Pająki (Junosza, 1894)/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pająki
Podtytuł Obrazek z życia warszawskiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1894
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
dający nam poznać bardzo szanowną rodzinę państwa Hapergeld, tudzież miłego staruszka, jakim jest dziadzio Gancpomader.

Ktoby chciał przewertować księgi ludności pewnego dużego domu przy ulicy Muranowskiej w Warszawie i zbadać: kto mieszkał w tej posesyi przed kilkunastu laty, natrafiłby niezawodnie na nazwisko Hapergeldów. Zajmowało ono sporo miejsca, i tak: 1) Jonas Bencyan Hapergeld, utrzymujący się z własnych funduszów; 2) Jenta Ruchla Hapergeld, z domu Gancpomader, żona poprzedniego, przy mężu; 3) Lejbuś Berek; 4) Izaak Nachman; 5) Micheł Chuna; 6) Mendel Uszer Hapergeld, synowie Jonasa i Jenty, przy rodzicach; 7) Chana Łaja; 8) Rojza Betsaba; 9) Fajga Brandla Hapergeldówny, córki Jonasa i Jenty, również przy rodzicach; 10) Ryfka Guzik, służąca u państwa Hapergeld.
Widzimy z powyższego, że dom tych państwa składał się z dziewięciu osób, należących do rodziny, oraz ze służącej — razem z dziesięciorga ludzi. Państwo ci zajmowali lokal, złożony z trzech pokojów i kuchni; lokal, jako położony w ruchliwym i dogodnym punkcie, dość kosztowny; jadali wcale nie źle, ubierali się dość przyzwoicie, nawet elegancko, gdyż pani Jenta lubiła przy sobocie cokolwiek szeleścić jedwabiem w ogrodzie Krasińskich i błysnąć trochę złotem i kolczykami i broszką przed oczami przechodniów, a mieć córeczki wystrojone podług ostatniej mody.
Pociechy ukazywały się zdumionemu ludowi w wielkich rembrandtowskich kapeluszach i płaszczykach białych, jak śnieg. Że pod temi płaszczykami miały brudne barchanki — to swoja rzecz.
W ogrodzie dzieci nikt nie rozbiera, a gdy widzi elegancki wierzch, co mu do tego, jaka pod nim podszewka? Niech każdy pilnuje swoich dzieci, co mu do cudzych?
Synowie odznaczali się mniejszą elegancyą i w ogóle inaczej byli traktowani, niż córki. Była różnica w ubraniu, w wychowaniu, we wszystkiem.
Pan Hapergeld twierdził, że powinni być wychowani w duchu konserwatywnym, jak ich ojcowie i dziadkowie i że wszelkie nowatorstwa do niczego dobrego ich nie doprowadzą.
Synów kształcono w chederze, dla córek otwarty był lufcik, przez który mógł się dostawać prąd liberalnych przekonań. Pierwsi chodzili w zabłoconych butach, w chałatach, w czapkach czarnych sukiennych z daszkiem; drugie stroiły główki à la Rembrandt, używały nicianych rękawiczek, kaloszy i parasolek.
Pani Jenta mówiła często do ojca:
— Synowie twoi są, córki do mnie należą.
— No, no — odpowiadał pan Jonas — czy ja ci zaprzeczam? Dawaj im jeść swoim kosztem, ja będę bardzo kontent.
— Każ ty sobie ząb wyrwać swoim kosztem! Dzieci powinny mieć pożywienie od ojca i edukacyę powinny także mieć, a ja chcę dla nich edukacyi.
— Jakiej ty edukacyi chcesz?
— Jak dla panienek. One powinny umieć czytać i pisać po francusku.
— Kto ci broni, ucz je po francusku, kiedyś taka mądra.
— Będę je posyłała na pensyę.
— Co? gdzie? Może na Krakowskie, albo na Senatorską, żeby jadły trefne mięso i przestały być żydówkami?
— Nie, nie, broń Boże; jest elegancka pensya na Pokornej ulicy, tam uczy żydóweczka, bardzo edukowana. Nauka kosztuje dwa złote tygodniowo. No, Bogu dzięki, ciebie jeszcze stać na dwa złote tygodniowo dla dziecka.
— Mnie stać, ale co naszym dziewczynom po takiej edukacyi? Ty je lepiej naucz, żeby były wygadane, zdatne do sklepu, żeby umiały chwalić towar, ukryć przed kupującym złą stronę, pokazać dobrą, żeby wiedziały, jak zrobić łokieć trochę krótszym, a funt lżejszym — ty ich tego naucz. Jaki je czeka los? Pójdą za mąż, a za kogo one pójdą za mąż — za żydków. Przecież nie spodziewasz się chyba, żeby która z nich została księżną albo hrabiną. Być może, że wypadnie im samym handlować, może jaki geszeft prowadzić. Wszystko jest możliwe. No, powiedz, czy ja nie mądre słowo powiadam?
— Całkiem głupie jest twoje słowo.
— Co?
— Głupie, dubeltowo głupie. Ty mi każesz, żebym uczyła córki, jak żydówki; na co? One już są z urodzenia żydówki, uczyć ich więc nie potrzeba, ale ja chcę, żeby one były panienki edukowane. Czy ty wiesz, co je czeka? Czy zgadniesz, ile jeszcze pieniędzy zarobisz? Jaki majątek będziesz kiedyś miał? Czy zaręczysz, że która twoja córka nie zostanie hrabiną? Dlaczego nie miałaby zostać, czem jest gorsza od tylu innych? Słyszysz? Dziś każda żydówka może być hrabiną, to zależy od posagu. Nie, mój mężu, naszych dziewczynek nie można zostawić tak zwyczajnie; one muszą być przygotowane do wielkiego losu; one mogą mieć swoje domy, konie, powozy, wszystko mogą. Cały świat dla nich jest. Czy ty pamiętasz Mośkowę, tę wdowę biedną, która sprzedawała śledzie na targu? Ktoby się spodziewał, że ona będzie pani? No, tymczasem wygrała na loteryi i jest pani, jaka pani! Ona bardzo chciałaby teraz umieć po francusku i grać na fortepianie, ubierać się z wielką elegancyą, przyjmować w swoich salonach wielkich gości. Oj, oj, jakby chciała, ale całe życie była śledziarką bez żadnej edukacyi, więc teraz i przy majątku musi nie jak pani, ale jak stara śledziarka wyglądać.
Dzięki takim argumentom, wielce szanowny pan Jonas ustąpił żądaniom małżonki i cały kłopot wykształcenia córek zdał na nią. Drzwi dla idei liberalnych stanęły otworem, w celu zaś przechowania tradycyi, a przynajmniej jej pozorów, przychodził zatabaczony staruszek, Gdali Jungfermilch, i uczył dziewczynki czytać cokolwiek po hebrajsku i korespondować w żargonie.
Sama pani Jenta, osoba wielce nabożna i bogobojna, uznała, że ta część wykształcenia zaniedbana być nie powinna i że córeczki jej muszą znać także interesa, choćby tylko dla interesów.
Wykształcenie synów szło zupełnie innemi drogami. Od czterech lat życia począwszy, każdy młody Hapergeld brany był do nauki. Był brany bez żadnej przenośni, w literalnem znaczeniu tego wyrazu. Przychodził belfer, to jest pomocnik nauczyciela chederowego, brał wrzeszczącego bachora na ręce i jak baranka na ofiarę, dźwigał do świątyni mądrości.
Tam sadzał go na ławce obok innych wrzeszczących dzieciaków i uczył go abecadła. W razie oporu lub lenistwa, tak belfer, jak i mistrz jego, umieli sobie radzić, używając argumentów przekonywających, które trafiały do głowy różnemi drogami, to jest przez lewe ucho, przez plecy, przez prawe ucho, jak wypadło. Zresztą, na co pytać o drogę, skoro się jest u celu, skoro dzieciak poznawał tajemnice alfabetu i z każdym dniem stawał się bardziej poważnym i uczonym.
Nauczyciel był kontent i ojciec był kontent, a że syn często płakał, to rzecz podrzędna, od tego są dzieci, żeby płakały; gorzej jest, jeżeli płacze stary człowiek z powodu dzieci.
Pan Jonas Hapergeld zdecydował się zrobić pewne ustępstwo na rzecz córek, bo ostatecznie córka jest to tylko — kobieta, ale syn — to zupełnie co innego.
Przedewszystkiem musi on być żydem; musi być wykształconym o tyle, żeby umiał napisać podanie do sądu, deklaracyę do komornika, znać prawo cywilne w celu walki o byt, a kryminalne o tyle przynajmniej, o ile wymaga instynkt zachowawczy.
Nauki religijne i filozoficzne dawał młodym Hapergeldom cheder, dysputy z towarzyszami w szkole, wreszcie dysputy naukowe, jakie pan J.  Hapergeld ojciec prowadził ze swymi przyjaciółmi, którzy przychodzili do niego na herbatę w sobotę wieczorem.
Każdy z nich przynosił z sobą kawałek cukru dla osłodzenia chińskiego napoju i zapas inteligencyi dla nadania smaku pouczającej dyspucie.
Cytowano z pamięci zdania wielkich mężów i poważnych pisarzy talmudycznych, powoływano się na słowa uczonych rabinów, w razie potrzeby wydobywano z szafy wielką księgę i w niej szukano rozwiązania, a młodzi i wielce obiecujący J. Hapergelda synowie przysłuchiwali się rozmowie starszych i nabierali konchami uszu swych masę przeczystych pereł mądrości.
Umysł ich gimnastykował się, nabierał giętkości, stawał się elastycznym, lekkim, chwytał w lot słabe strony przeciwników, zadawał im razy wprawnie, podstępnie, a niespodziewanie.
Chłopcy kochali się w tego rodzaju dysputach i patrzyli na starszych z podziwem, z uwielbieniem, a zdarzało się, że i sami wtrącali swoje uwagi, które szanowny ojciec ich, Jonas, przyjmował z pobłażliwą a zachęcającą do dalszego myślenia i dalszej pracy krytyką.
Nie zawsze jednak dysputy dotyczyły przedmiotów oderwanych, owszem, schodziły one często z dziedziny abstrakcyi na grunt praktyczny i na tym gruncie były jeszcze ciekawsze i bardziej zajmujące.
Młodzi Hapergeldowie zrozumieli doskonale, że filozofia jest to nauka niezmiernie zajmująca, ale przyznawali zarazem, że nauka finansowości i prawa również ma prawo bytu i jest człowiekowi potrzebna w życiu.
Najstarszy z owych młodzieńców, Lejbuś, wyraził się pewnego razu, że człowiek nieznający filozofii jest godzien litości, ale może żyć; człowiek zaś nieznający rachunków, ani prawa, jeszcze bardziej zasługuje na litość, bo wcale żyć nie może.
Pan Hapergeld senior przyznał swemu pierworodnemu słuszność.
Finansowości uczono młodzieńców praktycznie na przykładach i to nie na wymyślonych przykładach, ale „in anima viti“, na interesach rzeczywistych.
Wieczorem, po kolacyi, pan Hapergeld senior opowiadał historyę dnia; komu pożyczył pieniędzy, na jakich warunkach, ile z tego osiągnął korzyści, ile spodziewa się osiągnąć w przyszłości, z kim miał sprawę w sądzie, jakie sprawy cudze na swoje oczy widział, o jakich sprawach na swoje uszy słyszał i co w której było ciekawego. Opowiadał niezmiernie ciekawe szczegóły o licytacyach; jak żona i córki człowieka, którego rzeczy komornik na rzecz pana Hapergelda sprzedawał, płakały, jak handlarze się śmieli z tego, jak zrobili zmowę i kupili wszystko za bezcen.
W żadnym teatrze tak się nie można ubawić!
Synowie słuchali tego wykładu z wielką uwagą, prawie z namaszczeniem i połykali mądre słowa ojca z takim smakiem, jak gdyby to były nie słowa, ale makagigi, lub kawałki śledzia marynowanego z cebulą.
Zdarzało się niekiedy, że przychodził na herbatę dziadzio Gancpomader, mąż sędziwy, z białą jak śnieg brodą, człowiek doświadczony, który zęby zjadł na interesach.
Dziadzio Gancpomader wyobrażał w tem towarzystwie tradycyę; pamiętał dawne czasy, takie czasy, w których można było na walutę składać deferowaną przysięgę — i takie czasy, kiedy niewypłacalnych dłużników osadzano w specyalnem więzieniu na Lesznie i takie czasy, w których się robiło dobre interesa z małoletnimi na fałszywe podpisy.
Pachniało to trochę kryminałem, ale trudno, każda rzecz musi mieć swój zapach.
Ryba nadziewana pachnie cebulą, bukiet różami a niektóre interesa kryminałem.
Dziadzio Gancpomader bardzo lubił opowiadać; on się cieszył swymi wnuczkami, on ich kochał, on lubił, jak który do rozmowy dowcipną uwagę wtrącił. On widział w nich pociechę swojej starości i czasem tak się rozczulał, że dawał im w prezencie po kilka groszy, z zastrzeżeniem, aby starali się jak najkorzystniej tym kapitałem obracać.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.