło, więc wypił i odpowiadał na pytania, dotyczące czasów wojennych. A że koniak rozwiązał Gronosky’emu język docna, więc wnet sam począł czerpać ze swych wspomnień wojennych, jakby chcąc uzasadnić opinję panny Schlichtling i przedstawić się istotnie jako „zarozumiała sztuka“. W toku jego opowieści, samochwalstwem cuchnącej, Lis, niewłaściwy wybierając moment do rejterady, ozwał się:
— Pan Oberleutnant zdrzemnie się... I ja pójdę spać.
— Nein! — huknął Gronosky, niekontent, że przerwano mu dytyramby na cześć własną. — Pan musi tu zostać.
— To pójdę na chwilę zawiadomić żonę, że jestem w towarzystwie pana porucznika, aby nie niepokoiła się o mnie.
— Nein! Nie wolno panu wydalać się z pokoju. Chyba pod strażą.
Czerwona, księżycowa maska Lisa nie wyrażała żadnego uczucia. Z przyzwyczajenia nalał wódki w kieliszki. A oficer, który zatrzymał go głównie z braku innego kompana, ciągnął dalej przerwaną historję z swych dziejów wojennych. Było jasne, jak dwa a dwa, cztery, że, będąc na miejscu Ludendorffa, byłby wygrał wojnę z łatwością.
Żołnierze zwiesili czoła nad rozesłanemi ramionami i zdrzemnęli się. Porucznik ziewnął wreszcie, wyciągnął nogi na stołek i głowa opadła mu na piersi.
Po dłuższej chwili Lis poszedł na palcach do szynkfasu, by wysunąć się z izby bocznemi drzwiczkami. Lecz posłyszał to jeden z żołnierzy, zerwał się na nogi i Gronosky ocknął się raptownie. Przeraził się czegoś ogromnie, jakby wyrwano go z okropnego koszmaru.
— Co jest?! — wrzasnął. Obiegł wylęknionem okiem izbę i, przyszedłszy do przytomności, huknął na gospodarza:
— Powiedziałem, że nie wolno panu wychodzić stąd ani na krok!
— Chce mi się spać.
— Ach was! Unsinn! Był pan żołnierzem, więc potrafi pan spać nawet... pod stołem. Nie wolno stąd ruszyć się krokiem! Kto was zna?... Kto wie, czy nie uprzedziłby pan tego polskiego włóczęgę o naszej obławie...
Uświadomił sobie, jaką nienawiścią do Grenzschutzu pałała ludność dookoła i zapowiedział żołnierzom, by pilnowali każdego ruchu gospodarza z gwerem w garści. Nalał sobie kieliszek wódki i jął mruczeć, skarżyć się na „głupi“ lud śląski, co nie umiał ocenić łask Berlina, aż znów sen go zmorzył.
Z dwoma karabinami za plecami Lis poniechał swego zamiaru, siadł, sięgnął po butelkę jako po środek dobry na wszelkie dolegliwości, a potem opuścił ramiona i zasnął.
Sen, kochanek nocy, zapanował teraz ogólnie.
Jeszcze brzask nie wytrysł z poza krawędzi widnokręgu a ptactwo już odczuło narodziny nowego dnia. Kur gdzieś zapiał i chmara wróbli zebrała się na swój zwykły sejmik poranny za szopą, oblepiła sterczącą tam gruszę. Zebranie było burzliwe; jak skłócone przekupki ptaki świegotały tak zawzięcie, że spędziły sen z oczu Wiktora, przed którym stanął cały szereg kwestyj: Czemu nie pojawił się Lis? Co się z nim stało? Czy Gronosky’ego nie przydybano? I cały plan rozwiał się w nicość?
Dzień dźwigał się szary, ospały. Łysnął siwem okiem na zadeszczone łąki, na rozmiękłe pola, spatrolował wszystko wzrokiem starego, znużonego stróża, którego nic nie dziwi, nic nie obchodzi. Cisnął na ziemię garść promieni, jakby z obowiązku, zasłonił oblicze gazą wilgoci i, jeszcze senliwością trapion, zastygł w bezmiarch znieczulenia.
Po głębokim namyśle Wiktor oderwał się od legowiska i upewniwszy się, że ma w kieszeni browning, wyjrzał na podwórze i wysunął się z wozowni cichuteńko. Nie zbudziwszy psa, dotarł na palcach do ściany gospody, z której wyzierały trzy okna izby karczemnej, mocno zasłonięte okiennicami. Mimo to przez boczne szpary i wycięte górą otwory w kształcie serca sączyło się światło.
Wiktor przycisnął ucho do okiennicy. Nic. Milczenie. Myślał przeto, jakby bez szelestu wspiąć się i przez owe serca zajrzeć w głąb oświetlonego pokoju, gdy pies warknął w budzie, zajazgotał raz i drugi. Dreszcz lęku przeszył porucznika. Strzeliło mu do głowy, by wskoczyć na motocykl i prysnąć jak najprędzej do lasku ścieżką, widzialną w części z przed gospody. Jeśli na zajeździe nie było nikogo, droga ta była bezpieczna. Chciał zatem pośpieszyć do wozowni, jednakże w tym momencie wyszedł z poza frontowego węgła domu żandarm: tęgi, siwawy sierżant Krall, wściekłym psem zwany.
Upiorowe spojrzenie ugodziło w Wiktora. Aby steroryzować cyklistę, którego zdradzał skórzany kubrak, żandarm sięgnął po rewolwer. Aliści nie minęły dwie sekundy a świsnęła kula i sierżant padł jak kłoda, zarył się twarzą w krew swoją własną.
Wiktor skoczył do szopy, lecz skoczyli za nim także dwaj żołnierze a w ślad za nimi Gronosky z rewolwerem. Zanim mógł wyprowadzić motor z ciżby wehikułów, spostrzeżono go i zamknięto mu wyjście. Strzelił raz i drugi bezmyślnie i z poza pudła wózka byłby wszczął kanonadę, gdyby młody żołnierz nie był zgrabnie zaskoczył go z tyłu i nie pochwycił za ramię.
Zaszamotali się wściekle, lecz w kilka minut potem ubezwładniony przemocą Kuna siedział ze skrępowanemi na plecach rękoma, bez broni, bez nadziei naprzeciw triumfującego Gronosky’ego. Między nimi śmiała się mu w oczy urągliwie butelka koniaku, a o dwa kroki odeń sterczeli dwaj żołnierze z karabinami u nogi. Pod szynkfasem stał martwy, poprostu skamieniały Lis.
— Na, da haben wir Sie doch! Che, che!... — chichotał w głos oberleutnant, kładąc przed siebie na stół parabellum. Nie posiadał się z radości i szyderczem spojrzeniem prażył, sztyletował chmurną, lecz spokojną twarz porucznika.
— Teraz — ciągnął Gronosky — poprowadzimy dalej tą rozmowę, jaką wszczęliśmy na granicy, che, che... Teraz, mein lieber Polake, będziemy z sobą rzeczywiście mówić, che, che... Ale pan jeszcze nie pił swej rannej kawy? Zamiast tego może wolno panu nalać kieliszek tego szlachetnego płynu, co?
— Owszem! — spadło z warg Wiktora.
— Tak? To panu chwalę, che, che... No to zgoła wyjątkowy koniak.
W słońcu radości oberleutnant nalał kieliszek wódki i kazał żołnierzowi przyłożyć go do ust skrępowanego jeńca. I bawił się tym widokiem doskonale.
— Tak pan jeszcze nie pił wódki, co? — naigrawał się Prusak z jeńca. — Komicznie, co?
Ale Wiktor zamknął usta; nie dał sobie wlać wódki.
— Na, jak pan się nazywa? Nie przypominam sobie dokładnie — począł Gronosky z odcieniem piołunowej nienawiści.
— Wiktor Kuna.
— Skąd pan pochodzi?
— Z Polski.
— Kuhna? Są tu na G. Śląsku Kuhnowie. Nie krewni?... Pan mówi tak dobrze po niemiecku?
— Nauczyłem się.
— A co pana sprowadziło na G. Śląsk??
— Chciałem odwiedzić znajomych.
— W zamku pszczyńskim? — pochwycił oficer. — Cóż miał pan do roboty w zamku księcia von Pless?
— To moja prywatna sprawa.
Niesłychaną trawiony ciekawością Gronosky, umilkł i próbował coś wykombinować.
— Nie chce pan tego wyznać?... To źle. Zapytam pana o to raz jeszcze... w więzieniu — wycedził przez zęby, widocznie wściekły, i dorzucił znacząco groźnie: — Wtedy mi pan odpowie na to pytanie, wtedy wyśpiewa mi pan wszystko... Che, che! Mógłbym zrobić zakład...
Odsapnął i zastanowił się, czy jednak człowieka mającego stosunki z zamkiem księcia, może nawet z księciem samym, będzie można poddawać w więzieniu torturom. Mogłaby z tego później wyniknąć jaka niemiła sprawa. Ale Gronosky przypomniał sobie, że miał przed sobą Polaka i oficera polskiego. A więc można było, zwłaszcza w tych Hoersingowskich czasach, pozwolić sobie na wszystko. Na skórze Polaka można było używać śmiało.
Uśmiechnął się w nadziei czekającej go sadystycznej rozkoszy. Wsparłszy twarz na dłoni i patrząc w skupione oblicze jeńca, wyobraził sobie, jak to on kopać go będzie butami, pluć mu w oczy, biczować go obnażonego pospołu z żołnierzami.
— Na, ja... — mruknął do siebie z zadowoleniem i bąknął: Pan zna pannę Schlichtling?
— Znam.
— Elegancka osoba. Hochfein, nieprawda?
Wiktor milczał, a Gronosky świdrował ciekawem spojrzeniem w nieruchomej, zamkniętej jego twarzy.
— Hochfein! — ciągnął z uśmiechem. — Das heisst wohl auf Wasserpolnisch „śwarna frelka“. Nieprawda?
— Nie znam gwary „Wasserpolnisch“, bo ta nie istnieje wcale.
— Nie?
— Niemcy wynaleźli jakieś „Wasserpolnisch“, by wmówić w Ślązaków, że mówią zgoła nikczemną polszczyzną i obrzydzić im ich mowę.
— A czy tak nie jest?
— Bynajmniej. Gwara górnośląska jest tak dobra jak każda inna gwara polska, jeśli nie lepsza. Z pewnością stokroć lepsza aniżeli Platt w stosunku do języka niemieckiego.
— A skąd pan to wie? — zawołał lajtnant z chytrym wyrazem twarzy. — Jeśli pan nie pochodzi z tych stron...
— Wie to niejeden Polak.
Przez chwilę Gronosky znów próbował w wyczytać coś w twarzy Wiktora, aż zaśmiał się w głos:
— To zabawne. Czy pan wie, że panna Schlichtling jest zaręczona z p. kapitanem v. Goetzendorffem z Wrocławia?
— Nie widzę w tem nic śmiesznego.
— To pana nie interesuje?
— Nieszczególnie.
— Niech pan nie gra komedji! Czemu to panna Schlichtling odprowadzała pana?
— To ja raczej odprowadzałem ją do pani pastorowej.
Kiedyś Gronosky z nieporównanym swym tupetem ubiegał się o względy eleganckiej i majętnej tej panny, której powodzenie imponowało mu tak jak wielu innym. Lecz odstręczył ją odrazu swą zarozumiałością, niemal obraził przez to pannę, którą stosunki z arystokracją wynosiły ponad jego sferę. Odtąd zazdrościł on każdemu, mającemu do niej swobodny przystęp. Zazdrościł przeto Wiktorowi, tem więcej, że podejrzewał w nim faworyta, czy nowego narzeczonego ponętnej panny. Więc pragnął wzmianką o jej zaręczynach ukłuć go niby szpilką pod serce.
— Sagen Sie mal... — począł jeszcze — co panna Schlichtling, i to narzeczona, może mieć wspólnego z polskim oficerem?
— To jej sprawa prywatna.
Lajnant patrzał w niego z podełba.
— Donnerwetter, — huknął wreszcie, — jakim tytułem i po co dostał się pan do tego zamku?!
Odpowiedziało mu milczenie.
— Och, ja pana jutro rano wezmę na przepytki, to mi pan wyśpiewa i to...! Dowiemy się od niego interesujących rzeczy...
Przez cały czas tej indagacji Lis poprostu nie istniał. Zawsze robił wrażenie osobnika bez nerwów, bez czucia, bez duszy. Zdawał się potworną, groźną machiną, w której cielsko, szprychy i śruby trzeba było tchnąć iskrę życia z zewnątrz. A w tej chwili przypominał wór naładowany żelastwem czy też kłęby zgalareciałej, idiotycznej plazmy. Kłody jego ramion obwisły, jakby napoły odcięte od tułowia i poczucie niemocy wisiało nad siłaczem stucentnarowym ciężarem. Atoli powieki drobnych, prosięcych jego oczu strzygły powietrze niby skrzydełka motyla i w kończyny grubych paluchów wkradały się drgawki, przenikając nieznacznie cały organizm Samsona. Bo w zwojach mięśni budziły się nerwy i działo się w nim coś tajemniczego.
Wiktor, jego Wiktor był w mocy oprawców...
Gronosky, osiadłszy na mieliźnie, irytował się i siedział.
— Mniejsza o pannę Schlichtling — mówił. — Pan mógłby jeszcze wyobrażać sobie, że ja... Wogóle, niech pan nie wyobraża sobie zawiele. Nie sądzi, że weźmiemy jakikolwiek wzgląd na to, iż pan jest tam gdzieś, in der Polakei oficerem... Dla nas jest pan li tylko łajdakiem, zuchwałym szpiegiem! A jeśli pan wyobraża! sobie, że ja, pruski oficer, zrobię polskiemu oficerowi aus Halbasien zaszczyt i honor taki, by się z nim pojedynkować, to...
— Co prawda, ja sobie tego nie wyobrażałem.
— Nie? Nie przypuszczał pan, że stanę z nim do pojedynku?
— Może chwilami oddawałem się temu złudzeniu, lecz w gruncie rzeczy...
— Co?
— Odgadywałem przez skórę, że pan Oberlautnant należy nie do takich, z którymi się strzela, lecz do takich, do których się strzela.
— Was?! — krzyknął Gronosky jak oparzony, w sinej furji pochwycił rewolwer, lecz wypuścił go z ręki, rozbrojony stalowem, przenikającem spojrzeniem dużych, pięknych oczu przeciwnika, który trzymał go na uwięzi swym wspaniałym spokojem i mocą swego ducha.
Dorósł on do tragiki tego momentu i napięty jak łuk, na strunę bohaterską spozierał w maskę nieuniknionej śmierci, dążąc już tylko do tego, by oszczędzić sobie tortur moralnych i fizycznych. Krystalizowało się w nim postanowienie wywołania sceny, w której poległby zaraz od kuli. Więc sądząc, że niema już nic do stracenia, wyzywał przeciwnika każdem spojrzeniem, każdem słowem.
Gronosky żuł przez długą chwilę gniew, wreszcie rzekł:
— Pan nie jest bandytą, do którego się strzela niby do wściekłego psa, lecz szczególnym opryszkiem, zasługującym na szczególniejsze... względy, che, che! Mamy z panem różne porachunki... Zastrzelił pan naszego dzielnego sierżanta Kralla. Czy pan wie, co go czeka za to?
— Wiem.
— A co czeka go za szpiegoską, intrygancką wycieczkę na G. Śląsk?
— I to wiem.
— Co takiego?
— Najbezczelniejsze obelgi, najpodlejsze tortury i okrutna śmierć...
— Das wissen Sie, Sie Halunke! — syknął Oberleutnant, nieprzytomny z furji. Palce rąk, na stole ułożonych, dygotały, jak w febrze, i niekiedy czepiały się rękojeści rewolweru.
— Skąd pan to wie? — wybełkotał.
— Wiem, bo wpadłem w szpony skończonych barbarzyńców...
Krew zalała mózg oficera, sina wściekłość napiętnowała skurczem jego twarz. Zerwał się na nogi i waląc pięściami w blat, wrzeszczał:
— Za to, za to wszystko... ty nam zapłacisz... ty przeklęty Polaku!!!
Ale nie strzelił, bo pragnął poddać tego Polaka wpierw wyrafinowanym mękom i katuszom, takim, jakich dotąd nie widziało jeszcze żadne więzienie śląskie. Wpierw chciał się nacieszyć, nakarmić widokiem męczarni.
Siląc się na spokój, obiegł obłędnym wzrokiem izbę, jakby szukając narzędzi tortur, i zwrócił się do całkiem zapomnianego Lisa.
— Gdzie jest szofer?... Herr Wirt, niech pan wyjdzie i poszuka go! Zaraz wyjeżdżamy.
— Czy wynieść mu szopkę piwa? — szeptał Lis nie chciał w tej chwili wydalać się z izby.
— Można mu dać piwa.
Jak zwykle powolny Lis długo bawił się za szynkfasem nalewaniem piwa. A Gronosky zbierał skłębione, zwichrzone myśli w płonącej, mętnej głowie. Musnął dłonią czoło i znów wrzasnął:
— Was haben Sie gesact?! (Co pan takiego powiedział?!) Barbarzyńcy?! Za to, ty polska świnio, należy ci się doraźna zapłata!
Zerwał się, by uderzyć pięścią w twarz skrępowanego jeńca. A Wiktor odskoczył od stołu, cofnął się w tył, w stronę okna, by bronić się nogami. Gronosky z gotowemi kułakami sadził za nim.
Atoli, minąwszy skokiem stół, uderzył niespodzianie o granitowe ramię i ciało oberżysty, który, zmierzając z kuflem piwa ku drzwiom, zaparł mu drogę do jeńca, jakby wypadkowo.
Szklanica padła na podłogę, rozlało się piwo, a Gronosky zatoczył się na miejscu. Drobny ten incydent był sygnałem wybuchu niesamowitych mocy. Raptem wtargnął do izby huraganowy zamęt, zapanował szał i straszne poczęły się dziać rzeczy.
W mgnieniu oka, piorunem rzucił się Lis na najbliższego sołdata i pięścią huknął go między oczy granitowym kułakiem tak, iż chłop, jakby bardyszkiem cięty, grzmotnął się na podłogę ze zmiażdżonem czołem, złamanym nosem, z rozkrwawioną ohydnie maską.
Jeszcze nie legł on przed nim, gdy oszalały siłacz niby zraniony niedźwiedź czy byk rozjuszony, załatwił się z drugim żołnierzem. Pochwycił z błyskawiczną szybkością jego karabin a kantem drugiej ręki, jakby mieczem, śmignął go pod brodę na odlew z taką nadzwyczajną siłą, że złamał mu kręgi, skręcił mu kark i drugi trup z łoskotem rozpostarł się przed drzwiami.
Przed oczyma Samsona nie było już nikogo, którego mógłby skosić. Długo karbach trzymany wulkan jego sił tytanicznych, raz wytrysnąwszy z posad, domagał się ujścia. W czułą strunę dotknięty atleta chciał hulać, szaleć, zabijać. Ach, zabijać!...
A Gronosky?
Niby grom, śmiertelne przerażenie ubezwładniło porucznika Grentzschutzu. Zamąciło się w jego głowie wszystko, zachybotało dookoła. Trupioblady obwisł, jakby złamana gałąź, na stół w tem miejscu, gdzie przed chwilą siedział Wiktor. Pił on tego wieczora wiele i to zemściło się na nim teraz.
Ten moment zamroczenia umysłu wykorzystał bezwiednie Lis. Przyskoczył do jeńca i, nie sięgając na szynkfas po ostry nóż od wędlin, rozerwał rękoma, co łamały klucze, krępujące go rzemienie.
Gronosky chciał wyciągnąć rękę po rewolwer, leżący za jego plecami, lecz było już zapóźno, gdyż wyzwolony Polak, jednym odruchem zrzuciwszy z siebie skórzany kubrak, jakby z procy skoczył na niego.
Runęli w kleszcze swych objęć, zwarli się mocą żelaza. A Lis, o krok od nich, znów zamieniając się w słup spokoju, patrzał na nich jakby na zajmującą walkę kogutów. Byłby w momencie uporał się i skończył z lajtnantem, nie przystąpił wszakże do rozprawy z nim, gdyż coś mu mówiło, że ten „hersing“ jest wyłączną własnością Wiktora. I tak młody porucznik — niby pacholę przed ojcem, wojakiem, — miał pokazać, co umie, miał popisać się przed wytrawnym sędzią i zapaśnikiem.
Ale synek nie łatwe miał zadanie. Bowiem lajtnant, wyższy i cięższy, zdawał się przygniatać go swą postacią, górować nad nim potęgą muskulatury. Powtóre Wiktor nie miał żadnej metody ni rutyny: w szermierce i strzelaniu dobrze wyszkolony, nie próbował nigdy sił w zapasach. A o rewolwerze przeciwnika zgoła zapomniał. Spoliczkowany urąganiem triumfującego Prusaka rzucił się na niego huraganowym odruchem. Miały nim kierować teraz jedynie instynkt i intuicja, zdradzająca mu słabe strony przeciwnika i momenty prostracji.
Nienawiść rozpasana skowała dwóch Ślązaków w jedną, rozdrganą bryłę, w jedną jakby nierozerwalną całość, jak wrogie dwa żywioły, jakich byli przedstawicielami.
W pierwszej nieuchwytnej cząsteczce czasu, atakując z impetem rogatego zwierza, Wiktor odszarpnął wroga od stołu i dźwignął, porwał go w górę o jakiś milimetr ponad podłogę. Więc zdało mu się, że grzmotnie go o ziemię. Jednakże natychmiast przeciwstawiła się mu zbudzona moc bicepsów, wystąpiła do walki muskulatura zwalistego chłopa i w chwycie jego ramion zadrżała furja teutońska. Przejawiło się to także bolesnym skurczem na jego obliczu, napiętnowało je wyrazem wściekłej, upiorowej jędzy. Doppingowany sztuczną, zwodną mocą alkoholu zagroził Wiktorowi dotkliwie przewaleniem. Zaciekła burza napaści, w mięśniach utajona, waliła się lawiną na lekkiego zapaśnika.
Wiktor zebrał się w sobie, dobył siły, o jakiej sam nie wiedział, otrząsnął się z pierwotnego oszołomienia, i z ciałem w głębi jak machina drżącem, tętniącem, z wzrastającą świadomością akcji jął odprężać żelazny uścisk.
Obadwaj włożyli w obręcze ramiona, w zwoje muskułów napięty, jak im się zdawało, maksymalny wysiłek. Gnietli się, borykali, szarpali. Wiktor normował przytem oddech, prężył się stalowo i tak sobą operował, jakby chciał skulić się i zgiąć się kabłąk. O tę pozycję mocował się z nozdrzami jak chrapy rozdętemi, z marsem tragicznym na czole. Lawina determinacji rozbijała się o skałę odporności.
Na ofensywę począł odpowiadać atakami, więc kołysali się gwałtownie. Bywało, że ciała ich rozszczepiały się nieco i to dawało im cenną chwilkę wytchnienia. Odpływające, dławione brutalnie życie wracało do nich wtedy falami.
Natychmiast znów wlewali w chwyt ramion piekielną moc odświeżonej prężności. I znów szamotali się. Lecz te zakusy powalenia następowały w większych odstępach czasu.
Walka, jaka odrazu zdawała się toczyć przy najwyższem napięciu sił, wchodziła teraz w drugie stadjum spokojniejsze, lecz straszniejsze. Zapaliła się w nich świadomość, że walczą o życie. Jakoż występowały nieprzeczuwane dotąd, jakby ze szpiku kości płynące moce.
Lis zaś przyglądał się tej grze ciał z cichem a ogromnem zadowoleniem, niby imperator śmiertelnym igrzyskom cyrkowym, nie mogąc sobie wystawić piękniejszego widowiska. Niekiedy błysk pogardliwego politowania przemykał po skupionej jego twarzy. Pojmował instynktownie, o jaką to stawkę toczył się ten turniej i bezwiednie czuwał nad Wiktorem.
Gronosky rozporządzał większą, brutalną silą bicepsów. Jakoż Lis nie był wcale pewnym, czy Wiktor wyjdzie z zapasów zwycięzcą. Przeciwnie obawiał się, że skonsumuje on swą siłę o wiele wcześniej, aniżeli jego przeciwnik i wtedy Gronosky uniesie go i niby wiechą zamiecie podłogę lekkiem jego ciałem. Nie brał bowiem w rachubę, że Wiktor był trzeźwy, wypoczęty i dominował siłą nerwową, która stanowiła doskonałą przeciwwagę namacalnej mocy mięśni, a w tym razie, gdy nie istniała zbyt wielka dysproporcja w muskulaturze, mogła wyrzec ostatnie słowo w walce.
Największe walory Wiktora, a więc jego elastyczność i zwinność, nie przyszły wcale do percepcji, wszelako trzymał się on dzielnie niezłomnym hartem ducha. Napróżno, sapiąc niby miech kowalski, lajtnant rzucał się i usiłował cisnąć go o ziemię. Źrenice jego miotały pioruny i klątwy drżały na zaślinionych wargach. Wiktor nie dał się oderwać od podłogi. A siły swe oszczędzał, jakby chcąc zgotować widzowi niespodziankę.
Trwało to kilka chwil, które wydawały się kwadransami, aż zgasła sztuczna podnieta w mięśniach Gronosky’ego, nastąpiła reakcja i siły jego cofały się z ramion. Polak odczuł pewien [...][1] na barometrze napięcia i coś szepnęło mu w duszy: teraz!!!
Z brawurowem: hurra! wszystkich swych sił szturmujących zsunął raptem obręcz ramion niżej, wywarł maksymalny nacisk na nerki przeciwnika, jakby chcąc powalić go na kolana, zaczem, błyskawicznie podstawiwszy mu prawą stopę od tyłu, podważył głową jego zadartą głowę, podważył jego całego. Przyczajony, niejako zazębiony w przeciwnika porwał go i —
Lis odskoczył w bok. Jak potężny pień drzewa Gronosky runął wznak jak długi, grzmotnął głową w podłogę.
Łoskot odbił się o ściany, lecz nie zbudził, nie przywołał w pomoc dwóch rozciągniętych opodal żołnierzy. Na pyzatych licach Lisa przemknął odblask zadowolenia.
Wprawdzie Gronosky nie wypuścił zrazu Wiktora z rąk, lecz zwycięzca wyzyskał moment niemal zupełnej swobody ruchów i ujawnił swą elastyczność. Niby jaguar rzucił się na ofiarę; wtłoczył się kolanami w brzuch wroga a gardło jego zakuł w nieubłagane szpony rąk.
Natychmiast opadły ramiona powalonego; oczy jego wystąpiły z orbit niby cebule. A Wiktor, chrapiąc niby rumak spieniony, wykrztusił rodzime swe, najmocniejsze:
— Ty giździe!... Ty Prusaku!
Straszne, rozpaczliwe szamotanie poczęło się na podłodze, lecz Gronosky nie mógł wydostać się z pazurów tego sokoła. Okrutne palce wpijały się w jego gardziel i oddech konał pod brutalnym naciskiem kolan. Rozkrzyżowany prężył się, drgał, wił, krztusił się, ślinił, charczał, rzęził. Kołatał się w nim krzyk a bladość trupia powlekała całunem czerwone lica. Zastygało w nim wszystko, coraz ciszej i ciszej.
Nagle Wiktor, zenitowym wysiłkiem docna wyssany, zwalił się z stygnącego ciała i zemdlał.
Kto wie, czy powoli, powoli nie byłaby rozpaliła się ostatnia iskra życia w rzężącej piersi Gronosky’ego, lecz okrutny, sadystycznie podniecony Lis, pochwyciwszy z szynkfasu długi i ostry nóż, pchnął go w piersi, chlusnął strumień krwawej posoki i rozlał się ciemnym szkarłatem.
Zapomniał o rewolwerze lajtnanta i sięgnął po nóż jako po broń apaszów.
Trzy trupy zaścielały podłogę gospody. Za głową Gronosky’ego, co osłupiałemi ślepiami upiora zapatrzył się w nicość, spoczywały umundurowane zwłoki jego trabantów. Jednemu z nich krew, buchnąwszy nosem, zalała i oblepiła brodę i szyję. A maska drugiego przedstawiała maź lepką, purpurową, ohydną.
Wierzyli oni tylko brutalną moc i padli pod jej obuchem w czarnej godzinie pomsty, składając się na obraz grobowego memento...
Odór krwi, drażniący nozdrza, rozpłynął się w powietrzu izby, w której śmierć nakazała głębokie milczenie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w wydruku; nie widać brakującego słowa.