Pamiętnik dr Cz. Gawareckiego/Zakamieniałe serca

<<< Dane tekstu >>>
Autor Czesław Gawarecki
Tytuł Pamiętnik
Pochodzenie Pamiętniki lekarzy
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały pamiętnik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
„Zakamieniałe serca“.

Nareszcie przysłano z Warszawy zamówione szkło, chemikalia i aparaty laboratoryjne. Przez cały dzień ustawiam, mierzę, ważę, rozlewam i znakuję. Jutro od rana rozpoczynam badania laboratoryjne.
Przed wieczorem obchodzimy z dr W. chorych na salach. Zapisuję nazwiska i rodzaj badań, jakie będę przeprowadzać. Przechodzimy od łóżka do łóżka z sali na salę. Zaciekawił mnie szczególniej jeden z wieśniaków. Przebywa tu od paru dni. Wyniszczony o cerze żółtawo ziemistej. Temperatura skacze mniej więcej co 3 — 4 dni do 39 — 40. Wygląda na malarię. Trzeba zbadać krew. Jeśli znajdę w niej pasożyty z zimnicy, rozpoznanie będzie ustalone już bez wątpliwości.
Dziś chory bez temperatury, muszę więc wstrzymać się z badaniem ze dwa dni, by móc pobrać krew w czasie napadu dreszczy i gorączki. Gdyby nie udało mi się wykryć pasożytów, trzeba będzie powtórzyć badanie po prowokacji śledziony. Jednym słowem rozpoznanie może być ustalone dopiero po paru dniach. Idziemy dalej.
Kiedyśmy zeszli na przyziemie, zastępuje nam drogę jakaś wieśniaczka w pasiastej zapasce. Twarz energiczna o rysach regularnych. Oczy smutne lecz mocne. W tonacji głosu przebija dzielność i śmiałość. Pochyla się lekko w ukłonie.
— Przyjechałam zabirać mego chłopa. Jak un tam? Wylicony juz?
— A który to wasz?
— Przywiezłam go w ostatni targ.
— Jak się nazywa.
— A dyć taki a taki.
Spoglądam w swoje notatki. Tak, to ten podejrzany na zimnicę.
Dr W. wyjaśnia ogólnikowo, że chorego nie można jeszcze zabierać. Jest na drodze do wyleczenia, ale trzeba cierpliwości. Przecież szpital to nie stolarnia, gdzie można na czas obstalować, popukać, ostukać i wypisać już wyleczonego.
Baba nie traci rezonu i głosem stanowczym zapytuje z niecierpliwością, na kiedy może być wyleczony jej mąż i jaką na to otrzyma gwarancję.
Dr W. tłumaczy, że lekarz nie może nigdy dawać gwarancji ani co do wyniku, ani czasu leczenia, gdyż nie jest Bogiem wszechwiedzącym i wszechmogącym, a chory nie jest seryjną maszyną fabryczną. Chory powinien zostać no... co najmniej dwa tygodnie. Niechaj będzie cierpliwa, a mąż wróci do zdrowia.
Kobieta już z irytacją w głosie oświadcza, że leczyło męża już dwu doktorów. Ten drugi poradził zawieźć do szpitala. Sprzedała już krowę i jałówkę, a chłopu nic nie lepiej. Został im tylko koń i jedna krowa. Gdyby miała bezwzględną pewność, że za cenę ostatniej krowy mąż wróci do zdrowia i pełni sił, to zaryzykowałaby sprzedaż ostatniej krowy, jakkolwiek grozi to ruiną gospodarki. Ponieważ nie dostaje gwarancji, więc nie wolno jej popełnić tak ryzykownego posunięcia materialnego. Doktorom łatwo radzić i obiecywać, ale ona ma pięcioro drobnych dzieci. Ona może liczyć tylko na siebie.
— A jak wam chłop umrze bez leczenia?
— Jak chłop umrze to i szkoda. Ale jak nie będę mogła gospodarzyć bez bydlęcia i stracę gospodarkę, to co ja zrobię? Na żebry mam pójść z dziećmi? Zabieram chłopa i już.
Nic nie pomogło żadne tłumaczenie i naleganie. Płacze, że wyzbyła się niepotrzebnie ostatnich groszy, nadwerężyła gospodarkę sprzedażą krowy i jałówki, a chłopu nic nie lepiej.
Odjeżdżając obejrzała się z nienawiścią na szpital.
Siostra Maria, która była obecna przy całej tej scenie załamuje ręce; wydziwia nad chłopskim uporem. Nie może pojąć, jak można nie ratować rodzonego męża.
Nie zabierałem głosu w tym wydziwianiu i biadoleniu. Rozumiem podniecenie siostry Marii. Miłosierdzie jest zawodem szarytki i treścią jej życia. Kawałek chleba i kąt nawet na stare lata zapewni jej organizacja Zgromadzenia. Obce są dla niej walka o byt i niepokój o bezpieczeństwo jutra.
Rozumiem i wieśniaczkę. W twardej doli chłopskiej ważnym jest utrzymanie się na zagonie a nie uczuciowość. Ważniejsze jest utrzymanie warsztatu pracy i źródła utrzymania całej rodziny niż śmierć lub cierpienie jednego członka. Doświadczenie wieków nauczyło ich przeprowadzania zimnego rachunku.
Jednak nie mogę pogodzić się z tą rzeczywistością. Czemu wieś polska bytuje w skostnieniu przedwiecznej formy organizacji społecznej? Czemu nie organizuje się i nie ubezpiecza od choroby podobnie jak od ognia? Czemu ten chłop w kwiecie i sile lat ma osierocić rodzinę lub stać się źródłem jej zarażenia? Czemu wieś polska musi karleć i wyrodnieć rasowo? Czemu tam muszą kamienieć serca?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Czesław Gawarecki.