Pająki (Junosza, 1894)/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pająki |
Podtytuł | Obrazek z życia warszawskiego |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Rubieszewski i Wrotnowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od czasu zaręczyn dziadzio Gancpomader wcale się nie pokazywał na Muranowie; już dwa tygodnie minęło, a on ani zajrzał, co wydawać się mogło bardzo dziwnem, zwłaszcza w czasie tak ważnym. Najstarszy, najulubieńszy wnuczek, źrenica w oku dziadkowem, zmienia los, a dziadek zachowuje się tak obojętnie.
Z początku pani Hapergeld sądziła, że dziadzio zachorował i poszła dowiedzieć się o jego zdrowie, ale nie przyjął jej wcale. Zamknięty w oddzielnym pokoju, odpowiedział przezedrzwi, że ma bardzo ważne zajęcie i nie myśli go wcale przerywać dla rozmowy z kobietą.
Na to pani Jenta odrzekła, nie bez pewnej racyi, że względem niego nie jest bynajmniej kobietą, tylko córką i że nie przyszła na rozmowę, ani na zabawę, lecz jedynie w celu dowiedzenia się o zdrowie ojczulka, co jej żadną miarą nie może być poczytanem za złe.
Z wielką opryskliwością odburknął dziadek z po za drzwi, że jest zdrów i że jak teraz, ma tylko jedno życzenie, a mianowicie, żeby mu nikt głowy nie zawracał.
Co mu się stało? On, zawsze taki grzeczny i uprzejmy, zrobił się za raz niedelikatnym, grubianinem i względem kogo? — względem rodzonej córki, względem damy, która ma też dorosłe dzieci i spodziewa się w niedalekiej przyszłości wnuków.
Nie zawracać mu głowy! Ciekawa rzecz dlaczego?
Na szczęście, w każdych drzwiach znajduje się zamek, a w każdym zamku dziurka od klucza. Postanowiwszy z tej okoliczności skorzystać, pani Hapergeld, nie zważając na tuszę pokaźną, schyliła się, ażeby dojrzeć własnemi oczami, co robi dziadzio.
Pokazało się, że pisze i to bardzo zawzięcie.
Chwilami przerywa pisanie, obejmuje głowę rękami, myśli, natęża wszystkie siły ducha i znów pisze.
Co on może pisać? Przecież nie rachunki, gdyż z interesów wycofał się już dawno i chyba tylko wtedy je robi, gdy się coś wyjątkowo korzystnego trafi, albo gdy go kto do bardzo zyskownej współki namówi; chyba też nie księgę nabożną i uczoną, bo dziadzio nie jest biedakiem, żeby potrzebował się taką pracą zajmować. Dziadzio jest uczony, zna się dobrze na księgach, czytał w życiu swojem wiele, ale nie było praktyki, żeby je sam kiedykolwiek pisywał. Więc co on może pisać?
Może testament? Ale na co mu testament? Pan Bóg nie dał mu licznego potomstwa, wszystkiego dwóch synów i córkę, obadwaj synowie młodo umarli i obadwaj bezdzietnie; została tylko córka pani Jenta, obecnie pani Jenta Hapergeld, więc po co testament? Co dziadzio może po najdłuższem życiu zostawić, to należy się sprawiedliwie pani Jencie, a potem znów jej dzieciom. Może chce robić zapisy na cele dobroczynne, na szpital, albo na bożnicę; ale i to chyba nie, bo nigdy o zamiarach podobnych nie wspominał.
Ogromnie zaintrygowana pani Jenta, pobiegła do domu i zwierzyła się ze swoim niepokojem i obawą przed mężem.
Pan Hapergeld przyjął to dość obojętnie; wzruszył ramionami i rzekł:
— Co nam do tego? Niech on sobie pisze. Jest stary, nie ma co do roboty, szuka rozrywki.
— Dlaczego pisanie ma być rozrywką? — rzekła.
— A dlaczego pisanie ma nie być rozrywką? — pytaniem na pytanie odpowiedział Hapergeld — i najobojętniej w świecie półgłosem nucić zaczął majufes.
Była to pora letnia, piękny pogodny czerwiec i Warszawa kąpała się w blaskach słonecznych; od szarego tła murów odbijała się wdzięcznie świeża zieloność drzew.
Przed wieczorem, kto tylko miał czas, wychodził do ogrodów publicznych lub w Aleje, aby odetchnąć świeżem powietrzem, popatrzyć na zieloność, napawać się wonią kwiatów.
Państwo Lufterman także postanowili się przejść. Wybrali się oboje rodzice z panną Reginą, której, w charakterze szczęśliwego narzeczonego, asystował Lejbuś.
Młody ten elegant wystroił się na ów spacer. Na wyraźne i kategoryczne żądanie panny, miał wyczyszczone buty, zdaje się, że pierwszy raz w życiu, kapotę nową, nieco krótszą, niż zwykle, na głowie lśniący cylinder, a na nosie binokle w tombakowej oprawie.
Panna Regina była do pewnego stopnia zadowolona ze swego kawalera i musiała przyznać w duchu, że wygląda on, jak lord angielski, przebrany za młodego żydziaka.
Chcąc damę serca swego ufetować i olśnić ją hojnością, Lejbuś kupił pół funta orzechów i pół paczki małych pierniczków.
Orzechy, idąc, gryzł, a skorupki ciskał na trotuar, pod nogi przechodniom, żeby ludzie wiedzieli, iż jest kawaler szyk i że go stać na narzeczoną, na binokle i na kosztowne bakalie.
Idąc, wykonywał takie ruchy, jak gdyby się kołysał; nikomu z przechodzących, kobietom nawet, z drogi nie ustępował, przeciwnie, pchał się śmiało, roztrącał wszystkich łokciami.
Niech wiedzą, że idzie pan Bernard Hapergeld z narzeczoną, że ma pełną głowę genialnych kombinacyj i że świat do niego należy.
Pan Lufterman był w kapocie dość długiej, ale na głowie miał cylinder, w ręku trzcinę z gałką ze słoniowej kości, a w ustach cygaro, pyszny trabucos, który wydawał masę dymu i strasznego zapachu. Mama panny Reginy wyglądała, jak istota nawpół atłasowa, nawpół aksamitna, obficie przyozdobiona złotem.
Pan Lufterman proponował, żeby pójść do ogrodu Krasińskich, tam albowiem można znaleźć bardzo dobre powietrze, tanie kwaśne mleko i porządne towarzystwo, ale panna Regina zawołała bardzo energicznie:
— Do ogrodu Krasińskich? Po co my tam pójdziemy, tam same żydy się schodzą!
— A ty co jesteś? — zapytał ojciec z godnością.
— Ja jestem panna Regina Lufterman i chcę sobie spacerować po Łazienkach.
— No, no, idźmy do Łazienek, kiedyś taka hrabina.
— Ryfcia ma racyę — rzekła matka — nie na to ubrałyśmy się tak pięknie, żeby iść przez Grzybów i przez Nalewki do tamtego ogrodu. Tam nas wszyscy znają dobrze i wiedzą, że nas stać na bogatą garderobę. Trzeba się i w innej stronie pokazać między wielkiem państwem? Dlaczego nie mamy być między wielkiem państwem? Kto nam zabroni?
— Ja nie bronię — rzekł mąż — idźmy, nie bałamućmy; jest kawałek drogi, ja się zanadto sfatyguję.
— Kawaler może zafundować tramwaj — wtrąciła pani Lufterman.
Lejbuś udał, że nie słyszy i wziął się z wielką energią do gryzienia orzechów.
— Kawaler może zafundować tramwaj — powtórzyła przyszła teściowa, głosem podniesionym. — Czy kawaler potrzebuje być głuchy?
Papa Lufterman roześmiał się.
— Na moje sumienie — rzekł — to jest złoty chłopak; im bliżej go poznaję, tem więcej widzę w nim szacownych zalet. On się nie wyrwie z niepotrzebnym wydatkiem, a gdy potrzeba, ma feler na ucho. Ja go za to bardzo szanuję.
— Masz racyę, mężu, sama widzę, że on jest dowcipny i zna się na rzeczy.
Bystrego słuchu panny Reginy nie uszła ta rozmowa.
W duchu przyznała ona narzeczonemu zupełną słuszność. Dlaczego on ma fundować tramwaj i wydawać na cztery bilety, kiedy można dojść pieszo, jeżeli zaś rodzice nie chcą iść pieszo, to ojciec może zawołać dorożkę i wziąść do niej matkę, córkę i kawalera, bo czy za dwie, czy za cztery osoby, cena jest jedna.
Rozumowanie to było bardzo słuszne i chwilowo pan Lufterman był zdecydowany na wzięcie dorożki, zastanowił się jednak i pomyślał, że lepiej dorożki nie brać. Przeszedłszy do Łazienek i z powrotem, będzie miał pragnienie, więc jeżeli za połowę tego, co za kurs trzebaby było zapłacić, wypije dwa kufelki piwa, a drugą połowę schowa do kieszeni — to wzmocni swe siły i będzie miał przytem czysty zysk.
Udano się więc pieszo. Młoda para szła naprzód, starsza z tyłu; pan Lufterman trochę sapał, pani bardzo mocno, widocznie z powodu smalcu w sercu. Młodzi zapewne rozmawiali o teraźniejszości, starsi przywoływali na myśl wspomnienia, a jedni i drudzy mieli ciągle na ustach wyraz rubel. Na tym punkcie zbiegały się wszystkie promienie ich myśli. Gdy doszli do Łazienek i zasiedli w parku na ławce, zrobił się już wieczór zupełny, w parku było coraz gęściej i coraz ludniej. Znaleźli się i znajomi; przyszła pani Grünapfel z córeczkami i zaraz zaczęła z panią Lufterman bardzo ożywioną rozmowę, z gestykulacyą, wykrzyknikami, westchnieniami i całym aparatem towarzyskim.
Lufterman wziął na bok Lejbusia.
— Słuchaj, ja nie lubię słuchać tego kobiecego gadania, siądźmy sobie na boku.
— Siądźmy na boku.
— Może tobie będzie tęskno bez panny?
— Dlaczego ma mi być tęskno, ona mi nie ucieknie.
— Powiedziałeś piękne słowo, Lejbuś, ja się cieszę, że jesteś chłopak dorzeczny.