Pająki (Junosza, 1894)/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pająki
Podtytuł Obrazek z życia warszawskiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1894
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.
Trochę złudzeń, oraz o tem, co napisał dziadzio Gancpomader.

Bardzo szybko pani Janina przychodziła do zdrowia. Na bladej jej twarzyczce ukazały się rumieńce, siły zaczęły powracać. Wstępowała też w nią nadzieja, że przy staraniach znajdzie posadę i że za kilkogodzinną popołudniową pracę mieć będzie dochód, wystarczający na zapłacenie rat, które po Luftermanie, po tym poczciwym Luftermanie, trzeba było spłacać Hapergeldowi.
Pan Karol także miał jakieś nadzieje. Główny dyrektor biura zaczął go wyróżniać, powierzał mu najtrudniejsze roboty i dawał do zrozumienia, że wyższa posada, a co za tem idzie i wyższa pensya, jest tylko kwestyą czasu.
— Nadzieja — mówił pan Karol do żony — nadzieja jest, a to bardzo wiele. Łatwiej pracować, choćby nawet cierpiąc niedostatek, gdy się ma nadzieję, że po dniach ciężkich i przykrych, nastąpią lżejsze i weselsze.
— Masz słuszność — odrzekła pani Janina — nadzieja podtrzyma nas w niedoli; ufajmy i kochajmy się — będzie dobrze.
I rzeczywiście byłoby dobrze, byłoby nawet doskonale, gdyby pani Janina zajęcie znalazła i gdyby pan dyrektor słowa dotrzymał, ale jakoś się na to nie zanosiło.
Zajęcie obiecywano to w tym, to w owym sklepie, a dyrektor wciąż był dla pana Karola uprzedzająco grzecznym, wciąż o nim pamiętał, lecz gdy zawakowała lepsza posada, oddał ją bez namysłu kuzynkowi swej żony.
Pan Karol boleśnie to odczuł, ale żalu po sobie nie pokazał, żonie nawet nie wspomniał o tem, co się stało. Na cóż truć się we dwoje, na co dzielić się smutkiem? Pan Hapergeld bywał bardzo częstym gościem.
Nabywszy należność Luftermana, wszedł w jego prawa i dusił tych biednych ludzi wszelkiemi sposobami, na jakie tylko inwencya jego zdobyć się mogła.
Z początku sposoby te miały charakter czysto prywatny, a ze stanowiska lichwiarskiego biorąc, platoniczny, gdyż nie opierały się jeszcze o sąd.
— Ja pana nie chcę kompromitować — mówił — ja nie chcę pozywać, całkiem nic nie chcę. Ma pan kapitał, niech pan płaci kapitał, ma pan tylko na procent, ja wezmę procent, abym coś dostał.
Pokazało się jednak, że i mając na procent, nie łatwo było przyjść do ładu; zawsze musiał ktoś z tego powodu parę rubli dostać. Nieraz Hapergeld wyjechał i rzeczywiście wyjechał... do swego ojca na Muranów; zgłaszał się tedy do państwa Karolów, nibyto upoważniony do prowadzenia interesów p. L. B. Hapergelda, pośrednik, a właściwie faktor, jakaś istota niższego rzędu, w kapocie do samej ziemi, całkiem nie „osoba“, ale prosty żyd, ordynarny, Chaim Beispiel.
Pan Chaim przedewszystkiem wyrażał ubolewanie, że smutna konieczność zmusza go do egzekwowania należności w imieniu p. L. B. Hapergelda.
Chaim lubił mówić o sobie, że jest prosty żyd, ale bardzo szlachetny i uczciwy, że cudzą krzywdą rąk swoich nie plami. On uważa, że Hapergeld jest człowiek paskudny, ale cóż robić; jemu się należy.
Chaim, widząc smutne położenie pana Karola, rozczula się, gotów jest wymową swoją wpłynąć na Hapergelda, żeby nie był taki łajdak i żeby przyjął procent, ale Chaim darmo nie może tego robić; jest człowiek biedny i musi z czegoś żyć. Nie wiele, ale kilka rubli za fatygę trzeba mu dać.
Zdarzało się nieraz i tak, bo pan Hapergeld był bardzo popędliwy i gorącego temperamentu, że rozpoczynano kroki prawne. W takim razie przybiegał Chaim, zmęczony i zadyszany, przybiegał z życzliwości, jako przyjaciel, aby ostrzedz pana Karola, co mu grozi.
— Aj, aj, proszę pana, nieszczęście. Ten Hapergeld jest cały łajdak, łapserdak, ja go prosiłem, ja mu...
— Cóż się stało?
— Oddał pański weksel adwokatowi.
— Mój? Na co?
— Zaraz zrobi sprawę, zrobi koszta, dostanie, co zechce, tymczasową egzekucyę, położy areszt na pensyi, zajmie ruchomości, zgubi pana.
— Areszt na pensyi, zajęcie! To niepodobna, ja nie mogę tego dopuścić na żaden sposób.
— Ja wiem i dlatego przyleciałem tu, póki jeszcze czas, trzeba zaraz iść.
— Do Hapergelda?
— Do tego łajdaka? Po co?
— No?...
— On nawet nie jest w Warszawie; on sobie pojechał do familii na prowincyę.
— Więc do kogóż?
— Do adwokata; to jest bardzo porządny adwokat, nie taki, jak inni, ale cały mecenas. W Warszawie drugiej takiej głowy nie znajdzie.
— Gdzież mieszka? jak się nazywa? Może ja go znam?
— Pan go nie zna, ale ja znam go dobrze. Niech pan naszykuje dla niego z pięć rubelków, to on się wstrzyma, nie będzie zaraz robił sprawy, a tymczasem...
— Cóż?
— Tymczasem, postaramy się pieniędzy; ja znam kilku bardzo porządnych żydków, oni dadzą.
Pokazało się, że Chaim dobrze radził. Pan adwokat, po długim targu, dał się ubłagać i za pięć rubli obiecał czekać cały tydzień. Chaim za dobrą radę, pośrednictwo i fatygę dostał dwa ruble. Doprawdy za bezcen, mieć za rubla cały dzień spokojny!
Adwokat rzeczywiście nie był podobny do żadnego adwokata. Prawa uczył się w chederze i znał je doskonale; nigdy w życiu nie przegrał sprawy z wekslu, a przeciwnicy tak się bali jego przekonywającej wymowy, że żaden z nich nie stawiał się do sądu i puszczał sprawę zaocznie, wiedząc o tem naprzód, że przegra. Nazywano tego pana przez złość pokątnym doradcą, ale on na to nie zważał i w ogóle o tytuły nie dbał.
Mając zapewniony tydzień spokojnego czasu, pan Karol, przy pomocy Chaima, traktował z kapitalistami, aby dostać fundusz na zaspokojenie, a choćby tylko na załagodzenie Hapergelda. Chaim przy tem ciężko pracował. Psuł sobie głowę i język, gestykulował, pocił się, sapał, klął. Nie mogąc skończyć z jednym, sprowadzał drugiego, trzeciego, aż wreszcie doprowadził tranzakcyę do skutku.
Któżby mu za taką pracę i za tyle kłopotów nie dał przyzwoitego honoraryum!
Nowy kapitalista przedstawił się panu Karolowi jako człowiek dobroduszny i spokojny.
— Panie — mówił — ja się nie zapieram; ja jestem lichwiarz, ale nie taki, jak te inne łajdaki. Chcę zarobić, mam żonę i dzieci, potrzebuję chleba, ale nie mam serca gubić kogo. Ze mną pan może, jak chce. Pan Hapergeld inaczej postępuje, on jest co innego. Ja go znać wcale nie chcę i mówić z nim nie lubię, to... łajdak!
W rzeczywistości nowy kapitalista, który z takiem oburzeniem o Hapergeldzie mówił, był jego wspólnikiem.
Biedny pan Karol! Oplątywały go coraz bardziej cienkie nitki, skręcone w misterne węzełki; nie zdążył jednej zerwać, a już dwie, trzy, przyczepiały się do niego i zaciskały mocniej, coraz mocniej. Wyjścia z tego położenia nie było.
Zdarzało się i tak, że w Hapergelda wstępował duch dobry; łagodniał ten człowiek i skłaniał się do ustępstw, ale w takim razie w sprawę wdawała się pani Regina. Była zawzięta, jak Judyta na Holofernesa i nie pozwalała mężowi rządzić się delikatnem uczuciem.
— Pan nie wiesz, co to jest kobieta, co jest zawzięta kobieta — mówił do swego dłużnika pan Leon Bernard — to jest wilk, to z przeproszeniem pańskiem... tygrys! Ja z nią nic nie poradzę, jak się zaweźmie; nawet przyznam się panu, ja się boję z nią mówić. Próbuj pan sam.
Pan Karol próbował, ale ma się rozumieć, że to kosztowało drogo; boć zwyczajny żydek weźmie kilka rubli i jest kontent, a dama, zwłaszcza taka dama, którą własny jej mąż nazywa tygrysem, na byle czem nie poprzestanie.
W takiem położeniu rzeczy cała pensya pana Karola i wszystkie jego zarobki pozabiurowe były faktyczną własnością Hapergelda, bo „nowi“ kapitaliści właściwie byli wspólnikami jego, lub też wprost podstawionymi przez niego manekinami, a na tych, niewielkich zresztą dochodach, które Hapergeld zabierał, mieli jeszcze małe służebności faktor Chaim Beispiel, pan adwokat Chaskiel Mozę Durch (tak się ten jurysta nazywał) i od czasu do czasu pani Regina.
Nieraz mawiała ona do męża, gdyż była wielka elegantka:
— Leoś, ja potrzebuję sprawić sobie bardzo ładny kapelusz.
— Dlaczego nie? Spraw sobie bardzo ładny kapelusz.
— Ale mnie bardzo szkoda pieniędzy.
— No, szkoda? To sobie nie sprawiaj kapelusza; mnie też szkoda pieniędzy.
— Dlaczego ty nie masz nastraszyć twojego pana Karola? Ja będę miała kapelusz.
— Dlaczego ja go nie mam nastraszyć?
— Ty go nastrasz.
— Ja go nastraszę; za parę dni on będzie nastraszony.
Rzeczywiście, nastraszony, za parę dni przychodził, okup składał i pani Regina paradowała zaraz w nowym kapeluszu.
Trzeba przyznać Hapergeldowi, że wiedząc doskonale o wszystkich dochodach pana Karola, zostawiał mu z nich akurat tyle, ile mu było potrzeba na bardzo skromne utrzymanie. Tak kazał dziadzio Gancpomader.
— Wiedz o tem — mówił nieraz do wnuczka — że nie trzeba go zniszczyć odrazu, bo ci z tego nic nie przyjdzie. Ty postępuj tak, jak porządny furman. Skoro masz dobrego konia, szanuj go. Nie żałuj mu bata, niech ciągnie; ale dawaj mu też cokolwiek owsa. Nie tyle, żeby się upasł i żeby brykał, bo to zbytki; ale tyle, żeby z głodu nie zdechł i miał trochę siły. Zawsze pamiętaj o tem, kochany wnuczku, że jego siła, to twój chleb, twoje życie, to majątek twoich dzieci.
W ogóle dziadzio Gancpomader był nieoceniony staruszek. Miał on zdanie wytrawne i praktyczne, na świat zapatrywał się z chłodną rozwagą, a poglądy jego były oparte na długoletniem doświadczeniu i gruntownej znajomości życia.
Godny dziadzio i mądra osoba!
Można o nim powiedzieć, że był to filozof i zarazem artysta skończony.
Posiadał on talent wielki i (co rzadko utalentowanym ludziom się zdarza) traktował przedmiot swój z prawdziwym spokojem; nie zapalał się wcale, nie ulegał ani porywom natchnienia, ani wrażeniom chwili. I ten prawdziwy spokój, przy darze bystrej obserwacyi i znajomości natury ludzkiej, czynił z niego mistrza.
Dziadzio był wielki!
W kopercie, którą wnukowi swemu, jako upominek, w dniu wesela doręczył, była cała instrukcya, rady doskonałe, wskazówki praktyczne, sentencye głębokie i mądre.
Nie były one ułożone systematycznie, lecz rozrzucone po rękopiśmie w nieładzie, w miarę tego, jak napływały do głowy. Ale z tego nie można robić autorowi zarzutu, ponieważ brak systemu jest także systemem, a czy kto da bliźniemu sto dukatów, ułożonych w pięć rzędów, czy rozrzuciwszy je na powierzchni stołu, bez układania, albo da je pomieszane w woreczku — to dla obdarowanego jest wszystko jedno; ma sto dukatów i niech się cieszy, że dostał taki wspaniały podarunek. Główna rzecz w owym podarunku jest samo złoto, nie zaś sposób, w jakim zostało ułożone. W danym razie były tu same perły mądrości — mało więc znaczy, czy ta perła będzie na początku, a tamta na końcu, czy tamta na początku, a ta na końcu. Są perły — i dość na tem!
Co komu przeszkadza, że hojny dziadzio rozsypał je na papierze tanim, a miejscami cokolwiek używanym, na odwrotnej stronie rachunków, listów od wierzycieli, na awizacyach sądowych i tym podobnych dokumentach?
Rozsypał, bo mu się tak podobało. Zeszył wszystkie kartki mocną nicią; nie całkiem akuratnie, bo nie praktykował u krawca i poplamił je cokolwiek bo pisał w nocy, a w nocy nie świeci przecież słońce, tylko łojówka.
Oto jest cała prawda, dotycząca zewnętrznej strony rękopismu, a że dziadzio nie pisał go na welinie i nie kazał oprawić w turecki safian, to świadczy, że cenił zawsze wyżej treść, aniżeli formę i że rozumiał doskonale, iż owoc głębokich rozmyślań, to przecież nie weksel, który ma być akuratnie podług wzoru napisany.
„Ja ci nie tłómaczę, lube dziecko — pisał dziadzio — co jest weksel, tak samo, jak nie uczę cię, która jest litera a, ponieważ umiesz czytać i znasz alfabet, ale to ci przypominam, że zanim wypłacisz pieniądze, to powinieneś weksel obejrzeć siedm razy: cztery z tej strony, co zapisana i trzy razy ze strony przeciwnej. Z pierwszej może być niedokładność i opuszczenie, z drugiej jaki niepotrzebny dopisek. Bywały już z takiego powodu sprawy sądowe i straty, a tego zawsze trzeba unikać. Prócz siedmiokrotnego obejrzenia wekslu, miej zwyczaj przed zapłaceniem waluty poprosić o kawałek cygara, albo szklankę wody, to się cokolwiek zwlecze; z tego w tamtej stronie, jeżeli jej potrzeba gwałtownie, budzi się pewna obawa.
„Drogie dziecko! tobie się zdaje, ty sobie wyobrażasz, że obawa, to jest interes czysto myślowy, że to tylko pusty wyraz, jeden dźwięk na oznaczenie tego, co nie jest jeszcze zupełnym strachem, ale tak blizkie strachu, jak nieprzymierzając Gęsia ulica Nalewek. Ty się łudzisz, lube dziecko! Obawa, to jest niewiasta, a w takim interesie, jak nasz, jest matka synów, którym na imię rubel. Pamiętaj o tem, wnuczku. Gdy widzisz, że z tamtej strony budzi się obawa, masz zrobić taką twarz, na której da się widzieć żal, strach, żeś ty niby zrobił ryzykowny interes i żeby na niej było widać chęć, że się chcesz cofnąć. To też coś warto. Masz powiedzieć, że tylko jedynie twoje słowo, twoje wysokie pojęcie o honorze, twoja delikatność i uczuciowość, współczucie dla ludzkiej niedoli, skłania cię do dotrzymania umowy. To też źle nie robi.
„Nie zaszkodzi lube dziecko, jeżeli do wypłaty waluty będziesz przygotowany, to znaczy: jeżeli będziesz miał dać, dajmy na to, dwieście dwadzieścia dwa ruble, w twoim pugilaresie znajdzie się dwieście dziewiętnaście. Jest to poprostu wypadek, wypadek bardzo mały, więc interesant nie będzie się zbyt targował, ale jeżeliby się bardzo targował, to możesz znaleźć w innej kieszeni, dajmy na to w kamizelce, trochę drobnych; daj mu je, niech się obucha. Wierz mi, dziecko, że to jest najlepsza sposobność do puszczenia w kurs ołowianego bilonu, fałszywych dziesiątek i w ogóle takiej monety, której nie przyjmuje ani dorożkarz, ani biedna żydówka, sprzedająca na ulicy bób gotowany.
„To wszystko, drogi wnuczku, dotyczy punktu: „walutę w gotowiźnie otrzymałem.“ Śliczny punkt — i ty go szanuj, Lejbuś.
„Jeżeli tranzakcya odbywa się w twojem mieszkaniu, a masz małego synka, albo więcej synków, nie zaszkodzi, gdy będą przy niej obecni, a gdyby nie wypadało, żeby byli obecni, to nie przeszkadzaj im patrzeć przez uchylone drzwi, albo przez dziurkę od klucza. Niech się przypatrują; żeby zaś nie przypatrywali się darmo, interesant twój powinien im zostawić coś „na pierniczki.“
„Twój faktor powinien być również obecny i powinien dostać procent od summy. Trzeba mieć serce. On jest biedak, on potrzebuje żyć, on ma żonę i dzieci, daj mu więc zarobić. Pamiętaj, że miłosierdzie jest najpiękniejszą cnotą i ozdobą człowieka.
„Nie dość jest uważnie dawać pożyczkę, trzeba i odbierać ją uważnie. Bywają zdarzenia, że dłużnik płaci odrazu. Ja nie powiadam, że to zły interes; owszem, dobry, tylko zakrótki; częściowa spłata jest lepsza, bo trwa dłużej. Kiedy więc masz takie zdarzenie i odbierasz pieniądze, to je przelicz bardzo uważnie — siedm razy. Jeżeli będzie się upominał o weksel, to mu oddaj; jeżeli nie, to się nie śpiesz. Co ci do tego, że kto ma krótką pamięć, albo że bywa roztargniony — niech sobie bywa. Ty nie jesteś jego matka, ani jego ciotka, co ci do tego? Powiedz mu lepiej coś ciekawego, komplement mu powiedz, poleć się jego pamięci, oświadcz, że twoja kasa jest zawsze na jego usługi, daj mu drukowany adres. Odprowadź go do samych drzwi, ukłoń mu się grzecznie; na co mają mówić, że my jesteśmy bardzo pyszni, że my się trudnimy robieniem „arogancyi.“ Zkąd oni wzięli taki paskudny wyraz?
„I to pamiętaj, że jak przy wypłacie waluty trzeba, aby w stancyi był ktoś, tak przy wykupieniu wekslu najlepiej jest załatwiać sprawę w cztery oczy, nie jest to bowiem akt rejentalny, który wymaga koniecznie dwóch świadków, ani broń Boże, testament, do którego potrzeba aż czterech.
„Nie potrzebuję ci przypominać, że jeżeliby weksel został przy tobie, to niemasz go zniszczyć, ale dobrze zachować, żeby nie zaginął. Najmniejszy papierek czasem się przyda.
„W każdym handlu, a głównie w naszym handlu główną podstawą jest uczciwość.
„Zawsze uczciwość, pamiętaj to sobie! Ja miałem takie zdarzenie. Pożyczyliśmy jednemu kawalerowi, który miał się bogato ożenić, grubszą summę; pożyczyliśmy we trzech: ja, Lejzor Talar i Noach Figielman. Odbierało się różnemi czasy i, Bogu dziękować, odebrało się bardzo pięknie; nie dołożyliśmy do tego interesu. Upłynęło kilka lat. Noach umarł, a Lejzor znalazł u siebie między papierami jeszcze jeden dokument na kilkaset rubli od tego samego pana. Udał się do niego; tamten miał trochę krótką pamięć, nie utrzymywał rachunków i niewiele się sprzeczając — zapłacił.
„Całkiem gładko to poszło, jak po maśle. Ja nie wiedziałem o niczem. Jednego dnia przyszedł do mnie Lejzor, opowiedział, jak to było i podzielił pieniądze akuratnie na trzy części: jednę dla mnie, drugą dla siebie, trzecią dla dzieci po nieboszczyku Noachu. Sobie policzył tylko za dwa kursa omnibusu i wierz mi, że nawet w tym drobiazgu nie było symulacyi; on naprawdę jechał omnibusem, bo go bardzo noga bolała wtedy.
„Oto uczciwość, oto człowiek, który chodzi drogą sprawiedliwych, nie łakomi się na cudze, jest wspólnik rzetelny, człowiek honorowy! I naprawdę on dużo, dużo ważył swoje słowo; jeżeli przyrzekł komu, że się zgłosi po pieniądze o dziesiątej rano, to już o siódmej spacerował po ulicy, a od dziewiątej czekał w bramie, żeby nie uchybić terminu ani na jednę minutę.
„Ja go za to szanowałem.
„Mnie to przykro, luby mój wnuczku, bardzo przykro, że nie mogę wylać na papier całego morza doświadczenia, jakie się znajduje w mojej pamięci.
„Ludzie używają do pisania pióra z ciężkiego ptaka, z gęsi — i to jest właśnie przyczyną, że pisanie nie może być tak lotne, jak myśl.
„Dużo widziałem ludzi, dużo robiłem interesów, głowa moja napełniona jest wspomnieniami, niby bryka żydowska, co kursuje pomiędzy Radomiem a Warszawą. Za jedną myślą goni druga, za drugą trzecia, dziesiąta, piętnasta; jedna drugą prześciga, potrąca, popycha; robi się z tego zbiegowisko, jarmark, a na jarmarku, mój wnuczku, jest wiele dobrych rzeczy, piękny wybór. Dla ciebie chciałbym wybrać, co najlepsze, ale w takim pośpiechu mogę niejedno pominąć. Wielkie jest w mojem sercu kochanie dla ciebie; chciałbym ci oddać wszystko, co uzbierałem do głowy mojej, żebyś miał na całe życie i jeszcze swoim dzieciom zostawił.“
Dziadzio pisał tę kartkę z rozrzewnieniem wielkiem i widział oczami ducha swojego przyszłość swojego wnuka, wielką przyszłość, a dlaczego wielką? Dlatego, że wnuczek pieniędzmi robił, dlatego, że był z rodu artystów, a pieniądz w ręku artysty prędzej rośnie, niż trawa, a obficiej się mnoży, niż piasek w morzu.
Atoli rozrzewnienie dziadka nie przeciągnęło się dalej, niż na dwie karty; opanował on uczucie i poskromił je, niby rozhukanego rumaka, poczem zaraz zawrócił na grunt praktyczny i rzucał znowuż dobre rady i nauki... niby perły.
„Szanuj klijenta, który ma ambicyę, bo ambicya dużo znaczy; można z niej czerpać, jak ze studni.
„Jak dostaniesz do rąk dobrego człowieka, to go nie puść; dobry dłużnik znaczy więcej, niż cztery konie. Wyobraź sobie, że czterema końmi jeździsz. Alboż ci nie wolno?
„Jeżeli dłużnik ci umrze, nie potrzebujesz siedzieć po nim na pokucie; to, co pozostał ci winien, rozłóż na innych, oni to z procentem zapłacą.
„Masz śliczny fach, mój wnuczku, szlachetne zatrudnienie, powinieneś o tem pamiętać. Zastanawiaj się dobrze, że pieniądz wspiera głowę, a głowa wspiera pieniądz. Ty masz i pieniądz i głowę, więc wszystko masz.
„Jak ci się trafi inny geszeft, choćby dobry, ale nie z twego fachu, ty go nie bierz. Kto handluje pieniędzmi, nie powinien handlować pieprzem i cynamonem. Nie staraj się o martwy towar, skoro masz żywy.“
Zeszyt pełen był mądrych sentencyj i rad doskonałych; zawierał w sobie instrukcyę, odnoszącą się do procederu samego, istny kodeks różnych figlów i sztuczek, traktat o sposobach poszukiwania ukrytych funduszów dłużnika, o czarnej giełdzie, o forum na Placu Bankowym, o najlepszych źródłach informacyj co do osób, potrzebujących pożyczki, wspomnienia o sławnych i zasłużonych kapitalistach, wyjątki i artykuły z prawa, mogące mieć zastosowanie w praktyce finansowej, jednem słowem, było to „silva rerum,“ skarbnica niewyczerpana, studnia, kopalnia.
Wnuczek wielce cenił szacowny memoryał dziadka i odczytywał go w wolnych chwilach, podziwiając praktyczną mądrość autora; dodawał też na marginesie swoje spostrzeżenia i uwagi, gdyż postanowił pamiętnik synowi w spuściźnie przekazać.
Taka rzecz zmarnować się nie może. Artyści umierają, starzy mistrze schodzą z pola i ustępują miejsca nowym, ale sama sztuka istnieje i istnieć będzie wiecznie, bo ona jest nieśmiertelna.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.