Pamiętnik dr S. Giebockiego/Choroby weneryczne — problem robotników sezonowych

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Giebocki
Tytuł Pamiętnik
Pochodzenie Pamiętniki lekarzy
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały pamiętnik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Choroby weneryczne — problem robotników sezonowych.

W rozmowie z lekarzami stołecznymi odnoszę często wrażenie, iż prowincję, a zwłaszcza wieś — uważa się za oazę, gdzie choroby weneryczne są prawie że nieznane. Było tak może przed setkami lat — dziś, pod względem chorób wenerycznych wieś jest może w gorszej sytuacji niż miasto, gdyż choroby weneryczne rozpowszechniają się równie szybko, lecz nie są ani w części tak intensywnie leczone, jak w miastach. Lekarz prowincjonalny, znając wszystkich mieszkańców swego okręgu, może czynić często ciekawe spostrzeżenia, jakimi drogami zaraza się rozszerza w jego rejonie.
Rolnik R. godzi służącą. Po pewnym czasie zjawia się u mnie żona tego rolnika, skarżąc się na dolegliwości, które przy bliższym zbadaniu okazują się rzeżączką. W międzyczasie zjawia się też i sam p. R., który przyznaje się, iż przez stosunek ze służącą nabawił się powyższej choroby, którą następnie obdarował żonę.
Żona śpi razem z 5-cio letnią córeczką i ta również okazuje się chora. Ale p. R. ma przy sobie ojca, 63-letniego starca, który też nie był widać obojętnym na wdzięki służącej, gdyż w kilka dni po synu, synowej i wnuczce, zjawia się starzec, by również poradzić się co robić z przykrym nabytkiem.
W pobliżu dużej wsi ulokowało się kilku muzykantów obieżyświatów, którzy w czasie zimowym zarabiali grą na weselach i zabawach wiejskich. Muzykanci, jak muzykanci, nie odrzucali okazji korzystania z uciech tego świata, a że przy tym jeden czy dwóch z nich było chorych wenerycznie, więc w krótkim czasie zachorowały od nich trzy siostrzyczki w wieku 16, 17 i 19 lat, które najczęściej spędzały czas w towarzystwie wesołych grajków. Lecz każda z tych dziewcząt miała poza tym całą litanię dalszych adonisów, i wkrótce co dzień poczęło się zgłaszać do mnie po kilku chłopaków zaaferowanych dziwnymi objawami choroby wenerycznej. Każdy z młodzieńców był zaskoczony, gdyż z góry zgadywałem, że choroby nabył u jednej z tych trzech gracji, widocznie każdy uważał się za jedynego na okolicę don Juana — poskromiciela cnoty tych młodych i niewinnych na pozór dziewcząt. W końcu któryś z pokrzywdzonych na zdrowiu wielbiciel dał znać dziewczętom, że są chore, i rekompensując sobie odniesioną na zdrowiu szkodę, wyprawił im porządne lanie.
Teraz dziewczyny, wiedząc już, że są chore, poczęły wprost celowo mścić się na niewdzięcznym rodzie męskim i już hurtownie obdarzać wszystkich, kto się pod rękę nawinął, swymi zarażonymi wdziękami. Po okolicy rozeszła się radosna wieść, że we wsi tej a tej każdy może sobie dowoli poflirtować itd. i zaczęli chłopacy zjeżdżać się rowerami, motocyklami, autobusami itd. do owej ziemi obiecanej. Ma się rozumieć taki ruch nie trwał długo, gdyż po kilkunastu dniach wszyscy już wiedzieli, że obfite źródło uciech istniejące w słynnej już wsi jest źródłem zatrutym i korzystanie z tegoż okazuje się bardzo niebezpieczne. W końcu wdała się w całą rzecz policja alarmowana przeze mnie już od kilkunastu dni (cała opisywana bowiem tragifarsa rozegrała się w rekordowo krótkim czasie — może 3 tygodni) i urocze, acz niecnotliwe siostry musiały zakończyć karierę w szpitalu.
Ale epopea na tym się nie skończyła. Jednym z „ofiar“ trzech gracji był przystojny parobek z pobliskiego majątku ziemskiego, słynny na okolicę lew nie tyle salonowy, ile dajmy na to stodołowo-oborowy. Po kilkunastu dniach kilka dziewcząt robotnic z tegoż majątku zdobyły już przyjaźń przystojnego parobka, a w związku z tym i chorobę weneryczną. Ale był to koniec karnawału, po wsiach urządzano tańcówkę za tańcówką — okazji do grzechu jest aż za wiele i wkrótkim czasie od kilku zarażonych dziewcząt choroba rozniosła się pomiędzy prawie wszystkich parobków zatrudnionych i mieszkających w tym majątku.
Kasa Chorych już nie obejmowała w tym czasie robotników rolnych. Każdy chory musiał po przekaz do lekarza zgłaszać się do dziedzica, który siłą rzeczy dopytywał się każdego zgłaszającego się, co mu dolega, od kiedy choruje itd. Ma się rozumieć nikt z chłopaków czy dziewcząt nie mógł iść do Jaśnie Pana i pochwalić się niepożądanym nabytkiem, kilku przyszło więc do leczenia, uprzedzając, że wolą zapłacić sami za leczenie, byle by Dziedzic się nie dowiedział o chorobie. Większość natomiast kupiła sobie w drogerii „Purtargol“ oraz strzykawki i zaczęła leczyć się na własną rękę bez nadzoru lekarskiego.
Jeśli mówimy o szerzeniu się chorób wenerycznych, nie sposób pominąć ściśle z tym tematem związanego problemu robotników sezonowych.
Otóż prawie wszystkie większe majątki ziemskie w Poznańskim i na Pomorzu sprowadzają wiosną pracowników sezonowych, głównie dziewczęta, lecz również i chłopaków.
Rekrutują się oni przeważnie z byłej Kongresówki, a pochodzą z małych miasteczek, lecz też i ze sfer małorolnych wieśniaków.
W jaki sposób werbuje się tych ludzi?
Otóż istnieją tacy zawodowi „przodownicy“, którzy wędrują po okolicy i zbierają sobie zespół robotników, przyrzekając im przeważnie złote góry, po czym przywożą taką zebraną drużynę do majątku, który uprzednio przysłał „przodownikowi“ zapotrzebowanie na tylu a tylu ludzi.
Robotnik, czy też robotnica sezonowa otrzymuje za całodzienna pracę około złotego dziennie, a oprócz tego miesięcznie 1/2 centnara zboża (wartości około 5 zł) i trochę ziemniaków.
Poza tym pracodawca musi przygotować dla robotników sezonowych mieszkania. Mieszkania te, czyli tak zwane popularnie baraki — to zazwyczaj duża izba, gdzie ciasno stłoczone stoją tapczany wypchane słomą. Poza tym każda taka „baraka“ ma swoją kuchnię, gdzie wybrana przez sezonowych z pośród nich kucharka gotuje im skromny posiłek.
Nie jest moją rzeczą, by wnikać w położenie ekonomiczne tych najbiedniejszych i najciemniejszych robotników rolnych.
Ale muszę poruszyć sprawę stosunków moralnych wśród tych ludzi. Byłoby pół biedy, gdyby sezonowi robotnicy składali się wyłącznie z mężczyzn, lub też wyłącznie z dziewcząt. Przeważnie jednak taki zespół sezonowy składa się z robotników płci obojga. Zdarza się raz po raz między nimi i stadło małżeńskie, przeważają jednak ludzie niezamężni, często też przyjeżdżają młode kobiety-mężatki, zostawiając mężów w domu na karłowatych gospodarstwach.
Otóż taki mieszany pod względem płciowym zespół sypia na bardzo wielu majątkach w jednej izbie, po kilkanaście osób razem. Że takie warunki muszą wprost stręczyć do nierządu — mówić nie potrzeba. W ciemnościach nocy sąsiedzi twardo śpią po ciężkiej pracy, a jeśli coś nawet słyszą — to i tak nie zawsze zorientują się, która to właśnie para sobie zbytkuje. Zresztą sprawy te traktowane są w tych sferach bardzo pobłażliwie. A jak spędza się niedzielę? Zrana wkłada się paradne ubrania i idzie do kościoła.
Natomiast po obiedzie szuka się rozrywek, a jakie rozrywki są dostępne dla tych ciemnych i biednych ludzi — przekonałem się pewnej niedzieli, gdy wezwano mnie do chorej żony robotnika rolnego w pewnym majątku. Robotnik ów mieszkał w chałupie po jednej stronie korytarza, po drugiej stronie mieściła się „baraka“ dla sezonowych. Przez omyłkę, zamiast do mieszkania robotnika — wszedłem do „baraki“ i trafiłem na następującą scenę: na 6 czy 7 tapczanach leżało tyleż parek w czułych uściskach. Na pozostałych tapczanach siedziało kilka pozostałych dziewcząt, dla których już widocznie nie starczyło kawalerów i spokojnie sobie te samotne „przynajmniej w danej chwili“ dziewczyny gawędziły, lub cerowały bieliznę.
Niewiele lepiej dzieje się, jeśli „na sezon“ przyjeżdżają same dziewczęta. O ile bowiem w zespołach mieszanych — chłopacy uważają, iż mają wyłączny monopol na korzystanie z wdzięków swych towarzyszek pracy i energicznie odpędzają od nich niepowołanych adonisów, to w zespołach, złożonych z samych dziewcząt, brak jest takich strażników cnoty.
Toteż „baraka“ złożona z samych dziewcząt stanowi nielada przynętę dla don Juanów z całej okolicy. Gdy więc jeden z okolicznych majątków sprowadził na sezon same dziewczęta — chłopacy z całej okolicy wszystkie wieczory i niedziele spędzali w tamtejszej „barace“, względnie w pobliżu rosnących krzakach.
Ma się rozumieć, że w podobnych warunkach robotnicy sezonowi stanowią niesłychane niebezpieczeństwo dla całej okolicy. Wystarczy, by w drużynie był jeden chory względnie chora — a choroba w bardzo szybkim tempie przenosi się na wszystkich pozostałych członków drużyny. Ponieważ chłopacy — robotnicy sezonowi nie gardzą też wdziękami miejscowych dziewcząt — zaraza przechodzi poza obręb robotników sezonowych.
Odwrotnie — jeśli wszyscy robotnicy sezonowi są nawet zdrowi — to wystarczy, aby jeden, czy jedna z nich zachorowała od miejscowego partnera, a znowu zaraza przenosi się na podatny grunt i szerzy się w zastraszający sposób. Dlatego też — my w Wielkopolsce — obserwujemy, że robotnicy sezonowi przynoszą ze sobą choroby weneryczne z rodzinnych województw centralnych.
Lekarze natomiast w województwach centralnych ubolewają, że sezonowi przynoszą choroby weneryczne z Wielkopolski, gdy powracają na zimę do domów. Zdaje się, że jedne i drugie spostrzeżenia są słuszne — pewnym jest bowiem, że warunki mieszkaniowe i życiowe robotników sezonowych są tego rodzaju, iż sprzyjają wzajemnemu obdarzaniu się chorobami wenerycznymi, niezależnie od tego, czy choroba ta pochodzi w początkowej instancji z rodzinnej Kongresówki, czy też nabyta została w Wielkopolsce.
Dopóki robotnicy rolni należeli do Kas Chorych — to ostatecznie było pół biedy. Gdy zauważyli jakieś objawy — brali karteczkę z kasy majątku i szli do lekarza. Ponieważ w zwykły dzień nie chcieli tracić czasu, przychodzili w niedzielę — było to trochę kłopotliwe dla lekarza, lecz uwzględniało się warunki pracy tych ludzi i leczyło się ich. Lecz obecnie żaden robotnik rolny, a tym więcej ci najwięcej upośledzeni z nich — robotnicy sezonowi, nie mają przecież praktycznie dostępu do lekarza chorób wenerycznych, więc się nie leczy.
Dlatego słuszne wydają się postulaty, wysuwane przez niektórych lekarzy, że robotnicy sezonowi powinni być badani przez lekarzy, po pierwsze w dniu przyjazdu do pracy, a po drugie w dniu odjazdu do domu.
Tylko w ten sposób udałoby się wyszukać osobników chorych, przenoszących zarazę weneryczną do odległych okolic.
Lecz nie tylko w tak „naturalny“ sposób szerzą się po wsiach choroby weneryczne. W małej wiosce Z., gdzie mieszkało poza kilkunastoma rolnikami, coś z sześć ubogich rodzin robotniczych, pojawiła się przeszło czterdziestoletnia kobieta z dziewięcioletnią córką. Na wiosce ludzie są gościnni, zwłaszcza ci najubożsi.
Toteż zlitowano się nad kobietą i udzielono jej gościny.
Kobieta otrzymała wkrótce pracę u okolicznych gospodarzy, a za drobną opłatą mieszkała z jedną z rodzin robotniczych. Córeczka jej bawiła się z innymi dziećmi z wioski, gdy była spragniona — dzieci poiły ją mlekiem z własnych garnuszków, gdy doskwierał jej głód, jadła jedną łyżką ze swymi rówieśnikami. Po paru miesiącach takiej idylli dziewczynka zaczęła skarżyć się na ból gardła i matka przyprowadziła ją do zbadania. Pierwszy rzut oka pozwolił mi rozpoznać u dziecka syfilityczne owrzodzenie w jamie ustnej — dziecko było zatem chore na odziedziczoną zapewne po rodzicach kiłę. Zbadałem więc matkę i stwierdziłem, że i ona jest chora na tę chorobę. Ale w międzyczasie i te kilka rodzin, które karmiły matkę i dziewczynkę, zdążyły już zarazić się kiłą przez używanie tych samych naczyń, łyżek, ewentl. i spanie w tym samym łóżku, co na wsi jest przecież powszechnym i nie dającym się wyplenić zwyczajem. Ponieważ ludność wiejska jest uprzedzona nieprzychylnie do wszelkich zastrzyków, a kiłę leczyć można zastrzykami, przeto od tego czasu ludność tej wioski nie chcąc, a zresztą i nie mając sposobności, by się sumiennie leczyć, — żyje w stanie zarażonym straszną chorobą, dzieci rodzą się tam słabe i szybko umierają, dorośli cierpią na oczy, serce itd. i gdy już grozi im utrata wzroku lub dokuczają inne niepokojące objawy — przychodzą do mego gabinetu, by po kilku zastrzykach, zupełnie zresztą niewystarczających dla wyleczenia — przerwać dalszą kurację. A zresztą pracodawca — właściciel folwarku, gdyby miał za wszystkich swoich pracowników opłacać kosztowne zastrzyki itd. — przy pierwszym nadarzającym się terminie zwolniłby wszystkich swych chorych pracowników, którzy w ten sposób znaleźli by się na bruku. Z dwojga złego woleli więc chorzy zrezygnować z leczenia. Tylko Ubezpieczalnia, obejmując chorych od lat ludzi zabiera się do sumiennego leczenia tychże, pracodawcy prywatni, którzy mieli przyjąć obowiązki Kas Chorych, nie bawią się w leczenie chorób przewlekłych, których leczenie można odkładać przeważnie ad calendas graecas.
Jeśli chodzi o leczenie chorób wenerycznych przez pracodawców rolnych — to najlepiej widzi się to przy obserwowaniu ruchu chorych u jednego z lekarzy — specjalistów chorób wenerycznych w pobliskim mieście kuracyjnym, otoczonym licznymi majątkami ziemskimi. Do 1 listopada 1933 r. tj. daty zniesienia obowiązku przynależności pracowników rolnych do Kas Chorych, miał lekarz ten dziennie 50 — 60 pacjentów z pobliskich majątków.
Od tej daty ma ich dziennie 2 lub 3 i jedynie nielicznych zresztą robotników przemysłowych — członków Ubezpieczalni, wzgl. raz poraz któregoś z kuracjuszów. Ale jednocześnie obserwuje się coraz częściej, iż rodzą się dzieci z odziedziczonym syfilisem, i coraz więcej szerzą się po wsiach inne choroby weneryczne. Nie ulega wątpliwości, że o prawdziwej walce z chorobami wenerycznymi na wsi nie może być mowy, dopóki sprawy tej nie ujmie w swoje ręce Ubezpieczalnia, która jeśli chodzi o zwalczanie chorób społecznych, spełnia pokładane w niej nadzieje.
Wszelkie pomysły natomiast oddawania troski o zdrowie pracowników w ręce pracodawców — są zbrodnią popełnioną na zdrowiu i sile narodu, gdyż ci nie wywiązują się i nie mogą zresztą wywiązywać się należycie z przyjętych na siebie obowiązków.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Giebocki.