Pamiętnik chłopca/Mój towarzysz Koretti

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund de Amicis
Tytuł Pamiętnik chłopca
Podtytuł Książka dla dzieci
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i Spółki
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Cuore
Źródło Skany na Commons
Inne Cały listopad
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MÓJ TOWARZYSZ KORETTI.
13, niedziela.

Mój ojciec mi przebaczył; ale pomimo to jakoś smutno mi było, więc moja matka wysłała mnie z najstarszym synem (już dużym) naszego odźwiernego na przechadzkę na Corso. Mniéj więcej w połowie ulicy, przechodząc obok wozu, stojącego przed sklepem, usłyszałem, iż ktoś na mnie woła po imieniu; oglądam się, a to Koretti, mój towarzysz szkolny, w swojéj czekoladowéj kurtce i w czapce z kociéj skórki, cały spocony, lecz wesoły, z dużą wiązką drzewa na plecach. Człowiek jakiś, stojąc na wozie, coraz podawał mu spore obrewki drzewa, a on je brał i nosił do sklepu swego ojca, gdzie je z pośpiechem układał w stos wielki przy ścianie.
— Co ty robisz, Koretti? — spytałem.
— A nie widzisz? — odrzekł, wyciągając ramiona po brzemię. — Powtarzam lekcyę.
Zaśmiałem się. Ale on mówił na seryo, i wziąwszy obrewek drzewa, zaczął mówić, biegnąc:
— Nazywają się przypadkami słowa... jego zmiany stosownie do liczby... stosownie do liczby i osoby...
Potém, zrzuciwszy z plec drzewo i układając je, powtarzał:
— Stosownie do czasu, do którego się odnosi działanie...
I znów wracał do wozu i zabierał drzewo i mówił daléj:
— Stosownie do trybu, w którym działanie jest wyrażone...
Była to nasza lekcya gramatyki na dzień następny.
— Cóż chcesz? — powiedział — jak mogę, tak się z czasem urządzam! Ojciec mój z chłopcem sklepowym wyjechał w sprawie handlu. Matka chora. Ja więc muszę wyładowywać towar. A tymczasem powtarzam gramatykę. Trudna to ta dzisiejsza lekcya. Nie udaje mi się wtłoczyć ją do głowy... Mój ojciec powiedział, że wróci o siódméj — rzekł następnie, zwracając się do człowieka na wozie, — wówczas przyjdźcie po pieniądze.
Wóz odjechał.
— Chodź na chwilkę do sklepu — powiedział do mnie Koretti.
Wszedłem. Była to izba pełna stosów drzewa i wiązek chróstu; bezmian do ważenia drzewa wisiał z jednej strony.
— Dziś, choć to niedziela, a daję ci słowo, iż mało głowy nie tracę, tyle mam roboty — mówił dalej. — A wszystko muszę robić na chwytanego, na wyrywki. Tylko com zaczął pisać zdania, przyszli ludzie do sklepu. Odeszli, znowu siadam pisać, wóz z drzewem zajechał. Dzisiejszego rana już dwa razy biegałem na targ drzewa, na plac Wenecyi. Nóg już nie czuję pod sobą i ręce mi spuchły. Miałbym się z pyszna, gdybym na jutro musiał przygotować rysunki!
Czasu jednak i teraz nie tracił, bo, opowiadając, uwijał się z miotłą po sklepie, zamiatając suche liście i drzazgi, pokrywające podłogę.
— Lecz gdzie się ty uczysz, Koretti? — spytałem.
— O, nie tu z pewnością — odrzekł, — chodź, zobacz.
I zaprowadził mnie do pokoiku za sklepem, który służy zarazem za kuchnię i pokój jadalny tu wskazał mi stolik w kącie, na którym miał swoje książki, kajety i rozpoczętą pracę.
— Właśnie — rzekł — nie skończyłem drugiéj odpowiedzi: ze skóry robią obuwie, popręgi... Teraz dopiszę tłumoki.
I wziąwszy pióro, zaczął pisać tak pięknie wyraźnie, jak to on potrafi.
— Jest tam kto? — zawołał w téj chwili ktoś przybyły do sklepu.
Była to kobieta, która przyszła kupić wiązkę chróstu.
— Jestem — odrzekł Koretti, i porwawszy się z krzesła, pobiegł do sklepu, zważył chróst, wziął pieniądze, zapisał przychód na jakimś szpargaliku i powrócił do swojéj pracy, mówiąc:
— No, zobaczymy, czy mi się uda skończyć zdanie.
I napisał: torebki podróżne, tornistry dla żołnierzy.
— Ach, toż moja biedna kawa ucieka! — zawołał nagle i pobiegł do pieca, aby garnek z kawą odstawić od ognia. — To mamy kawa — powiedział, musiałem się przecież nauczyć ją gotować. Zaczekaj chwilkę, zaniesiemy ją razem; jak mama cię zobaczy, zrobi to jéj przyjemność. Ach, wiesz? już siedm dni z łóżka nie wstaje... Bodaj-że cię! Zawsze sobie palce poparzę tym garnczkiem. Cóż jeszcze mam dodać po tornistrach? Wiem, iż jeszcze coś potrzeba, a nie mogę wymyślić. Chodź do mamy.
I otworzył drzwi w głębi pokoju; weszliśmy do innéj, małéj izdebki; matka Korrettiego leżała na dużém łóżku, z głową obwiązaną białą chustką.
— Mamo, oto kawa — powiedział Koretti, podając jej filiżankę, — a to jest mój towarzysz ze szkoły.
— A, kochany panicz — powiedziała do mnie kobieta — chorą przyszedłeś odwiedzić?
Tymczasem Koretti poprawił poduszki za plecami swej matki. wygładził ręką kołdrę na jéj łóżku, podrzucił drewek na kominek, spędził kota z komody.
— Czy mamie nic więcej nie trzeba? — spytał następnie, biorąc z jej rąk filiżankę. — A czy mama już wypiła dwie łyżeczki lekarstwa? Kiedy go zabraknie, zaraz skoczę do apteki. Drzewo już całe w sklepie. O czwartej nastawię mięso na rosół, tak, jak mama mówiła; a jak przyjdzie mleczarka, oddam jéj owe cztery soldy za masło. Wszystko będzie dobrze, niech się tylko droga mama nie troska.
— Dziękuję ci, synku — odrzekła matka. — Biedny chłopiec! o wszystkiem musi myśleć!
Prosiła mnie bardzo, abym wziął kawałeczek cukru, a potém Koretti pokazał mi obrazek, z fotografią w ramce za szkłem, swego ojca; twarz niemal ta sama, co u syna, te same żywe oczy, ten sam uśmiech wesoły. Wróciliśmy do kuchni.
— Mam już, czego chciałem — powiedział Koretti i dopisał na kajecie: robią również chomonty na konie. — Reszty dokończę dziś wieczorem, trochę dłużej posiedzę. Szczęśliwyś ty, co tyle masz czasu na naukę, jeszcze i na przechadzkę iść możesz!
I zawsze wesół i zwinny, wróciwszy do sklepu, zaczął kłaść polana na kozły, a przepiłowując je na pół, tak mówił:
— Oto mi gimnastyka. To co innego, niż wyprężaj ręce na przód! Chcę, aby ojciec mój, powróciwszy do domu, zastał to całe drzewo już popiłowane... rad będzie. Ale to tylko bieda, że po piłowaniu piszę takie t i l, że wyglądają jakby węże, jak mówi pan nauczyciel. Cóż ja na to poradzę? Powiem mu prosto, iż musiałem drzewo piłować. Ot, wszystko to mniejsza, ale żeby mama prędzej wyzdrowiała, to grunt. Dziś ma się lepiéj, dzięki Bogu. Jutro, jak kur zapieje, siadam do gramatyki. Otóż masz, wóz z karczami! Daléj do roboty!
Wóz pełen karczów zatrzymał się przed sklepem. Koretti wybiegł na ulicę, aby zawrócić się z człowiekiem, będącym na wozie, potém wrócił.
— Teraz nie mogę ci dotrzymywać towarzystwa — powiedział do mnie. Do widzenia, do jutra. Dobrześ zrobił, żeś do mnie wstąpił. Wesołej przechadzki! Szczęśliwyś ty, Henryku!
I uścisnąwszy mi rękę, pośpieszył do wozu, porwał pierwszy karcz z brzegu i począł znów biegać od wozu do sklepu i od sklepu do wozu, z twarzą świeżą jak róża, wyglądającą z pod futrzanéj czapeczki, a taki żwawy, że aż miło było nań patrzéć. „Szczęśliwyś ty!“ on mi powiedział. Ach! nie, Koretti, nie: tyś jest szczęśliwszy, bo więcej się uczysz i pracujesz, boś jest bardziéj użyteczny ojcu i matce, boś ty lepszy, sto razy lepszy ode mnie, drogi mój towarzyszu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.